Izraelska operacja w Rafah wciąż jest małą bitewką, a nie zapowiadaną od wielu tygodni ogromną ofensywą anga­żu­jącą pełne dwie dywizje, która zdusi ostatni bastion Hamasu. Nie wiadomo też tak na dobrą sprawę, co się stanie, gdy wreszcie Izraelczycy uni­ces­twią Hamas, o ile w ogóle im się to uda. Amerykanie konsekwentnie grożą odcięciem dalszego wsparcia, zwłaszcza wojskowego, ale potencjalnie także dyplomatycznego, jeżeli Izrael nie pokaże, iż jest w stanie przeprowadzić operację, unikając przy tym setek tysięcy ofiar śmiertelnych wśród cywilów.

Na domiar złego nie wiadomo, czy Izrael ma jakiś plan na to, jak zorganizować funkcjonowanie Strefy Gazy po zwy­cię­stwie nad Hamasem (jakie by ono nie było). Nakreślono go jedynie w najogólniejszych słowach: likwidacja orga­ni­zacji terrorystycznej i demili­ta­ry­zacja, tak aby już nigdy w przyszłości nie spadł stamtąd na Izrael taki cios. Ale co to dokładnie oznacza? Kto odpowiadałby za bezpieczeństwo w Gazie, jak wyglądać by miała okupacja, jak i czy w ogóle przeprowadzono by integrację z Zachodnim Brzegiem rządzonym przez Fatah?



W miniony weekend amerykański doradca do spraw bezpieczeństwa naro­do­wego Jake Sullivan i jego zastępca do spraw Bliskiego Wschodu Brett McGurk odwiedzili Arabię Saudyjską i Izrael. Treści prowadzonych tam rozmów nie ujawniono oficjalnie, ale David Ignatius z The Washington Post poznał ją dzięki swoim anonimowym źródłom.

Zwraca przede wszystkim uwagę, że uniknięcie bardzo prawdopodobnej eskalacji, czyli włączenia się do wojny Hezbollahu i samego Iranu, zawdzię­czamy głównie wysiłkom Stanów Zjedno­czonych, które zmusiły reżim ajatollahów do powściągliwości. Teoretycznie wie­dzie­liśmy to już od dawna, ponieważ służby prasowe Białego Domu i Pentagonu regularnie napominały Iran publicznymi kanałami, ale nie mieliśmy dobrych informacji o tym, co się dzieje za kulisami. Według Ignatiusa Waszyngton zakomunikował Teheranowi z dużą dokładnością, jak może wyglądać reakcja – w tym kinetyczna – na eskalację ze strony Iranu.

Ignatius – zazwyczaj dobrze poin­for­mo­wany o tym, co się dzieje na linii Jerozolima–Waszyngton – twierdzi rów­nież, że „izraelscy przywódcy osiąg­nęli porozumienie co do osta­tecz­nego szturmu na ostatnie cztery bataliony w Rafah”. Pod naciskami administracji Bidena zrezygnowali z planu pełnoskalowej ofensywy, która jeszcze miesiąc temu wydawała się tylko kwestią czasu, i zamiast tego przeprowadzą bardziej ograniczoną, rzec by można: chirurgiczną, operację. Obecnie Cahal prowadzi działania na niewielką skalę we wschodniej części Rafah (te też nie przebiegają bezproblemowo, o czym niżej). Administracja Bidena zdecydowała, że nie będzie się sprzeciwiać rozszerzeniu operacji na kolejne dzielnice miasta, jeżeli Izrael zachowa tę samą filozofię taktyczną.

Niemniej sekretarz stanu Antony Blinken powiedział, że Waszyngton ma obawy co do sposobu użycia przez Izrael bomb lotniczych o dużym wagomiarze i że kontaktuje się w tej sprawie z rządem Izraela. Na początku miesiąca Amery­kanie wstrzymali dostawę takich bomb do Izraela. Tymczasem Izrael intensywnie bombarduje cele w Strefie Gazy. W ciągu minionej doby zaatakowano ich ponad 130.



Ewakuacja z Rafah

W toku wojny do Rafah uciekło według blisko półtora miliona Gazańczyków i Gazanek. Gdyby dwie dywizje ruszyły na miasto wypełnione uchodźcami, liczba ofiar mogłaby sięgnąć kilkuset tysięcy. W związku z tym Izraelczycy już ponad dwa tygodnie temu zarządzili ewakuację do tak zwanych stref humanitarnych. Są one wyposażone w szpitale, znajdują się tam również miasta namiotowe i kierowano tam dodatkowe dostawy pomocy humanitarne. Według niedawnych infor­macji Cahalu z miasta ewakuowało się około 950 tysięcy ludzi. Pozostaje tam jeszcze 300–400 tysięcy cywilów, głównie dzielnicach nadmorskich i w centrum.

Izraelczycy chwalą się, że dzięki doświad­czeniom z wcześniejszych bitew o inne miasta w Strefie Gazy udało się przeprowadzić ewakuację Rafah szybciej i sprawniej, niż przewidywali Amerykanie. Tę ocenę kwestionuje komisarz generalny UNRWA Philippe Lazzarini, który oświad­czył kilka dni temu, że „w Gazie nie ma żadnych bezpiecznych stref”, a miejsca, do których kierowani są uchodźcy, nie dysponują należytym dostępem do czystej wody i sanitariatów. Podkreślił też, że „od 6 maja do południowej Gazy dotarły jedynie 33 samochody ciężarowe z pomocą humanitarną”,

Co dalej z Hamasem?

Według Izraelczyków udało się unicestwić około 75% oddziałów Hamasu. Udana operacja w Rafah powinna sprawić, że ta liczba zbliży się do 100, ale – tylko się zbliży. Jedynie w pierwszych dniach wojny hamasowcy próbowali gdzieniegdzie otwartej walki z Cahalem. Czołgi i samoloty szybko wybiły im te pomysły z głowy. Zamiast tego terroryści postawili na przyjęcie formy przetrwalnikowej. Część terrorystów, zwłaszcza ci najbardziej prominentni, korzysta z gęstej sieci tuneli wybudowanej pod całą Strefą Gazy, inni zaś wtapiają się w ludność cywilną.



Szybko się okazało, że nawet w teoretycznie oczyszczonej z Hamasu północnej części Strefy organizacja ma nie tylko ludzi, ale też pociski rakietowe. Zmusiło to Izraelczyków do rozpoczęcia kolejnej operacji w mieście Dżabalija, a dla obserwatorów konfliktu stanowiło dowód, że nie da się całkowicie wytępić Hamasu. Można go rozbić jako spójną strukturę bojową, ale podobnie jak wszystkie inne siły nieregularne właśnie ta nieregularność pozwala mniejszym komórkom działać niezależnie i trwać, choćby w uśpieniu. Jak głosi jedno ze słynnych praw wojny: jeśli pokonałeś przeciwnika, nie ogłaszaj tego, tylko najpierw upewnij się, że przeciwnik wie, że został pokonany.

Takie są nieubłagane realia wojny przeciwpartyzanckiej. Oczyszczone części Strefy Gazy będą w kółko rehamasowane tak długo, jak długo Izrael nie będzie w stanie ich trwale zabezpieczyć.

Notabene dziś właśnie w północnej części Strefy, a nie w Rafah, zginęło kolejnych trzech izraelskich żołnierzy: starszy sierżant ze specjalnej jednostki inży­nie­ryjnej „Jahalom” oraz kapitan i sierżant sztabowy z batalionu „Necach Jehuda”, wchodzącego w skład Brygady „Kfir”. Dwaj ostatni zostali zabici przez hama­sow­skich snajperów, którzy zdołali także ranić jeszcze jednego żołnierza. Żołnierz z jednostki „Jahalom” zginął wskutek eksplozji ładunku wybuchowego. Kilka dni wcześniej od ren odniesionych w tym samym rejonie zmarł major 202. batalionu Brygady Spadochronowej. Łączna liczba żołnierzy Cahalu poległych w Strefie Gazy wzrosła do 286.

Poza północną częścią Strefy Gazy obecnie walki koncentrują się wokół tak zwanego korytarza Filadelfi, zwanego też Osią Saladyna, wąskiego 14-kilometrowego pasa biegnącego wzdłuż granicy Strefy z Egiptem. Dziś żołnierze Cahalu znaleźli tam i zniszczyli gotowe do użycia wyrzutnie pocisków rakietowych. Z kolei pod korytarzem odkryto w ostatnich dniach aż pięćdziesiąt tuneli wiodących do Egiptu.



Historia uczy, że ludzie nigdy niczego się nie nauczyli z historii

Według artykułu opublikowanego wczoraj przez serwis Politico członkowie admini­stracji Bidena piastujący w niej najwyższe stanowiska uważają, że „strategia Izraela w Gazie jest przeciw­skuteczna i naj­pew­niej otworzy drzwi do powrotu Hamasu” oraz obawiają się, że „Izrael w tragiczny sposób zaprzepaszcza okazję na zwycięstwo nad Hamasem”. W naszych wcześniejszych analizach zwracaliśmy uwagę, że Hamas bez wahania pozwoli, aby tysiące ludzi skonały z głodu, jeśli ujrzy w tym potencjalną korzyść dla siebie. I faktycznie, liczby cytowane przez Politico na podstawie ocen amerykańskiej społeczności wywiadowczej nie napawają optymizmem.

Spośród początkowego (to znaczy na 7 października) stanu liczbowego Hamasu zginąć miało jedynie około 30–25% terrorystów. Około 65% sieci tuneli wciąż funkcjonuje. A na domiar złego Hamas prowadzi prężną akcję werbunkową, wykorzystując poczucie beznadziei wśród ludności oraz wściekłość i żałobę po śmierci najbliższych. W ciągu ostatnich kilku miesięcy organizacja miała zyskać tysiące nowych członków (według oficjal­nych danych izraelskich od początku wojny zabito około 16 tysięcy terrorystów). Gdyby nawet Cahal rozbił do reszty struktury Hamasu, ale potem wycofał się ze Strefy Gazy, Hamas prawdopodobnie odbudowałby wpływy w ciągu kilku miesięcy, jeśli nie tygodni.

Dana Stroul, która do niedawna zajmowała się problematyką blisko­wschodnią w Pentagonie, zwraca uwagę, że Waszyngton zaoferował Jerozolimie przekazanie analiz własnych wpadek w Iraku. Wpadek, które uniemożliwiły ustabilizowanie sytuacji w Iraku i skumulowały się w postaci niepotrzebnej śmierci setek tysięcy Irakijczyków, tysięcy żołnierzy koalicji, a także trudnej do ocenienia liczby obywateli innych krajów Bliskiego Wschodu. Według Stroul „Izrael nie tylko nie chce czerpać nauki z tego zbioru wiedzy i doświadczeń – opisu­ją­cego, w jaki sposób prowadzić działania tak, aby uniknąć najgorszych możliwych rozstrzygnięć dla społe­czeństw pokonfliktowych – ale wręcz najwyraźniej zmierza w kierunku powtórzenia tych samych błędów”.

– Stany Zjednoczone nauczyły się, że o ile nie przypisze się największego znaczenia określonym potrzebom humanitarnym i ochronie cywilów, nie uda się osiągnąć celów wojskowych – dodaje członek Izby Reprezentantów Jason Crow, demokrata ze stanu Kolorado. – Widzimy to na własne oczy, Hamas błyskawicznie wypływa na powierzchnię po działaniach izraelskiego wojska i zachowuje swoje zdolności pomimo całych miesięcy walk.



Ignatius pisze, iż Izraelczycy uzgodnili między sobą coś na kształt strategii na czas po pokonaniu Hamasu. Za bezpieczeństwo w Strefie Gazy miałyby odpowiadać siły Palestyńskich Władz Narodowych stworzone z ludzi wiernych Fatahowi, ale mieszkających w Strefie Gazy. Nadzór nad tymi siłami miałyby sprawować umiarkowane państwa arabskie przychylne normalizacji stosun­ków z Izraelem – Egipt, Jordania, Arabia Saudyjska. Ponoć wszystkie trzy wyraziły ostrożne zainteresowanie taką rolą, zwłaszcza jeśli odbywałoby się to z mandatem ONZ. Królestwo Saudów jest też otwarte na pełną normalizację jako element ustanowienia niepodległego państwa palestyńskiego. Nie ma jednak zgody co do tego, jak ściśle siły stabilizacyjne i cała nowa palestyńska władza w Gazie miałyby być powiązane z administracją Fatahu na Zachodnim Brzegu. Nie wiadomo też, czy Izrael zgodziłby się na poszanowanie granicy Strefy (przy założeniu, że siły stabilizacyjne skutecznie zapewniałyby stabilność).

Na krótszą metę sytuację cywilów poprawiłby rozejm. Toczone z przerwami negocjacje z udziałem mediatorów z USA, Kataru i Egiptu nie przyniosły jednak wymiernych skutków. Kiedy przed dwoma tygodniami wydawało się, że jesteśmy o krok od sukcesu, proces nagle się załamał. Hamas ogłosił, że przyjmuje propozycję zawieszenia broni przed­sta­wioną organizacji przez mediatorów, ale Izraelczycy stwierdzili, że warunki rozejmu, na które zgodził się Hamas, nie są tymi, które Izrael zaproponował za pośrednictwem egipskich dyplomatów.

Oczywiście wszystkie opisane powyżej czynniki sprawiają, że praktycznie dzień w dzień rośnie wartość zakład­ników jako karty przetargowej trzymanej przez Hamas. Tymczasem społeczeństwo Izraela coraz intensywniej domaga się, aby rząd za wszelką cenę zapewnił uwolnienie wciąż żywych zakład­ników i powrót zwłok tych, którzy stracili życie w niewoli. Szefostwo Hamasu, zwłaszcza przywódca polityczny Ismail Hanijja (przebywający na luksusowym wygnaniu w Katarze) i przywódca na obszarze Strefy Gazy Jahija Sinwar, mogą tu widzieć wręcz szansę na zmuszenie Izraela do zaakceptowania Hamasu jako części nowych struktur władzy w Gazie. Protesty obywateli i niepewność jutra zwiększają presję na i tak chwiejący się rząd Netanjahu. Odsiecz przyszła z zupełnie niespodziewanego kierunku.



Międzynarodowy Trybunał Karny

Na przeszkodzie jakiemukolwiek mniej krwawemu rozstrzygnięciu sytuacji w Gazie może stanąć wniosek głównego prokuratora MTK. Karim Ahmad Khan i jego sześcioosobowy zespół ekspertów (w którym znalazła się między innymi jedna z najsłynniejszych prawniczek świata Amal, Clooney, reprezentująca wcześniej ofiary ludobójstw na Jezydach i w Darfurze) domaga się aresztowania pięciu osób. Trzej z nich to szefowie Hamasu – Hanijja, Sinwar i dowódca Brygad imienia Izz ad‑Dina al‑Kassama, czyli formacji bojowych Hamasu, Muhammad Dajf – a pozostali dwaj to premier Izraela Binjamin Netanjahu i minister obrony Joaw Galant.

Treść wniosku wzbudziła na Zachodzie reakcje sięgające od konsternacji do jawnego oburzenia. Prezydent Joe Biden stwierdził, że wniosek o nakaz aresztowania Netanjahu i Galanta jest skandaliczny oraz że nie może być mowy o żadnym zrównywaniu Izraela i Hamasu. W podobnym tonie wypowiadali się też inni zachodni politycy. Również premier Donald Tusk stwierdził, że „jest rzeczą zupełnie oczywistą, że mamy do czynienia z nieakceptowalnym symetryzmem politycznym”.

Amerykańscy politycy nie tylko krytykują posunięcie Khana jako fundamentalnie niesłuszne, ale też ostrzegają, iż może ono utrudnić zawarcie porozumienia w sprawie rozejmu i zwolnienia zakład­ników. Blinken oświadczył na posiedzeniu jednej z senackich podkomisji, iż jest gotów współpracować z Kongresem w sprawie obłożenia MTK sankcjami. Także spiker Izby Reprezentantów Mike Johnson stwierdził, że Kongres analizuje możliwe sposoby ukarania MTK. Nie byłby to pierwszy taki przypadek – w 2020 roku administracja Donalda Trumpa obłożyła sankcjami (zamrożeniem fundu­szy i zakazem podróży) między innymi prokuratorkę Fatou Bensoudę. Poszło wówczas o dochodzenie w sprawie zbrodni wojennych w Afganistanie. Administracja Bidena zdjęła sankcje krótko po przejęciu władzy.



Reakcje w Europie były bardziej stonowane, między innymi dlatego, że większość państw Starego Kontynentu ratyfikowała Statut Rzymski i jest związana postanowieniami MTK (co oczywiście nie znaczy, że w praktyce musi egzekwować jego instrukcje – RPA nie aresztowała Umara al‑Baszira mimo wydanego nakazu). Francuski minister spraw zagranicznych Stéphane Séjourné również podkreślił, że nie wolno zrównywać Hamasu i Izraela, ale jego resort zarazem oficjalnie zapewnił o poparciu dla MTK i jego niezawisłości. Rzecznik kanclerza Olafa Scholza oświadczył, że Niemcy wykonają nakazy MTK. Hiszpańska wicepremierka Yolanda Díaz także odniosła się ciepło do decyzji Khana, podobnie jak resorty spraw zagranicznych Słowenii i Belgii.

Tymczasem Jamie Dettmer z Politico sądzi, że prokurator Khan dosłownie uratował rząd Bibiego. Właśnie ten symetryzm, o którym wspomniał premier Tusk, wzbudził wściekłość także w Izraelu, nawet wśród przeciwników Netanjahu. Ewentualne postawienie w stan oskarżenia premiera i ministra obrony równałoby się bowiem postawieniu w stan oskarżenia (de facto, nawet jeśli nie de iure) całych sił zbrojnych i całego kraju.

Jeszcze kilka dni temu wydawało się, iż Bibi może się podać do dymisji przed końcem miesiąca. Były minister obrony Beni Ganc, obecnie minister bez teki, wystosował pod adresem premiera ultimatum, grożąc wystąpieniem z rządu, jeżeli Netanjahu do 8 czerwca nie przedstawi rea­lis­tycz­nego planu zarządzania Gazą po wojnie. Gdyby Ganc faktycznie opuścił rząd wojenny, mogłoby to (ale nie musiałoby!) oznaczać rozpad koalicji rządowej i rychłe wybory, z których właśnie on, Ganc, mógłby wyjść zwycięsko.

Jest tajemnicą poliszynela, że Joe Biden ma już po dziurki w nosie Bibiego i prawicowych oszołomów stanowiących filar jego władzy. Zdecydowanie wolałby układać się z Gancem, politykiem względ­nie centrowym, a przy tym doświad­czonym w pracy na najwyższych szczeblach rządo­wych. Ten na początku marca na własną rękę – wbrew instrukcjom premiera – spotkał się w Waszyngtonie z wiceprezydentką Kamalą Harris i Blinkenem.



Ganc na początku kwietnia zaapelował o przyspieszone wybory w Izraelu. Mało tego – chciał, aby odbyły się we wrześniu. A „we wrześniu” znaczy nie tylko „przed pierwszą rocznicą hama­sow­skiej napaści”, ale też „przed wyborami w USA”. Biden może liczyć na to, że skłoni nowego premiera do jakichś ustępstw, które pomogą również jemu samemu w starcu wyborczym z Donaldem Trumpem. Na ustęp­stwa ze strony obecnego premiera nie ma bowiem co liczyć, Bibi dałby się pokroić za powrót Trumpa do Gabinetu Owalnego.

Sondaże jeszcze kilkanaście dni temu były pomyślne dla Ganca. Jego koalicja Jedność Narodowa może zdobyć 35 mandatów – trzy razy więcej niż w poprzednich wyborach. Około 50% wybor­ców uważa, że powinien zostać premierem. Bibi oczywiście rozumie, że Ganc jest największym zagrożeniem, i stara się go odsuwać na boczny tor, mimo że to właśnie Ganc w krytycznym momencie po wybuchu wojny zgodził się na stworzenie szerszej koalicji rządzącej i być może uratował rząd Likudu przed upadkiem. Po kwietniowym żądaniu Ganc trochę więc umilkł, tak aby Bibi miał pole manewru i nie czuł się zapędzony w kozi róg.

Przypuściwszy w sobotę 18 maja nowy atak za pomocą ultimatum, które puszczono w telewizji, mógł liczyć na to, że uda mu się zepchnąć Bibiego ze stołka. Czy może raczej: zedrzeć, bo Netanjahu wydaje się doń przyklejony. Dwa dni później Karim Khan ogłosił, że chce uzyskać wniosek o aresztowanie Bibiego i Galanta.

Sytuacja na izraelskiej scenie politycznej zmieniła się z minuty na minutę. Teraz każda próba usunięcia Bibiego ze stanowiska, choćby realizowana z posza­no­wa­niem najwyższych ideałów demokracji, będzie teraz uznana za stawanie w jednym szeregu z pro­ku­ra­to­rem MTK. Uczynienie tego otwarcie byłoby politycznym samo­bój­stwem, ale nawet podejrzenie o sprzyjanie MTK mogłoby złamać karierę dowolnemu politykowi.

I tak nawet Jair Lapid, jeden z najzacieklejszych przeciwników poli­tycz­nych Bibiego, stwierdził, że nakazy aresztowania wydane przez Khana (w rzeczywistości na razie to tylko wniosek o nakaz) to „kompletna porażka moralna”. Ganc z kolei mówił o bankructwie moralnym. Ujrzeliśmy zwarcie szeregów, jakiego nie było nawet w bezpośrednim następstwie 7 października. Wówczas Izraelczycy i Izraelki okazywali raczej wsparcie wojsku oraz zakładnikom i ich rodzinom, a nie establishmentowi politycznemu.



Presja na Bibiego nie ustąpiła całkowicie. Na przykład Lapid wezwał Ganca, aby ten postąpił w zgodzie ze swoim ultimatum, co jest pośrednim wezwaniem do obalenia premiera. Izraelscy polito­lo­gowie zasadniczo zgadzają się, że posunięcie Khana wzmocniło pozycję Netanjahu, różnią się jedynie w ocenie tego, jak bardzo. Wielokrotnie przywo­ływany w tym artykule David Ignatius pisze zaś, iż jedno z jego izraelskich źródeł ostrzega, iż wydarzenia w MTK „zmieniają wszystko, i to w sposób, którego jeszcze nie pojęliśmy”.

Gwoli sprawiedliwości Hamas także potępił symetryzm prokuratora MTK i zrównywanie katów z ofiarami oraz zażądał wycofania wniosku o aresz­to­wanie „przywódców palestyńskiego ruchu oporu”.

AP

Nie tylko MTK potrafi wzbudzić oburzenie w Białym Domu. Równie ostro (choć może trochę mniej pub­licz­nie) admi­ni­stra­cja Bidena zareagowała na izraelską decyzję o konfiskacie sprzętu – kamery, statywu, modemu i dwóch mikrofonów – agencji Associated Press używanego do transmisji z północnej części Strefy Gazy. Obraz był bowiem przekazywany stacji Al‑Dżazira, której biuro w Jerozolimie izraelskie władze zamknęły kilka dni wcześniej na podstawie nowych i kontrowersyjnych przepisów o zagra­nicz­nych nadawcach.

Decyzję o konfiskacie podjął minister komunikacji Szlomo Kari. To kolejny z prawicowych oszołomów w rządzie Bibiego, choć w przeciwieństwie do Ben Gwira i Smotricza należy do Likudu, który powinien być tą normalną prawicą. Jeszcze przed wojną Kari zasłynął życzeniami z okazji święta Purim, w których stwierdził, że Izrael poradzi sobie bez rezerwistów strajkujących w pro­teś­cie przeciw deformie sądownictwa i że pójdą oni do diabła.

O ile wykopanie tradycyjnie anty­izra­el­skiej Al‑Dżaziry spotkało się z przychylną reakcją izraelskich polityków, o tyle atak na AP wzbudził konsternację. Lapid nazwał ją szaleństwem i stwierdził, że rząd Bibiego chce doprowadzić do globalnego ostracyzmu Izraela. Owszem, Al‑Dżazira korzystała z tej transmisji, ale korzystały z niej także setki innych stacji telewizyjnych na świecie. Pojawiły się więc opinie, że Izrael chce ograniczać wolność pracy pod pretekstem bezpieczeństwa narodowego. A te trzy słowa – ograniczanie wolności prasy (zwłaszcza amerykańskiej!) – działają na waszyngtońskich prominentów jak płachta na byka.

Resort komunikacji wprawdzie ostrzegał AP o możliwej konfiskacie, jeśli agencja nie przestanie dostarczać sygnału Al‑Dżazirze, ale oczywiście z perspektywy USA nie było to żadne usprawiedliwienie. Biały Dom i Departament Stanu pub­licz­nie wyraziły zaniepokojenie decyzją Kariego, a zakulisowo dały do zrozumienia, że minister powinien solidnie przemyśleć swoje postępowanie. Podziałało. Wczoraj zapadła nowa decyzja: o oddaniu sprzętu prawowitym właścicielom.



Ben Gwir

Zupełnie na marginesie trzeba odno­tować, że Ben Gwir nie traci animuszu. To jeden z tych polityków, którzy nigdy go nie tracą. Wczoraj kontrowersyjny mini­ster do spraw bezpieczeństwa narodowego wyraził pewność, iż zostanie włączony do gabinetu wojennego. Same aspiracje nie zaskakują, Ben Gwir mówił o nich już wcześniej, tak publicznie, jak i na posiedzeniach „normalnego” rządu. Zaskakuje jednak jego pewność.

Obecnie rząd wojenny składa się z trzech członków mających prawo głosu: samego Netanjahu, Ganca i Galanta. Ten ostatni stał się celem bezpardonowego ataku Ben Gwira po tym, jak publicznie skrytykował przyjętą przez Netanjahu wizję powojennej Gazy (czy raczej brak takowej wizji). Minister obrony podkreślił, że nie zgodzi się na wciągnięcie Gazy pod administrację izraelską, czy to wojskową, czy cywilną. Wyraźnie widać, że Ben Gwir wysyła premierowi komunikat: „na niego nie możesz liczyć, ale na mnie możesz, wsadź mnie na jego miejsce”.

Kryzys w relacjach z Egiptem

Nikt chyba nie ma wątpliwości, że Egipt odegra kluczową rolę w utrzymaniu pokoju w Strefie Gazy. Wynika to nie tylko z geografii, ale także ze względów politycznych i kulturowych. Egipskie służby wywiadowcze mają też doskonałe rozeznanie w tym, co się dzieje w Gazie i na pewno mają współpracowników, których można by awansować na stanowiska w administracji (tę zaś po obaleniu Hamasu trzeba by stworzyć dosłownie od zera). Izraelowi wręcz zależy na tym, aby zepchnąć jak największą część odpowiedzialności za Gazę na Kraj Faraonów. Ten jednak musi zachowywać daleko posuniętą ostroż­ność. Hamas cieszy się ogromnym poparciem egipskiej „ulicy”, toteż Abd al-Fattah as-Sisi prowadzi nieustanną ofensywę propagandową mającą prze­konać obywateli, że zależy mu na losie Palestyny i że nawet jeśli podejmuje współpracę z Izraelem, czyni to tylko dla dobra sprawy palestyńskiej.

Hamas jawnie zapowiada, że podejmie walkę z każdym państwem, które wyśle swoich żołnierzy do Gazy bez zgody Hamasu. Nawet symboliczny udział w siłach stabilizacyjnych mógłby więc wprowadzić Egipt na kurs kolizyjny z Hamasem, co spro­wo­ko­wa­łoby na pewno niepokoje społeczne, a potencjalnie może nawet rozłam w dowództwie sił zbrojnych. Kontynuowanie tej współpracy z Izraelem staje się politycznie coraz trudniejsze, nawet dla autorytarnego władcy takiego jak Sisi. Na razie bilans zysków i korzyści przemawia za poda­wa­niem ręki Izraelowi, ale za kilka tygodni czy miesięcy sytuacja może ulec zmianie. Co za tym idzie – Jerozolimie powinno zależeć na dobrych stosunkach z Kairem. Tymczasem 7 maja, w początkowej fazie operacji w Rafah, żołnierze Cahalu zajęli i zamknęli znajdujące się w tym mieście przejście graniczne na granicy z Egiptem, wykorzystywane rzekomo przez Hamas do swoich niecnych celów.



Wywołało to błyskawiczny kryzys w stosunkach dyplomatycznych z Egiptem. Minister spraw zagranicznych Jisrael Kac oświadczył, że trzeba przekonać Egipcjan do otwarcia przejścia i dopuszczenia transportów pomocy humani­tarnej. Kair odparował, że to izraelskie działania w tym regionie Strefy Gazy spowodowały zamknięcie przejścia i że Izraelczycy starają się tylko przerzucić winę na kogoś innego. Minister spraw zagranicznych Egiptu podkreślił, że Izrael ponosi wyłączną odpowiedzialność za kryzys humani­tarny w Gazie i tylko na nim spoczywa odpowiedzialność za jego załagodzenie.

Nie jest to może poważny kryzys, ale w tak niestabilnych czasach ostra wymiana zdań między ministrami potencjalnie może doprowadzić do załamania sto­sun­ków. Na domiar złego w ubiegłym tygodniu Izraelczycy nieoficjalnie oskarżyli swoich partnerów znad Nilu o błędy, które doprowadziły do zerwania negocjacji z Hamasem. Łatwo zgadnąć, że Egipcjanie poczuli się urażeni.

Egipt już teraz oświadczył, że spór o przejście graniczne w Rafah może go zmusić do całkowitego wycofania się z dalszej mediacji. Byłaby to katastrofa – na pewno dla zakładników i ich rodzin. Tu również do sprawy włączyli się Amery­kanie. Sekretarz obrony Lloyd Austin zaape­lował do Galanta o osiągnięcie porozumienia z Egiptem w sprawie ponownego otwarcia przejścia w Rafah i otwarcie szlaku dostaw pomocy huma­ni­tarnej z Egiptu przez przejście Kerem Szalom. Z kolei Antony Blinken zaape­lował do Egipcjan o zapewnienie dostaw pomocy huma­ni­tarnej do Gazy.

x.com/idfonline