Misje pokojowe ONZ są ogromnymi przedsięwzięciami angażującymi tysiące osób i pochłaniającymi miliony dolarów. Mimo wielkich nakładów zdają się nie przynosić oczekiwanych rezultatów. Przedłużające się operacje w Mali, Demokratycznej Republice Konga czy Darfurze kosztują zdrowie i życie zaangażowanego personelu, jednak nadal nie widać perspektywy zakończenia konfliktów, w których rozwiązaniu miały pomóc. Problemowi przyjrzał się profesor Paul D. Williams, który określił występujące problemy jako „trylemat operacji pokojowych Rady Bezpieczeństwa”.

Ambitne cele, przyziemne problemy

Każda misja pokojowa nadzorowana przez ONZ ma przed sobą trzy fundamentalne założenia: mieć szeroki mandat, zminimalizować potencjalne ofiary wśród uczestniczących żołnierzy i zmaksymalizować opłacalność. Czy jednak realizacja wszystkich trzech założeń naraz jest możliwa? Obecnie jest to mało prawdopodobne. Konflikty takie jak wojna domowa w Demokratycznej Republice Konga nie zbliżają się do końca. Rad Bezpieczeństwa powołała siły MONUSCO (wcześniej MONUC) w 1999 roku. Przez ponad dwadzieścia lat obecności nie zdołały one zakończyć walk. Obecnie lokalni watażkowie ze swoimi grupami paramilitarnymi swobodnie działają w gęstej dżungli, a rząd musi walczyć z jedną z największych epidemii eboli w historii.

W założeniach błękitne hełmy miały rozdzielić walczących i doprowadzić do demobilizacji bojówek. W rzeczywistości jednak siły międzynarodowe są zbyt skromne, aby skutecznie ustabilizować teren o powierzchni Europy Zachodniej. Rozbudowana biurokracja i długi system decyzyjny sprawiają, że oddziały ONZ nie mogą (ani tu, ani w innych regionach) elastycznie reagować na sytuację w terenie. Najbardziej jaskrawym przykładem była sytuacja podczas ludobójstwa w Rwandzie, gdzie żołnierze nie mogli interweniować i przerwać masakry, ponieważ w założeniach mieli pokój utrzymać, a nie go wprowadzać. Nie można jednak wpadać w pułapkę dalece idących uproszczeń. Siły ONZ to nie anioły walczące z legionami diabłów – muszą mierzyć się z grupami paramilitarnymi, które mają polityczne motywacje i cele. Dlatego tak ważna jest możliwość projekcji siły. Niestety nie da się tego osiągnąć, dysponując ograniczonymi kadrami i niewielką znajomością lokalnych układów politycznych.

Żołnierze indyjskiego kontyngentu operacji MONUSCO.
(MONUSCO, Creative Commons Attribution-Share Alike 2.0 Generic)

Taktycznie nieracjonalne jest atakowanie silniejszych, jednak w warunkach chaosu wojny domowej nieliczne i z pozoru słabe grupy mogą posunąć się do desperackich działań. Przykładem może być przeprowadzony we wrześniu 2019 roku atak bojowników Asz-Szabab na bazę w Baledogle. Somalijscy komandosi, wsparci przez Amerykanów, z łatwością odparli szturm. Ofensywa nie miała szans na powodzenie, jednak dla bojowników ważniejsze było wysłanie sygnału mówiącego, iż nadal są siłą, z którą należy się liczyć. Tego rodzaju ataki nie są niczym nadzwyczajnym w realiach, w których muszą działać błękitne hełmy.

Wydaje się, że zrealizowanie jednocześnie wszystkich założeń trylematu jest niemożliwe. Oczywiście priorytetem zawsze jest zapewnienie bezpieczeństwa żołnierzy biorących udział w operacji, jednak przy zwiększaniu liczebności wiąże się to z ogromnymi kosztami, co w przypadku misji trwających całe dekady może skutecznie zniechęcać społeczność międzynarodową do działania.

Brak woli politycznej

Rada Bezpieczeństwa, działając pod ogromną presją opinii publicznej, wyznacza misjom szerokie zadania. Zwykle jednak nie idą za tym odpowiednie fundusze. W skali światowych wydatków na siły zbrojne jedynie 0,3% przeznaczane jest na misje pokojowe. Często w momencie powołania siły nie dysponują wystarczającym zapleczem logistycznym, medycznym i finansowym. W kontekście jakiejkolwiek operacji wojskowej takie braki uznane byłyby za niedopuszczalne, jednak w przypadku misji ONZ są na porządku dziennym.

Zupełnie innym problemem jest fakt, że siły międzynarodowe powinny reprezentować ONZ i nie zajmować stanowiska w regionach, w których działają. Wymaga to podejmowania decyzji w sposób jednomyślny, jednak wraz ze zmianami na arenie międzynarodowej coraz trudniej o podejmowanie decyzji przez aklamację. Problemem jest również częsty brak woli uczestników konfliktu do uznania konieczności wysłania sił pokojowych.

Nepalscy żołnierze w Somalii w ramach operacji UNOSOM.
(PV2 Andrew McGalliard)

Opór ze strony władz bywa wyrażany w sposób delikatny i bardziej otwarty. W przypadku Sudanu Rada Bezpieczeństwa uznała, że należy wstrzymać proces wycofywania sił z powodu pogorszenia stanu bezpieczeństwa w związku z obaleniem Umara al-Baszira. Decyzja ta spotkała się z chłodnym przyjęciem ze strony władz w Chartumie, które wezwały do przedstawienia nowego programu redukcji oddziałów. Mimo braku odmowy współpracy komunikat był jasny: Sudańczycy dążą do jak najszybszego wycofania wszystkich sił międzynarodowych z Darfuru.

Mniej chętny do współpracy z Radą Bezpieczeństwa był prezydent Demokratycznej Republiki Konga. Joseph Kabila wprost stwierdził, że misja pokojowa okazała się klęską i należy bezzwłocznie ją zakończyć. Polityk nie wziął jednak pod uwagę tego, iż bez wsparcia z zewnątrz kraj mógłby pogrążyć się w jeszcze większej anarchii.

Ważna jest również wola polityczna po stronie państw wysyłających żołnierzy na misje pokojowe. Uczestnictwo w operacjach niesie duże ryzyko polityczne. Z jednej strony rząd może spotkać się z oskarżeniami o bierność wobec tragedii, z drugiej zaś, przy zdecydowanym zaangażowaniu, pojawiają się oskarżenia o prowadzenie polityki neokolonialnej. Zarzut ten zazwyczaj przedstawiany jest wraz z faktem, że wśród członków stałych Rady Bezpieczeństwa brak przedstawicieli Afryki, Ameryki Środkowej czy Południowej.

Zobacz też: David Galula – Clausewitz wojny przeciwpartyzanckiej

Między wojskiem a polityką

ONZ mimo swoich uprawnień zasadniczo pozostaje organizacją skupioną wokół działań politycznych, nie wojskowych. Ma to bezpośrednie skutki podczas misji pokojowych: proces decyzyjny jest długi, zasoby często marnowane, a sztywne reguły nie pozwalają oficerom elastycznie reagować na wyzwania, przed którymi stają. Mimo to personel wojskowy stanowi 77% wszystkich uczestników misji.

Jednym z proponowanych rozwiązań jest powołanie nowego organu, którego zadaniem będzie przedstawianie w sposób typowo wojskowy decyzji podejmowanych przez Radę Bezpieczeństwa. Ów organ mógłby uzupełnić lukę komunikacyjną na linii Rada Bezpieczeństwa – Wojskowy Komitet Sztabowy. Obecnie przedstawiciele wojska są marginalizowani i często nie biorą udziału nawet w logistycznym planowaniu operacji.

Wysuwanie na pierwszy plan rozwiązań politycznych widać również w podejściu do wyszkolenia żołnierzy mających brać udział w misjach pokojowych. Wielu, mimo odbycia krótkiego szkolenia, nie jest przygotowanych na działanie w ekstremalnych warunkach wojen domowych. Chyba nigdzie nie było to tak widoczne jak w Sudanie Południowym. Setki uchodźców wewnętrznych szukało ochrony w bazach sił ONZ. Żołnierze, całkowicie nieprzygotowani na taką sytuację, w wielu przypadkach nie byli w stanie zorganizować tymczasowych obozów ani stawić czoła bojówkom. W kilku starciach siły międzynarodowe poniosły ciężkie straty z powodu słabego przygotowania na poziomie taktycznym.

Siły ONZ działające w ramach UNOSOM II w Somalii mogły korzystać nawet z indyjskich czołgów T-72. Duży (teoretyczny) potencjał bojowy nie zapobiegł klęsce operacji.
(Department of Defense)

Zbyt długie pozostawanie w strefie konfliktu odbija się negatywnie na żołnierzach i może prowadzić do zachowań patologicznych. Brak dyscypliny i niski poziom dowództwa sprawia, że członkowie misji często dopuszczają się przestępstw wobec ludności cywilnej. Według opublikowanego w 1996 roku raportu w sześciu na dwanaście zbadanych spraw dochodziło ze strony członków misji do przestępstw o charakterze seksualnym wobec nieletnich.

Bez większych nakładów na szkolenie i zmiany podejścia do idei misji pokojowej nie sposób wyeliminować nieprawidłowości. Jedną z propozycji jest drastyczne ograniczenie celów stawianych przed członkami misji i skupienie się ściśle na sprawach wojskowych.

Militaryzacja i redukcja celów?

Misje pokojowe zawsze borykały się z niedoborem funduszy, dlatego często nie były w stanie zapewnić odpowiedniego zabezpieczenia zarówno swoich żołnierzy, jak i cywilów, którym w założeniach miały pomagać. Według generała Carlosa dos Santosa Cruza, dowódcy sił ONZ na misjach w Demokratycznej Republice Konga i na Haiti, konieczna jest militaryzacja operacji pokojowych. Odejście od wyznaczania szerokich celów przy jednoczesnym przekazaniu większej swobody działania w ręce dowódców ma doprowadzić do powstania bardziej efektywnych sił, mogących elastycznie reagować na zmieniającą się sytuację.

Umożliwiłoby to uzyskanie przez siły międzynarodowe możliwości wprowadzania pokoju a nie wyłącznie biernego przyglądania się rozwojowi wydarzeń. Dzięki tej zmianie może uda się w przyszłości zapobiec sytuacji, do jakiej doszło w Rwandzie.

Problemem z daniem siłom międzynarodowym szerokich uprawnień jest jednak zapewnienie szerokiego mandatu. Jest to szczególnie istotne, ponieważ struktury międzynarodowe często oskarżane są o bycie „instytucjami pierwszego świata do sądzenia trzeciego świata”. Dlatego ważne jest, aby potencjalne siły składały się z żołnierzy pochodzących z różnych krajów.

Wraz z szerszymi uprawnieniami należy jednak również zadbać o odpowiednie wsparcie po zakończeniu misji. Opieka psychologiczna w wielu krajach jest niewystarczająca, a żołnierze muszą de facto samodzielnie się zmagać z zespołem stresu pourazowego. Wobec tego nawet przy zapewnieniu większej swobody działania oficerowie nadal mogą niechętnie angażować się w bezpośrednie starcia.

Zobacz też: Żelazna pięść ONZ. Pojazdy pancerne misji w Kongu 1960–1963

Marcello Casal Jr / ABr