Wczoraj rano doszło do kolejnego ataku na amerykańskich żołnierzy stac­jo­nu­jących w Syrii. Niewielka baza Asz‑Szaddadi, leżąca na terenach kontrolowanych przez Syryjskie Siły Demokratyczne, została ostrzelana pociskami rakietowymi. Nikomu nic się nie stało, nie odnotowano też żadnych strat materialnych. Według Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka atak przeprowadziły bojówki terrorystyczne wspierane przez Teheran.

Takie drobne, niewyrządzające poważnych szkód ataki stanowią smutną rutynę dla amerykańskiego personelu w tej części świata. Od 17 października ubiegłego roku odnotowano aż sześć­dziesiąt sześć uderzeń na tery­torium Iraku, co najmniej dziewięć­dziesiąt osiem na terytorium Syrii (SOPC mówi aż o 105) i jeden na terytorium Jordanii, tuż przy granicy z Syrią. Szkopuł w tym, że ten ostatni zakończył się śmiercią amerykańskich żołnierzy. Od tej pory każdy kolejny atak, choćby i najmniej groźny, może być inter­pre­towany w Waszyngtonie jako próba powtórzenia tego krwawego sukcesu.



Krążą także niepotwierdzone informacje – podawane między innymi przez kontrolowany przez Hutich odłam jemeńskiej agencji prasowej Saba o ataku na amerykański posterunek na polu roponośnym Al-Omar we wschodniej Syrii. Pociski rakietowe miały spaść w rejonie budynków mieszkalnych. Według Saby Amerykanie próbowali przeciw­działać atakowi, ale bez powodzenia. Jeśli do takiej sytuacji rzeczywiście doszło – tu również Amerykanie nie doznali żadnych strat.

Tymczasem Huti pochwalili się odpaleniem pocisków w kierunku okrętu bazy ekspedycyjnej USS Lewis B. Puller (ESB 3), znajdującego się na wodach Zatoki Adeńskiej. Podkreślmy: nie trafieniem, ale jedynie odpaleniem, samo to byłoby jednak dowodem sporej wpadki ze strony Amerykanów. Te wielkie i cenne okręty nie powinny znajdować się w zasięgu jakiegokolwiek ostrzału. Pentagon oświadczył jednak, iż te przechwałki nie mają pokrycia w faktach.

Potwierdzono za to, że wczoraj doszło do nieudanego ataku na brytyjski niszczyciel HMS Diamond. Ten zestrzelił zarażającego mu drona za pomocą pocisku Sea Viper.

Wiadomo więcej o ataku na Tower 22

W bazie Tower 22 – stanowiącej element zaplecza logistycznego dla Amerykanów działających w Syrii – zginęło troje żołnierzy US Army, a trzydziestu czterech zostało rannych. Pentagon ujawnił już nazwiska. Życie stracili sierżant William Jerome Rivers, lat 46, oraz dwie kobiety: Kennedy Ladon Sanders, lat 24, i Breonna Alexsondria Moffett, lat 23, obie w stopniu specjalisty – równorzędnym kapralowi. Cała trójka służyła w 926. Brygadzie Inżynieryjnej z Fort Moore. Dla amerykańskich sił zbrojnych na Bliskim Wschodzie są to pierwsze ofiary bezpośredniego działania przeciwnika od czasu ataku Hamasu na Izrael 7 października.



Jak informuje The Wall Street Journal, obrona przeciwlotnicza nie zdołała strącić zbliżającego się nieprzyjacielskiego bezzałogowca, ponieważ równocześnie do lądowania w bazie podchodził amerykański dron. Doszło więc do zamieszania, nie można było ustalić, który dron jest swój, a który obcy, a gdy wreszcie się to udało, było już za późno na reakcję.

Telewizja CBS dowiedziała się, że w ataku wykorzystano samolot pocisk należący do słynnej już (czy raczej: osławionej) irańskiej rodziny Szahed, ale bez wskazania konkretnego typu. Rzeczniczka Pentagonu Sabrina Singh stwierdziła zaś, że atak ma cechy wskazujące na sprawstwo ugrupowania Kataib Hezbollah.

Co zrobi Waszyngton?

Prezydent Joe Biden zapowiedział odwet za śmierć amerykańskich żołnierzy – i chyba nikt nie ma wątpliwości, że będzie to reakcja „kinetyczna”. Wczoraj rano prezydent spotkał się z Radą Bezpie­czeństwa Naro­dowego, aby omówić najnowsze informacje w tym temacie. Ale poza tym Biały Dom i Pentagon na razie trzymają karty przy orderach. Część prawej strony sceny politycznej domaga się uderzenia bezpośrednio na Teheran, reszta zaleca bardziej stonowaną odpowiedź.



Trzeba jednak rozgraniczyć dwie sprawy. Nikt nie ma wątpliwości, że za atakiem na Tower 22 stoi ugrupowanie powiązane z irańskim Korpusem Strażników Rewolucji Islamskiej. Samo użycie Szaheda jest niepodważalnym dowodem (chyba że założymy niepraw­do­po­dobnie skom­pli­ko­wany sce­nariusz „fałszywej flagi”). Ale zupełnie osobną kwestią jest, czy Teheran jakoś maczał palce w tym ataku. Możliwe przecież, że Kataib Hezbollah, czy nawet jakaś pomniejsza frakcja w strukturach tego ugrupowania, zorganizowała wszystko na własną rękę bez wiedzy mocodawców.

– Nie dążymy do wojny z Iranem – powiedział rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego John Kirby. – Nie chcemy eskalować napięć jeszcze bardziej ponad dotychczasową eskalację.

Teheran stanowczo dementuje informacje o jakichkolwiek swoich związkach z tymi atakami. – Ugrupowania ruchu oporu nie otrzymują rozkazów od Islamskiej Republki – oświadczył tymczasem rzecznik irańskiego MSZ Naser Kanaani.

Trzeba jednak pamiętać, że Iran ma dużo więcej za uszami niż tylko atak na Tower 22 i wspieranie Kataib Hezbollah. Jest też patronem libańskiego Hezbollahu (obie organizacje są niezależne od siebie mimo podobieństwa nazw), udzielał wsparcia Hamasowi (o jego roli w „Potopie Al‑Aksa” pisaliśmy w tym artykule) i jest twórcą bogatego arsenału wykorzystywanego przez ruch Huti tak w wojnie w Jemenie, jak i w atakach na żeglugę na Morzu Czerwonym. Krótko mówiąc: Iran postawił w trudnym położeniu zarówno „Wielkiego Szatana”, jak i „Małego Szatana”. Do tego pomógł swoim największym sojusznikom, Moskalom, ponieważ odwrócił uwagę od Ukrainy. Stali bywalcy Zhongnanhai, czyli pekińskiego kompleksu rządowego, też pewnie chodzą ostatnio uśmiechnięci od ucha do ucha.



Suma tych okoliczności sprawia, że Bidenowi trudno będzie uzasadnić politycznie reakcję, która nie obejmie w jakiś sposób Iranu. Dla reżimu ajatollahów życie szeregowych bojow­ników i terrorystów należących do organizacji działających pod irańskie dyktando nie ma żadnej wartości. Wręcz przeciwnie – gdyby Amerykanie przeprowadzili naloty, w których zginęłoby kilkudziesięciu bojowników Kataib Hezbollah, i na tym poprzestali, generał Esmail Ghaani, dowódca Sił Ghods, zbrojnego ramienia Korpusu Strażników Rewolucji, odpowiedzialnego za rozszerzanie irańskim wpływów poza granicami państwa, pewnie tylko by się ucieszył. Śmierć tych ludzi stałaby się doskonałym orężem propagandowym i motywacją do kolejnych ataków na Amerykanów.

Atak bezpośrednio na Iran jest jednak szaleńczo ryzykowną opcją. Owszem, podczas wojny iracko-irańskiej Amery­kanie zaatakowali irańską mary­narkę wojenną w ramach operacji „Modliszka”, ale działo się to w zupełnie innych realiach. Przede wszystkim Iran nie dysponował bogatą kolekcją pocisków balistycznych zdolnych sięgnąć więk­szości celów na Bliskim Wschodzie, a poza tym Iran utrzymywał jeszcze (zakulisowe) stosunki z Izraelem, który większego zagrożenia upatrywał w Iraku Saddama Husajna.

Dziś każdy atak bezpośrednio na Iran może się zakończyć rozpętaniem wojny, która ogarnie cały Bliski Wschód. Powtórzmy: Hezbollah jest kontrolowany przez Iran. Smycz jest wprawdzie długa, ale Teheran może pchnąć Partię Boga do pełnoskalowej wojny z Izraelem i niemal na pewno to uczyni, jeśli Amerykanie zaatakują. Pociski z Iranu – i z Jemenu – pomkną nie tylko w stronę Izraela, ale także Arabii Saudyjskiej, Iraku i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Na celowniku mogą się znaleźć również Kuwejt i Bahrajn, gdyż w interesie Iranu będzie zakłócenie eksportu ropy. To wszystko oczywiście nie pozostanie bez reakcji Waszyngtonu i mamy gotową wojnę z udziałem co najmniej półtuzina krajów.

Co gorsza, nie wiadomo, jak mogłaby się ona skończyć. Czy Amerykanie graliby wówczas na całkowite obalenie reżimu ajatollahów i demokra­tyzację Iranu? Wydaje się to niemożliwe bez inwazji lądowej. A więc kolejna „wieczna wojna”? Tego Waszyngton chce uniknąć za (prawdopodobnie) wszelką cenę. Jakakolwiek operacja kinetyczna prze­ciwko Iranowi musi być ograniczona zarówno czasowo, jak i przestrzennie.

Opcją mniej ryzykowną wydaje się uderzenie na cele irańskie poza granicami samego Iranu, najlepiej daleko poza. Amerykanie zapewne dysponują informacjami o oficerach Sił Ghods przebywających w Syrii, Iraku i Jemenie. Ci ludzie to palce długiego ramienia Teheranu, ich śmierci nie będzie można zbyć machnięciem ręki.



Szczególnie smakowitym celem wydają się irańskie okręty bazy. Jak już pisaliśmy, okręt Behszad – formalnie zarejestrowany jako statek towarowy – od dawna obserwuje żeglugę w cieśninie Bab al-Mandab i niemal na pewno wskazuje Hutim dogodne cele. W pierwszych dniach roku w rejonie pojawił się także Alborz, jednostka typu Alwand, klasyfikowanego w Iranie jako niszczyciele, ale w praktyce będących fregatami. Okręt został skierowany na ten obszar jako odpowiedź na zatopienie przez Amerykanów łodzi z bojownikami Huti.

Zatopienie Alborza i Behszada nie byłoby dużo trudniejsze dla amerykańskiej marynarki wojennej, mającej na podorędziu lotniskowcową grupę ude­rze­niową Eisenhowera. Utrata obu tych jednostek byłaby dla Teheranu bolesnym ciosem, ale oddalonym w sensie geograficznym, tak iż nie byłby to atak sensu stricto na Iran.

Metodę taką na mniejszą skalę wypróbował już Izrael. W kwietniu 2021 roku okręt Sawiz – pełniący podobną funkcję co teraz Behszadzostał uszkodzony przez miny magnetyczne przyczepione do kadłuba poniżej linii wodnej. Według New York Timesa władze Izraela przyznały się Waszyngtonowi do zorganizowania ataku, trudno zresztą wskazać innego kandydata. Sawiz kotwiczył na wodach międzynarodowych, na wysokości erytrejskiego archipelagu Dahlak, od 2017 roku.

Aktualizacja (19.00): Prezydent Biden oznajmił, że podjął już decyzje w sprawie tego, jak będzie wyglądała amerykańska reakcja na atak w Jordanii. Szczegółów oczywiście nie ujawnił.

Zobacz też: Bagdad nie chce wojsk amerykańskich w kraju

US Army / Spc. Jensen Guillory