Wśród licznych problemów, które obnażyła napaść Rosji na Ukrainę, chyba najmniej uwagi poświęca się zasobom ludzkim. Krótko mówiąc: brakuje nie tylko rezerw, ale w ogóle chętnych do służby, i jest to problem globalny. W Niemczech wraca z tego powodu dyskusja o dopuszczeniu obcokrajowców do służby w Bundeswehrze, a w Australii pojawił się pomysł zaciągu wśród mieszkańców wysp Pacyfiku.

Wojna rosyjsko-ukraińska jest o tyle istotna, że po raz pierwszy w znanej historii walczą dwa społeczeństwa, których liczebność maleje, a unikanie poboru jest stałą praktyką. Nawet w coraz bardziej autokratycznej Rosji władze obawiają się ogłosić powszechną mobilizację. Problem jest jeszcze bardziej widoczny w społeczeństwach demokratycznych, ale jak zwraca uwagę blog Bazaar of War, wszystko da się sprowadzić do wspólnego mianownika, jakim jest brak odpowiednich ludzi.



Koniec zimnej wojny wszędzie na świecie oznaczał odejście od masowych armii z poboru na rzecz mniejszych, profesjonalnych sił. Podobnie jak w gospodarcze, wysokie koszty pracy starano się zneutralizować inwestycjami w technologie. Okazało się jednak, iż w przypadku pełnoskalowego konfliktu nie jest to optymalne rozwiązanie – potrzebne są masa i siła ognia. Zwykły powrót do powszechnej służby wojskowej nie rozwiąże wszystkich problemów. Populacje generalnie się kurczą, nawet w krajach muzułmańskich i afrykańskich ogólny trend pokazuje spadek przyrostu naturalnego, szybko zbliżającego się do progu zastępowalności pokoleń. W dającej się przewidzieć przyszłości będzie więc coraz bardziej brakować zdolnych do służby młodych mężczyzn. Rozszerzenie poboru o kobiety jest w tej sytuacji jedynie czasowym remedium.

Po hekatombach wojen dwudziestego wieku społeczeństwa stały się bardziej wrażliwe na straty. W związku z tym powszechna mobilizacja i wrzucanie masowych sił do maszynki do mięsa to dla każdego przywódcy proszenie się o kłopoty na „froncie krajowym”, niezależnie od systemu politycznego. Zwróćmy uwagę, że Kreml rzuca na front przede wszystkim przedstawicieli mniejszości etnicznych, więźniów, a ostatnio także afrykańskich i azjatyckich najemników, jak ognia natomiast unika większego poboru w dużych miastach, zwłaszcza w Moskwie i Sankt Petersburgu. Masowa mobilizacja, niezależnie od kraju, oznaczałaby także zabranie z rynku pracy sporych zasobów siły roboczej, stwarzając kolejne problemy.

Najemnicy i cudzoziemcy

Pewnym rozwiązaniem jest posiłkowanie się najemnikami. Trzeba tutaj rozróżnić dwa warianty korzystania z ich usług. Pierwszy to oczywiście klasyczni żołnierze fortuny, walczący za pieniądze. Nie ma tutaj nic nowego, a szlaki wytyczały Stany Zjednoczone, angażując prywatne firmy wojskowe takie jak Blackwater (obecnie Constellis) w trakcie wojen w Iraku i Afganistanie. W ostatnich latach symbolem stała się rosyjska Grupa Wagnera, chociaż nie jest to typowa grupa najemników. Od samego początku była związana z Kremlem i służyła realizacji jego celów politycznych.



Korzystanie z usług najemników od dekad jest regułą w Afryce. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że najważniejszymi patronami są tutaj Stany Zjednoczone czy Rosja. Głównym hubem dla zawierania kontraktów, zdobywania wyposażenia i wszelkich usług związanych z prywatnymi firmami wojskowymi stały się Zjednoczone Emiraty Arabskie. Państwo to na szeroką skalę korzystało z usług najemników w trakcie swojej interwencji w Jemenie u boku Arabii Saudyjskiej. ZEA dostarczyły Etiopii wsparcie systemów bezzałogowych, co w roku 2022 przeważyło szale wojny w Tigraju na korzyść Adis Abeby. Zapewnieni przez Emiraty najemni piloci i samoloty bojowe umożliwiły w roku 2018 początkowe sukcesy sił generała Chalify Haftara w libijskiej wojnie domowej.

Śmigłowiec MD 530F należący do Blackwater nad Bagdadem.
(US Air Force / Master Sgt. Michael E. Best)

Libijski rząd przetrwał dzięki pomocy, w tym syryjskim najemnikom, dostarczonej przez Ankarę. To właśnie Turcja stała się drugim po ZEA liczącym się graczem na rynku prywatnych firm wojskowych. Z tureckich usług, jak chociażby pozyskanie syryjskich najemników, na dużą skalę korzystał Azerbejdżan podczas wojny o Górski Karabach w roku 2020.

Pierwsze kroki na rynku prywatnych firm wojskowych stawiają też Chiny, notabene także mające problemy z poborem. Działalność chińskich najemników jest ograniczona przez tamtejsze prawo, zabraniające im noszenia broni. Do tego państwo zawsze kontroluje pakiet większościowy firm militarnych. Z tego względu ich działalność jest ograniczona do roli instruktorów i doradców, która jednak jest nie mniej ważna niż działania na pierwszej linii. Chińscy najemnicy są szczególnie aktywni w rejonach, gdzie obecne są interesy Pekinu, co upodabnia ich model biznesowy do rosyjskich odpowiedników. Kolejne podobieństwo to oparcie rekrutacji na byłych żołnierzach z własnego wojska, chociaż Chiny równie chętnie zatrudniają instruktorów z państw NATO, zwłaszcza lotników mających uczyć chińskich pilotów sposobów walki potencjalnego przeciwnika.



Wojna rosyjsko-ukraińska ujawniła drugie ważne pole dla działalności prywatnych firm wojskowych. Braki kadrowe obejmują nie tylko szeregowych żołnierzy, jeszcze bardziej odczuwalne są wśród oficerów. Brakuje przede wszystkim dowódców niższych szczebli, zawsze narażonych na duże straty, ale także oficerów sztabowych. Najbardziej aktywnym państwem w tym segmencie są znowu ZEA, które w swoich siłach zbrojnych zatrudniają amerykańskich oficerów w stanie spoczynku.

Nie można tutaj jednak mówić o pionierskiej działalności. Z usług najemnych oficerów sztabowych na dużą skalę korzystała Chorwacja podczas wojny domowej w byłej Jugosławii. Zapotrzebowanie na tego typu usługi będzie tylko rosnąć. Coraz bardziej złożone i zaawansowane systemy wymagają dowódców i sztabowców mających duże doświadczenie i rozległe kompetencje, a coraz mniej państw będzie w stanie pozwolić sobie na samodzielne ich szkolenie.

Inny sposób radzenia sobie z brakami kadrowymi to zaciąg obcokrajowców. Wbrew pozorom nie jest to tak egzotyczna praktyka. I nie chodzi tutaj o francuską, czy mniej znaną hiszpańską, legię cudzoziemską. Kierunek wytyczają, jak to często bywa, Stany Zjednoczone. W siłach zbrojnych supermocarstwa mogą służyć posiadacze zielonej karty i stali rezydenci. Zachętą do wstąpienia do służby jest uzyskania amerykańskiego obywatelstwa po jej zakończeniu. Indie zachowały tradycję z czasów brytyjskich rządów kolonialnych i stale rekrutują Nepalczyków i Bhutańczyków. Do służby dopuszczani są również potomkowie indyjskich emigrantów, pod warunkiem, że zamierzają osiedlić się w Indiach.

Na pochodzenie można zaciągnąć się także do sił zbrojnych Chorwacji, Cypru i Ukrainy. Jeszcze inaczej do sprawy podszedł Singapur. W mieście państwie obowiązkowa służba wojskowa obejmuje także stałych rezydentów w drugim pokoleniu.



W Europie obywateli innych państw Unii Europejskiej dopuszczają do służby w swoich silach zbrojnych Belgia, Dania, Irlandia i Luksemburg. Pomysł, by pójść tą samą drogą, pojawił się w Niemczech w roku 2018. Wówczas wywołało to na tyle duże zaskoczenie, a nawet oburzenie Niemców i nie tylko, że ministerstwo obrony zaczęło najpierw mówić o kierowaniu cudzoziemców do jednostek niezwiązanych bezpośrednio z walką, jak medyczne i informatyczne, a następnie po cichu odłożyło pomysł na półkę.

Sytuacja zmieniła się wraz z wybuchem wojny i objęciem kierownictwa resortu obrony przez Borisa Pistoriusa. Jego zdaniem mamy pięć do ośmiu lat, aby przygotować się do konfrontacji z Rosją, konieczna jest więc jak najszybsza odbudowa zdolności bojowych Bundeswehry. W celu rozwiązania permanentnych braków kadrowych minister Pistorius bierze pod uwagę przywrócenie powszechnej służby wojskowej, obejmującej także kobiety. Równolegle powrócił jednak pomysł zaciągu obcokrajowców.

Boris Pistorius.
(Olaf Kosinsky (kosinsky.eu), CC BY-SA 3.0-de)

Tym razem takie rozwiązanie cieszy się poparciem koalicyjnych liberałów z FDP i opozycyjnych chadeków z CDU/CSU. Oczywiście nagrodą za służbę ma być przyspieszone uzyskanie niemieckiego obywatelstwa, pozostaje jednak kilka kwestii dyskusyjnych. Najważniejsze z nich to, czy otworzyć biura werbunkowe Bundeswehry jedynie dla innych obywateli państw Unii Europejskiej, czy może dla obywateli wszystkich państw NATO. Znacznie istotniejsze pytanie brzmi: jaki stopień znajomości języka niemieckiego powinien być wymagany od rekrutów?

Po drugiej stronie globu z brakiem odpowiednich kandydatów do służby boryka się Australia, chociaż sytuacja prawna jest tam nieco inna. W Australijskich Siłach Obronnych służyć mogą obywatele-weterani ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Kanady i Nowej Zelandii. Bramy koszar są także otwarte dla stałych rezydentów, pod warunkiem, że ubiegają się o australijskie obywatelstwo. Te środki okazały się jednak niewystarczające, w związku z czym pojawił się pomysł sięgnięcia po mieszkańców wysp Pacyfiku. Rozumowanie w australijskim ministerstwie obrony idzie następującym tokiem – ludzie ci i tak przybywają na kontynent w poszukiwaniu pracy, więc dlaczego nie dać im dodatkowych możliwości?



Powrót do przeszłości

Z perspektywy historycznej zaciąg obcokrajowców i najemników do sił zbrojnych jest regułą, a nie wyjątkiem. Tak było od głębokiej starożytności po czasy niemal współczesne, przy czym szczyt tego procederu przypada na okres od XV do XVIII wieku w Europie. Walczące o dominację na kontynentem czy poszczególnymi jego regionami armie Habsburgów, Walezjuszy, Burbonów, Romanowów i innych rodów panujących chętnie korzystały z usług obcokrajowców na wszystkich stanowiskach od szeregowych żołnierzy po dowódców najwyższych szczebli. Powstawały całe podręczniki instruujące, jak obchodzić się z przedstawicielami poszczególnych nacji.

Trend ten nie ominął także Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Przytoczmy chociażby lisowczyków walczących pod sztandarem Habsburgów w wojnie trzydziestoletniej. W tym samym konflikcie, tyle że po stronie Francji, walczył przyszły król Jan Kazimierz. Krzysztof Arciszewski karierę wojskową zaczynał w roku 1623 w służbie protestanckiej Holandii, walcząc przeciw katolickiej Hiszpanii. Następnie przeniósł się do Francji, gdzie pod sztandarem kardynała Richelieu walczył przeciw tamtejszym protestantom. Po tym epizodzie wrócił do Holandii i uczestniczył w toczonej przeciw Hiszpanii i Portugalii kampanii brazylijskiej. Zdobył tam sławę bardzo dobrego dowódcy artylerii i budowniczego fortyfikacji. W roku 1646 wrócił do kraju i walczył w wojnach kozackich.

Jeden z najbardziej prominentnych kondotierów XVI-wiecznej Italii, Ludwik Medyceusz, przywódca słynnych Czarnych Band.
(Carlo Portelli)

Co pokazuje przykład Arciszewskiego? Profesjonaliści zawsze byli w cenie i nie miano im za złe, gdy po zakończeniu kontraktu zmieniali strony. Wbrew powszechnej opinii najemnicy nie byli bardzo skorzy do zdrady. Taki krok negatywnie odbijał się na reputacji tak pojedynczego człowieka, jak i całego oddziału, i ograniczał szanse na zawarcie pożądanych wieloletnich kontraktów. Zdrady oczywiście się zdarzały, najczęściej jednak ich powodem było zaleganie przez pracodawcę z wypłatą przez długi okres.



Niektóre państwa wyspecjalizowały się w dostarczaniu najemników. Wspomnijmy chociażby tylko przykłady Szwajcarii w XV i XVI stuleciu oraz Hesji w wieku XVIII. Z kolei Genua była prekursorem dzisiejszych Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Włoska republika kupiecka wyspecjalizowała się w pośredniczeniu w zaciągu najemników, dostarczaniu zaopatrzenia, a jako jedno z ówczesnych centrów finansowych – także w organizowaniu pieniędzy na te przedsięwzięcia.

Dopiero w XIX wieku wraz z rozwojem państw narodowych utarł się pogląd, że w siłach zbrojnych danego państwa muszą służyć jego obywatela. Równocześnie wraz z narodzinami wielkich ideologii i towarzyszących temu rewolucjom na popularności zyskały ochotnicze legiony walczące za sprawę. Natomiast teraz zaczynamy obserwować proces odwrotny. Jak zauważa Bazaar of War, wiele wskazuje na to, że rola najemników przez najbliższych kilka pokoleń będzie rosnąć, problemy demograficzne i gospodarcze są po prostu zbyt duże, aby rozwiązały je zwykłe decyzje polityczne. Towarzyszyć temu będą zaś poważne zmiany kulturowe, wpływające na postrzeganie wojny i sposób jej prowadzenia.

Przeczytaj też: Paul Kenyon: „Dyktator mógłby być prezesem koncernu, gdyby użył swoich zdolności w biznesie”

US Army / Sgt. Patrik Orcutt