Kryzys wokół Ukrainy wywołuje porównania z sytuacją Tajwanu. Jest to część szerszego problemu, jak Chińska Republika Ludowa ustosunkuje się neoimperialnej polityki Federacji Rosyjskiej. W perspektywie krótkoterminowej Pekin może na tym sporo zyskać, stosunkowo niewiele ryzykując. Moskwa do pewnego stopnia realizuje chińskie interesy, jednocześnie pogłębiając na swoją niekorzyść dysproporcje w już i tak nierównym partnerstwie z Chinami. W dłuższej perspektywie jednak prognozy nie są już równie optymistyczne, a pogłoski o śmierci Zachodu okazują się przesadzone.

W amerykańskiej debacie publicznej najważniejszy zarzut przeciwko zbytniemu angażowaniu się w Europie i w Ukrainie w szczególności dotyczy odciągania uwagi Waszyngtonu od Azji. Zwolennicy tego argumentu, z Elbridge’em Colbym i Orianą Skylar Mastro na czele, podkreślają, że przerzucanie sił i środków na Stary Kontynent osłabia zdolności USA na Pacyfiku i wręcz zaprasza Pekin do spróbowania szczęścia w kwestii Tajwanu. W ich opinii USA nie mają dostatecznie siły, aby powstrzymywać jednocześnie i Chiny, i Rosję, należy zatem skoncentrować się na większym wyzwaniu, jakim są Chiny, nawet jeżeli oznacza konieczność ustępstw w Europie.



Przeciwnicy tej koncepcji, wśród nich Edward Luttwak, argumentują coś zupełnie odwrotnego. Wysyłając wojska między innymi do Polski, Waszyngton demonstruje swoją wiarygodność jako sojusznik i lider świata liberalnego. Do tego ciężar działań na Pacyfiku spoczywa na barkach US Navy, a rola wojsk lądowych na tym teatrze działań, mimo przeciwnych opinii napływających z szeregów US Army, jest ograniczona. W Europie jest odwrotnie – to wojska lądowe grają pierwsze skrzypce, podczas gdy marynarka wojenna ma przede wszystkim zabezpieczyć morskie linie komunikacyjne na Atlantyku. Mimo modernizacji rosyjska marynarka wojenna ma zbyt ograniczone zasoby, żeby pokusić się o walkę o panowanie na morzu przeciwko całemu NATO.

Wyraźnie widać to na przykładzie ćwiczeń lotniskowców US Navy. W Europie dużo uwagi przykuwają ruchy USS Harry S. Truman (CVN 75) i jego grupy. Tymczasem bez większego echa przeszły ćwiczenia przeprowadzone na przełomie stycznia i lutego na Morzu Filipińskim. Wzięły w nich udział lotniskowceUSS Carl Vinson (CVN 70) i USS Abraham Lincoln (CVN 72) oraz uniwersalne okręty desantowe USS America (LHA 6) i USS Essex (LHD 2), którym towarzyszył japoński niszczyciel śmigłowcowy Hyūga. Wyraźnie widać, że odpowiedź na zabiegi Rosji o większą uwagę nie oznaczają odwracania wzroku od Azji i Pacyfiku.

Natomiast zdolność Stanów Zjednoczonych do jednoczesnego prowadzenia dwóch konfliktów regionalnych to zupełnie inna sprawa. Do tego partnerstwo z Chinami umożliwiło Rosji przerzucenie pod granice Ukrainy licznych jednostek z Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego. Znowu jednak jest to tylko połowa całego obrazu. Część jednostek przeniesiono znad Bajkału nad Don, ale jednocześnie wzmacniane są siły rozlokowane na Kurylach. W grudniu ubiegłego roku po raz pierwszy rozmieszczono systemy przeciwokrętowe na niezamieszkanej wulkanicznej wyspie Matua w środkowej części archipelagu.



A co na to Chiny?

Podczas spotkania prezydenta Putina i przewodniczącego Xi przy okazji otwarcia zimowych igrzysk olimpijskich w Pekinie strona chińska generalnie okazała poparcie dla Rosji. Wprawdzie na temat samej Ukrainy gospodarze wypowiadali się ogólnikowo, jednak w sprawie napięć w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi poparli Moskwę. Chiny powtórzyły rosyjską retorykę, krytykując rozszerzanie NATO. Chińską specyfiką było nazwanie paktu „przestarzałym reliktem zimnej wojny”. Pekin wezwał Waszyngton i sojuszników do odpowiedzi na „uzasadnione obawy Rosji o jej bezpieczeństwo”. Przyczyny chińskiej niechęci do NATO są bardzo proste: sojusz jest postrzegany jako jeden z fundamentów potęgi Stanów Zjednoczonych, a w ostatnich latach coraz intensywniej forsowane są pomysły obrócenie go także przeciwko Chinom.

Już dwa tygodnie później, występując na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa minister spraw zagranicznych Wang Yi (na zdjęciu tytułowym wraz z Putinem), przyjął bardziej koncyliacyjną postawę. Wprawdzie podał w wątpliwość korzystny wpływ rozszerzenia NATO na pokój i stabilność w Europie, a także nazwał sojusz „produktem zimnej wojny”, zaraz potem wezwał jednak do jego modernizacji i unowocześnienia. Przyjął także do wiadomości, że państwa sąsiadujące z Rosją również mogą mieć obawy o swoje bezpieczeństwo, co nie zmienia zasadności rosyjskich obaw, które powinny być respektowane. Nie był to jednak rezultat zmian w podejściu Chin do sprawy, ale nacisków ze strony prowadzącego dyskusję przewodniczącego Konferencji Wolfganga Ischingera.

W sprawie samej Ukrainy Pekin stoi na stanowisku pełnego poszanowania jej suwerenności. Wang podkreślił, że Ukraina powinna być nie linią frontu w rywalizacji między mocarstwami, ale pomostem łączącym Wschód i Zachód. To także nie jest żadna zmiana stanowiska. Chiny cały czas trzymają się swojej wypracowanej w czasach zimnej wojny retoryki poszanowania suwerenności, nieingerowania w sprawy wewnętrzne innych państw, stania w pierwszej linii walki o światowy pokój i przeciwko imperialistom, nawet jeżeli jest zupełnie inaczej. W sprawie Ukrainy oznacza to życzliwą neutralność względem Rosji.



W obecnej chwili trudno powiedzieć, czy decyzja Putina o uznaniu Donieckiej i Ługańskiej Republiki Ludowej zaskoczyła Chiny. W rozmowie z sekretarzem stanu Antonym Blinkenem minister Wang mówił o konieczności poszanowania „uzasadnionych obaw każdego kraju o bezpieczeństwo” i przestrzegania zapisów Karty Narodów Zjednoczonych. Było to powtórzenie stanowiska Chin przedstawionego na specjalnej sesji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Trudno obecnie ocenić, czy ta zmiana retoryki jest sugestią niezadowolenia Pekinu ze zbyt daleko idących działań Moskwy, czy też raczej próbą ugłaskania Zachodu. Nie zmienia to faktu, że destabilizujące działania Rosji w Europie i na Bliskim Wschodzie są generalnie korzystne dla Chin.

Na chińską retorykę powinny szczególnie uważać państwa naszego regionu. Jak zauważa Justyna Szczudlik z PISM-u, Chiny nie uznają Europy Śrokowo-Wschodniej ani za samodzielny region, ani za część Zachodu. Jest to raczej strefa buforowa między między Rosją a Zachodem, gdzie Pekin może uznać „specjalne prawa” Moskwy, przynajmniej w przypadku byłych republik radzieckich. Wszelkie różnice zdań między państwami regionu a Brukselą i Waszyngtonem postrzegane są jako korzystne dla Chin, służące potencjalnie rozbiciu jedności i osłabieniu Zachodu. Pekin zresztą od dobrego ćwierćwiecza specjalnie się nie kryje z dążeniem do wbicia klina między Stany Zjednoczone i europejskich sojuszników. Zapewnienie neutralności Europy jest uznawane za jeden z kluczowych warunków zwycięstwa w konfrontacji z Ameryką.

Bilans zysków i strat

W teorii chińsko-rosyjska współpraca to przykład win-win, przy czym Chiny korzystają bardziej. Rzeczywistość jest jednak jak zwykle bardziej złożona. Rosja odciąga do pewnego stopnia uwagę USA od Azji i stara się wbijać klin w relacje transatlantyckie. W przypadku Europy rosyjska presja militarna postrzegana jest w Pekinie jako lodołamacz dla chińskiej penetracji gospodarczej. Przed takim scenariuszem ostrzegał dwa lata temu prezydent Francji Emmanuel Macron, jednak do tej pory niewiele zrobił, aby mu zapobiegać. Cele Moskwy i Pekinu są zbieżne, a co szczególnie istotne – Chiny nie ponoszą tutaj żadnych kosztów. Gorzej, jeżeli eskalacja między Rosją a NATO wymknie się spod kontroli, a Chiny zaczną odczuwać skutki konfliktu, jak na przykład sankcje.



Właśnie ewentualność gospodarczych retorsji ze strony Zachodu jest kolejnym czynnikiem zbliżającym oba państwa. Potężna chińska gospodarka ma zapewnić Rosji poduszkę amortyzującą odcięcie od zachodnich rynków, wsparcie finansowe oraz rynek zbytu dla ropy naftowej i gazu ziemnego. Ten ostatni punkt jest najistotniejszy dla Pekinu, ponieważ zredukuje ich zależność od surowców importowanych drogą morską z regionu Zatoki Perskiej. Tym samym zmniejsza się ryzyko związane z ewentualnością nałożenia na Chiny przez USA dalekiej blokady morskiej. Scenariusz ten zyskał nazwę „dylematu Malakki” i – również od dobrego ćwierćwiecza – stanowi obsesję chińskich strategów i marynarki wojennej.

Tyle teorii, przejdźmy do praktyki. Tutaj sytuacja już nie wygląda tak różowo. Europa i Chiny są zaopatrywane w rosyjski gaz z różnych źródeł. Przekierowanie dostaw wymaga więc przebudowy i rozbudowy infrastruktury, a to wymaga czasu. Do tego nawet po realizacji umów podpisanych przez Xi i Putina na początku lutego tego roku Rosja będzie dostarczać do Chin mniej gazu niż republiki środkowoazjatyckie. Chiny zdywersyfikują jeszcze bardziej dostawy, ale w ciągu najbliższych kilku, albo nawet kilkunastu, lat nie zrekompensują ewentualnej utraty rynków europejskich.



Do tego czas budowy nowych gazociągów będzie zależeć od tego, jak bardzo będzie śpieszyć się Chińczykom. Oznacza to certyfikację i finansowanie inwestycji w rosyjską infrastrukturę. Sektor finansów, to kolejny budzący lęk obszar współpracy chińsko-rosyjskiej i także tutaj obawy są przesadzone. Chińskie banki nigdy nie były istotnym kredytodawcą dla banków rosyjskich. Szczyt osiągnięto w roku 2018 – wyniósł zaledwie 5%. Do tego chiński sektor finansów może być bardzo ostrożny na rosyjskim rynku z powodu obaw przed staniem się celem amerykańskich sankcji.

Z drugiej strony rosyjski sektor bankowy od roku 2014 zmniejszył swoją zależność od dolara, co nie oznacza awansu chińskiego juana. Pierwsze skrzypce gra euro, jednak nawet w przypadku europejskich sankcji straty nie będą tak duże jak po aneksji Krymu. Od tamtego czasu rosyjskie banki są nastawione na rynek wewnętrzny. Oczywiście nie oznacza to pełnej odporności na sankcje.

Zdaniem Jakuba Jakóbowskiego z OSW najbardziej prawdopodobny scenariusz to kredyty udzielane przez chińskie banki bezpośrednio rosyjskim przedsiębiorstwom. Pytaniem pozostaje, czy tej pomocy nie będą towarzyszyć dodatkowe warunki. Pekin od lat stara się nie urazić rosyjskiej dumy, co nie znaczy, że tak będzie w przyszłości, a rachunek będzie dotyczyć bezpośrednio Moskwy. Za kilka lat może pojawić się żądanie, aby Rosja ochłodziła relacje ze swoimi wieloletnimi przyjaciółmi, a zarazem zdeklarowanymi oponentami Chin – Indiami i Wietnamem.

Lekcje dla wszystkich

Jakie lekcje płyną z wydarzeń ostatnich tygodni? Najważniejsza lekcja dla Zachodu jest taka, że Rosja i Chiny coraz ściślej kooperują i mogą koordynować swoje działania. Oba państwa dążą do rewizji systemu międzynarodowego i rozbicia struktur transatlantyckich. Rosja i Chiny stanowią części tego samego problemu, któremu można przeciwstawić się tylko razem.



Dotychczasowa jedność Zachodu i wyjątkowo szybkie reakcje Unii Europejskiej to z kolei zaskoczenie dla Moskwy i Pekinu. Zwłaszcza dla Chin niespodziewana jest zdecydowana postawa Japonii. Być może Tokio chce zdobyć doświadczenia, które później będzie można wykorzystać przeciwko Chinom. Z pewnością obaj partnerzy będą starali się przeczekać okres jedności Zachodu. Przed nami bardzo trudny okres.

Kolejne pytanie, to jak rosyjska agresja na Ukrainę i chińskie poparcie dla Kremla wpłyną na globalną pozycję obu partnerów. Rosja i Chiny od czasów zimnej wojny prezentują się jako adwokaci krajów trzeciego świata, wspierający ich walkę z zachodnim imperializmem. Dążenie do rewizji granic oznacza jednak roztrwanianie dotychczasowego kapitału politycznego. Neoimperialne ambicje Moskwy błyskotliwie skrytykował na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa ONZ ambasador Kenii.

Przeczytaj też: Dlaczego misje ONZ tak rzadko kończą się sukcesem

Priess-służba Priezidienta Rossijskoj Fiedieracyi