Każda z osób interesujących się historią drugiej wojny światowej prędzej czy później natrafi na pojęcie Wunderwaffe, czyli „cudownej broni”. O ile przetłu­maczenie tego terminu jest banalnie łatwe, o tyle określenie treści, jaka się za nim kryje, już nie. Jasny jest cel tworzenia konkretnych konstrukcji, a także przyczyny ich sukcesu lub porażki, jednak ich zaliczenie do grupy „cudownych” jest nad wyraz uznaniowe. Sami Niemcy nie do końca orientowali się w tej materii, a powojenni badacze, żartownisie i modelarze dołożyli swoje.

Co ciekawe, nie wszystkie prototypy tworzone w ciągu 1945 roku są zaliczane jako „cudowne”. Opracowania w zasadzie pomijają mało wpływające na wyobraźnie pojazdy, na przykład transportery Kätzchen. Szeroko za to opisuje się „papierowe” warianty Panthera czy pojazdy serii E. Często spotykaną praktyką jest również zaliczanie do „cudownych” konstrukcji maszyn, które zdążyły pojawić się na froncie i udowodnić swą skuteczność (Me 262) lub nieprzydatność (Me 323), a także projekty całkowicie „rozpracowane” przez alianckich wywiadowców podczas wojny (Panzerfaust i Panzerschreck).

Sześćdziesiąt lat po zakończeniu wojny problem urósł do takich rozmiarów, że objęcie go przez jednego człowieka stało się praktycznie niemożliwe. Stąd też zmuszony byłem do odrzucenia najbardziej fantastycznych papierowych założeń i konstrukcji niebędących już w 1945 niczym nowym. Skupiłem się na broniach, których rozwój osiągnął do maja 1945 roku przynajmniej stadium prototypu. Dzięki temu, mam nadzieję, Czytelnik otrzyma zwarty i jasny przegląd maszyn, dzięki którym Trzecia Rzesza, choć bombardowana i naciskana ze wszystkich stron, do ostatnich miesięcy wojny usiłowała wprowadzić w życie swe zapewnienia o tysiącletniej trwałości1.



Kilka słów o „cudowności”

Na skutek tajemnicy wojskowej niewiele wiadomości o nowych konstrukcjach docierało do zwykłych ludzi. Gdy w Londynie wystawiono Me 163, ludzie byli zdziwieni, jak małe ma śmigiełko (a była to turbina prądnicy). Napęd odrzutowy był dla wielu rzeczą niezrozumiałą. Nie powinno to zresztą dziwić, jeśli spojrzymy na maszyny dwudziestolecia między­wo­jen­nego, wśród których nie brakowało dwupłatów ani pudełkowato wyglą­da­jących czołgów o słabym uzbrojeniu i cienkim pancerzu.

Nie powinno też dziwić, że człowiek wychowany w pierwszej połowie XX wieku miał kłopoty z rozróżnieniem i zrozu­mieniem konstrukcji, które rozwinęły się w pełni w jego drugiej połowie. W 1901 roku wielu nie wierzyło w narodziny samolotu, w 2000 roku ludzkość poważnie podchodziła do planów lotu na Marsa. Tak szybki rozwój techniki musiał wywołać u wielu poczucie dezorientacji, rodzącej mity. Niektóre z nich obalono po wojnie, przeprowadzając solidne badania niemieckich ośrodków doświadczalnych i przesłuchując naukow­ców, inne, szcze­gólnie tworzone wiele lat po wojnie, są znacznie trudniejsze do wyjaśnienia.

Dyskutując o Wunderwaffe, nie sposób nie wspomnieć o całej masie oszustów i, nazwijmy to, nierzetelnych producentów, działających przed, w trakcie i po wojnie. Osoby te w różny sposób usiłowały „podkoloryzować” swoje produkty, niezależnie od branży, w której działali. Najłagodniejszym przykładem takiego marketingu jest reklamowanie na początku lat 50. szwajcarskich karabinów przeciwpancernych, używanych w ogra­ni­czonym zakresie przez Wehrmacht, jako „nazistowskich karabinów przeciw­pan­cer­nych”. Tego typu działania prowadziły do pojawiania się jeszcze przed wojną cudownych ładunków do przepalania pancerzy (w rzeczywistości zaka­muf­lo­wanych ładunków kumu­la­cyj­nych) lub też karabinów, z których można strzelać do samolotów lecących na 2000 metrów bez odkładania poprawki. Swoje pięć minut zyskał również „wynalazca” promieni wysa­dza­jących zdalnie wrogie składy amunicji. Warto wspomnieć i o nieznanym niestety bliżej polskim wynalazcy, reklamującym ideę tworzenia potężnych wirów jako niezawodny środek przeciwlotniczy2.

Swoje trzy grosze dorzucili też współ­cześni graficy i żartownisie, produkując różnego rodzaju latające talerze, StG 44 z podwieszonym granat­nikiem oraz całkiem „nowe” modele broni pancernej. Osobne miejsce zajmują rekonstruktorzy pozujący z replikami różnych prototypów dla zabawy, a których to zdjęcia inne portale pokazują (świadomie czy nieświadomie) jako „dowody” na użycie tej czy innej broni w walce. Osobiście bardzo przyjaźnie podchodzę do tworzenia rozmaitych „superbroni”, o ile rzecz jasna wszyscy są poinformowani, że jest to wyłącznie żart. Jeśli jednak talent grafika znajduje ujście w tworzeniu „orygi­nal­nych” zdjęć w celu zwiększenia popularności danej strony lub publikacji, mamy do czynienia z nagannym procederem.



Z fotografiami związany jest jeszcze jeden aspekt dzisiejszych dyskusji o Wunderwaffe. Interesujące konstrukcje, znajdowane po wojnie na terenie Niemiec i terytoriów okupowanych, pod­da­wano dogłębnym badaniom, podczas których powstawała odpo­wied­nia doku­men­tacja foto­gra­ficzna. Po latach, kiedy została udostępniona szerszej publiczności (wraz z częścią niemieckiej dokumentacji z testów poligonowych), szybko pojawiła się różnymi drogami w internecie. Powstała więc sytuacja, w której niektórzy początkujący pasjonaci popełniają błąd, uważając, że skoro istnieją liczne zdjęcia danej broni, musiała być szeroko rozpowszechniona. Owocem takiej sytuacji są między innymi pytania, który (nie „czy”, ale „który”) z czołowych niemieckich snajperów używał StG 44 z celownikiem nocnym.

Bardziej doświadczeni badacze szybko prostują tego typu nieścisłości, są jednak stałym elementem wszystkich inter­ne­towych dyskusji w tym temacie.

Last, but not least, Niemcy nie wytworzyli żadnej osobnej podgrupy nazw, pseudonimów i kodów, co do której dzisiejszy badacz mógłby powiedzieć: „Oto kompletna lista Wunderwaffe”. Prócz serii Vergeltungswaffe i Entwicklungsserie reszta planów i prototypów nie nosiła żadnych oznaczeń związanych z ich „cudownością”3. Sami Alianci również nie orientowali się za dobrze w tej materii, zaliczyli na przykład do „cudownych broni” StG 44 po zmianie jego nazwy przez Hitlera z MP44.

Czas podbojów

Planując przygotowania do kolejnej wojny, Niemcy stworzyli całą gamę doskonałego pod względem technicznym uzbrojenia. W połączeniu z nowatorską taktyką pozwoliło im to na odniesienie wielu sukcesów w Europie i poza nią. Wehrmacht miał do dyspozycji szerokie zaplecze przemysłowe, składające się z fabryk niemieckich oraz zakładów w krajach anektowanych i podbitych. Dopóki sprzęt wykorzystany w pierwszych podbojach nie stał się przestarzały, niemieckie wojsko nie miało większych problemów w dziedzinie zaopatrzenia i uzupełniania strat. Pośred­nim skutkiem takiego stanu rzeczy był wydany latem 1940 roku (a później cofnięty) nakaz dotyczący zaprzestania prac nad konstrukcjami, których wprowadzenie do służby zajęłoby dłużej niż dwanaście miesięcy. Miało to opłakane konsekwencje dla wszystkich zaawan­so­wanych programów zbroje­nio­wych, jako że straconego czasu nie można było odrobić.

Prawdziwe wyzwanie dla niemieckich zdolności produkcyjnych nadeszło po załamaniu się ofensywy na Moskwę. Zima lat 1941/1942 i początek 1942 roku uświadomiły w zasadzie wszystkim, że „ruskich” jest znacznie więcej, niż przypuszczano. Poznano też ich taktykę falowych ataków, rzucania na śmierć kolejnych korpusów tylko po to, aby po przełamaniu niemieckich linii rzucić kolejne armie. Jeśli i je w końcu spotykała zagłada, Rosjanie bez większych problemów uzupełniali straty.



Niemcy odpowiedzieli zwiększeniem produkcji i uproszczeniem wielu wzorów uzbrojenia, na masową skalę wprowadzili też sprzęt zdobyczny (w formie lekko przemalowanych wozów lub też głęboko przebudowanych pojazdów)4. W ten sposób starano się również zrekom­pen­sować fakt „zestarzenia się” niemieckiego parku pancernego w obliczu nowych wymagań pola walki. Modernizacje pozwalały utrzymać przez pewien czas w linii starsze wozy, było to jednak działanie coraz bardziej desperackie. Stany liczebne niemieckich jednostek skoczyły na krótki czas w górę, tworzono nowe związki pancerne, ale szybko stało się jasne, że w pojedynku na liczby Rzesza nie wygra z połączonymi siłami Wielkiej Brytanii, USA i ZSRR.

Wrócono więc do idei znakomicie współgrającej z nazistowskim ideałem germańskiego wojownika, gromiącego hordy wrogów. Nowe potężne czołgi miały miażdżyć zastępy T-34, zwinne odrzutowce oczyściłyby niebo z ame­ry­kań­skich B-17, a dzięki nowym bezgłośnym okrętom podwodnym alianckie konwoje atlantyckie byłyby posyłane na dno. Powstały liczne plany broni wyprzedzających innowacyjnością stan ówczesnej wiedzy o całe dziesięciolecia, jednak tylko niewielki odsetek zmaterializował się pod postacią krótkich serii czy też prototypów. O nich to przede wszystkim chciałbym opowiedzieć w tym artykule. Z przyczyn praktycznych podzieliłem go na trzy części, umownie nazwane: „ląd”, „powietrze” i „morze”, od środowisk, w których miały owe Wunderwaffen działać.

Czołgi

Podstawą sukcesów niemieckich sił zbrojnych była rewolucyjna taktyka wojny błyskawicznej – Blitzkrieg. Według niej ostrzem natarcia były czołgi, ogniem torujące drogę piechocie zmecha­ni­zo­wanej. Trzecia Rzesza cały czas łaknęła nowych zwycięstw, musiała więc moder­ni­zować tę część swojego uzbrojenia. PzKpfw I i II szybko okazały się mało przydatne w walce. PzKpfw III przeszły do roli wozów wsparcia (PzKpfw III Ausf. N) bądź też przeznaczano je do zwalczania celów drugorzędnych (wersje z armatą 5 cm L⁠/⁠60). Koniem roboczym stał się bezustannie modernizowany PzKpfw IV, zdolny do nawiązania równorzędnej walki z alianckimi odpowiednikami. Panzerwaffe otrzymała nowe wozy – PzKpfw V i VI – aby zdobyć przewagę nad nieprzyjacielem i przywrócić lata błyskawicznych zwycięstw. Ze wschodu nadciągały jednak coraz cięższe konstrukcje, wyposażone w działa dużego kalibru, zdolne do rozłupania niemieckich pancerzy. Załogi Tigerów i Pantherów dokonywały cudów, ale nie mogły zatrzymać nieprzyjaciół przed dojściem do granic Rzeszy.

Nowym pogromcą wrogów Rzeszy miał być PzKpfw VII o kodowej nazwie Löwe (Lew). Prace teoretyczne rozpoczęto już w listopadzie 1941 roku, po zapoznaniu się z radzieckimi czołgami ciężkimi. Zadanie opracowania nowego wozu powierzono firmie Krupp. Pierwsze projekty z początku 1942 roku zakładały produ­ko­wanie dwóch różnych podtypów, „lekkiego” (masa 76 000 kg) i „ciężkiego” (90 000 kg). Pierwszy miał przedział bojowy z tyłu kadłuba (podobnie jak Ferdinand/Elefant), na którym osadzono ruchomą wieżę. Drugi zachował bardziej tradycyjny rozkład wnętrza. Oba miały być uzbrojone w armaty kalibru 105 mm. Po interwencji Hitlera zdecydowano się na kontynuowanie prac tylko nad „cięższą” wersją, przezbrojoną w działo 150 mm i ze zwiększonym do 140 mm pancerzem czołowym. Löwe miał bardzo gładkie linie, a według obliczeń teoretycznych miałby całkiem przyzwoite parametry. Nie wykonano jednak ani jednej części przeznaczonej dla Lwa, jako że cały projekt zarzucono po pojawieniu się projektu jeszcze potężniejszej maszyny.

Tak mniej więcej mógł wyglądać Löwe w wersji ciężkiej.
(Khaled, Creative Commons Attri­bution-Share Alike 4.0 International)

Koncepcję PzKpfw VIII przedstawiono po raz pierwszy 8 czerwca 1942 roku na konferencji na temat uzbrojenia wojsk pancernych. Głównym uzbrojeniem miało być działo 128- lub 150‑milimetrowe, dające możliwość skutecznego zwalczania każdego nieprzyjacielskiego wozu bojowego. Zrealizowanie projektu powie­rzono drowi Ferdinandowi Porsche. Po raz pierwszy idea uzyskała pełno­wy­mia­rową materialną powłokę w kwietniu 1943 roku, w postaci drewnianej makiety. Kilkakrotnie demontowano ją w celu przewozu i przedstawienia Hitlerowi i innym prominentom.



Na ruchomy model trzeba było poczekać aż do 24 grudnia 1943 roku, kiedy to prototyp nowego wozu (Typ 205/1) wyjechał z fabryki na swój pierwszy przejazd. Nie był to pełnosprawny pojazd bojowy, jako że zamiast wieży (która nie była jeszcze gotowa) zamontowano jej odpowiednik wagowy. Był jednak niezbędny do przeprowadzenia testów układu jezdnego i napę­do­wego. Co ciekawe, wymalowano na nim sierp i młot oraz czerwoną gwiazdę. Prawdopodobnie miało to służyć zamaskowaniu pojazdu pod przykrywką testowanego zdo­bycz­nego radzieckiego czołgu.

Maus (Mysz), pomimo masy około 180 tysięcy kilogramów, sprawował się w terenie dość przyzwoicie. Szybko jednak pojawił się pierwszy problem: brak odpowiedniego ciągnika do tak ciężkiego czołgu. W razie rozpoczęcia seryjnej produkcji i skierowania PzKpfw VIII na front byłoby to większym problemem niż w wypadku Tigerów, które musiały być holowane przez co najmniej dwa ciężkie ciągniki SdKfz 9 (jeśli utknął – sześć). Ale na razie nikt się tym nie przejmował. Innym problemem związanym z masą było to, że w całej Europie niewiele było mostów zdolnych do udźwignięcia tego kolosa.

Panzerkampfwagen VIII Maus w Muzeum Czołgów w Kubince

Panzerkampfwagen VIII Maus w Muzeum Czołgów w Kubince.
(Alf van Beem via Wikimedia Commons)

O ile pierwszą kwestię można było zignorować lub rozwiązać przez stosowanie dużej liczby ciągników, o tyle w żaden sposób nie było możliwe zbudowanie pojazdu towarzyszącego z mostem o odpowiedniej nośności ani stawianie mostu polowego na trasie natarcia. Rozwiązaniem było wyposa­żenie PzKpfw VIII w system rur doprowadzających powietrze do silnika, pozwalający na pokonywanie przeszkód wodnych do głębokości 8 metrów. Co ciekawe, prócz zainstalowania trzech pomp odwadniających skonstruowano specjalny mechanizm pozwalający docisnąć wieżę do kadłuba, zwiększając w ten sposób szczelność.

W niektórych wypadkach można było zdać się na transport kolejowy, jednak i tam występują pewne ograniczenia. Czołgi PzKpfw VI Tiger musiano pozbawiać gąsienic „terenowych” przed załadowaniem ich na wagony. Podróż odbywały z innymi, węższymi gąsie­nicami, pozwalającymi zmieścić się w wymiarach narzuconych przez Deutsche Reisebahn dla wagonów towarowych. W przeciwnym wypadku istniało ryzyko zderzenia z innym transportem bądź uszkodzenia elemen­tów sieci kolejowej. Maus, mimo że cięższy od PzKpfw VI, był niewiele wyższy i szerszy od niego, tak że mieścił się na platformie kolejowej bez zdejmowania gąsienic. Trzeba jednak pamiętać o tym, że do transportowania prototypów (i przyszłych wozów seryjnych) zapro­jek­to­wano specjalną 14‑osiową platformę zdolną do uniesienia takiego ciężaru.

Momentem przełomowym w historii tego pojazdu był 3 października 1944 roku, kiedy to zmontowano pierwszy w pełni uzbrojony wóz. Był nim drugi prototyp (205/2), dostarczony 10 marca 1944 roku. Uzbrojenie zamon­towano w wieży tkwiącej już od 6 czerwca na swoim miejscu. Nie była to jedyna część zamon­to­wana już po dostarczeniu kadłuba, jako że na miejsce testów przybył bez elektryczno-spalinowego zespołu napę­do­wego (205⁠/⁠1 pełnił funkcję holownika), który otrzymał dopiero w październiku. Dopiero teraz można było ocenić całość konstrukcji.

Podstawowym uzbrojeniem była armata kalibru 128 mm. Dzięki wysokiej pręd­kości począt­kowej zapewniała przebicie pancerza czołowego każdego z alianckich czołgów. Wadą był jednak długi czas przeładowania, więc w tym samym jarzmie osadzono działo kalibry 75 mm. Dzięki niemu Maus mógł bronić się podczas ładowania głównego działa, a także niszczyć cele niewarte marnowania tak cennej amunicji. Do zwalczania piechoty przeznaczono karabin maszy­nowy MG 34. Zapas amunicji wynosił odpowiednio 68, 200 i 1000 naboi. Planowano również montaż działka przeciw­lotniczego kalibru 15 mm lub 20 mm. Na etapie prac wstępnych zakładano dozbrojenie wozu w miotacz płomieni, z czego ostatecznie zrezygnowano.



W literaturze i sieci przewijają się wzmianki o dwóch innych wersjach, niszczycielu czołgów Jagdmaus i wozie przeciwlotniczym z dwoma działami 88 mm. Choć istnieją ich modele (stanowiące podstawę wielu „frontowych” zdjęć, wykonywanych z poczuciem humoru), nie ma żadnych dowodów istnienia takich konstrukcji choćby na papierze.

„Mysz” napędzana była połączeniem silnika spalinowego, generatora i dwóch silników elektrycznych. Całość była, wraz z resztą mechanizmów i sześcioosobową załogą, osłonięta przez pochylony w wielu miejscach pancerz mający 50–200 mm grubości. Rozpędzała się do 20 km/h, przy zasięgu zaledwie 62 km w terenie lub do 190 km na drodze asfaltowej. Był to więc bardziej ruchomy bunkier niż czołg z prawdziwego zdarzenia. W tym czasie Trzecia Rzesza toczyła jednak przeważnie same walki odwrotowe, więc Maus, zawczasu umieszczony na dogodnej pozycji, mógłby wyrządzić spore zniszczenia w szeregach nacierających wojsk. Na szczęście dla setek czołgistów walczących po „dobrej” stronie nigdy nie zrealizowano zamówienia opiewającego na 150 (152?) wozów. Wbrew twierdzeniom o gigantomanii Hitlera to on sam zakończył program rozwoju tego typu pojazdów pod koniec 1944 roku, argumentując, że przemysłu Rzeszy nie stać na takie ekstrawagancje.

Do końca wojny dotrwały dwa prototypy (istnienie trzeciego jest niepewne). O ile los 205/1 jest jasny (i jako nieuzbrojony pojazd nie stanowi odpowiedniego natchnienia dla „twórców”), o tyle na temat losów 205/2 można by napisać niewielka książkę. Według najpraw­do­po­dob­niej­szej wersji został wysadzony przez własną załogę na poligonie w Kummersdorfie, aby nie dostał się w ręce wroga. Według domniemań miał brać udział w improwizowanej obronie poligonu, obok tak egzotycznych pojazdów jak KW-2. Inni twierdzą, że został wysłany do obrony Berlina, lecz zepsuł się po drodze. Wiele osób jako dowód na udział w walce wskazywało uszkodzenia widoczne na wozie zachowanym w Kubince. W rzeczywistości są to ślady po testach, prowadzonych na pojeździe stanowiącym połączenie kadłuba 205/1 z ocalałą po eksplozji wieżą z 205/2.

Maus jest ostatnim pojazdem, co do którego stosowano (a i to jest niepewne) oznaczenie PzKpfw „ileś”. Owszem, w literaturze pojawiają się jeszcze PzKpfw IX i X, ale są to tylko wymysły niemieckich propagandystów, opublikowane w magazynie Signal w 1944 roku.

Alianckie zespoły techniczne penetrujące fabryki i poligony natrafiły na jeszcze jedną pozostałość po niemieckim programie budowy ciężkich czołgów. Nowa konstrukcja stanowiła jedno z ogniw całkowicie nowej serii wozów bojowych, Entwicklungsserie, obejmującej między innymi niszczyciele czołgów, wozy zwiadowcze i czołgi ciężkie. Niemcy po kilku latach wojny doszli do wniosku, że konieczne jest wprowadzenie stan­da­ry­zacji dla jak największej liczby części, aby na przykład jeden rodzaj kół używany był w kilku modelach. Zakładano również wprowadzenie wielu innych modyfikacji, jak stabilizatory głównego uzbrojenia i nowe celowniki.



Z całej gamy planowanych konstrukcji najdalej posunęły się prace nad E-100, najcięższym z rodziny. Miał to być następca PzKpfw VI Tiger II (a żeby uprościć proces produkcyjny, korzystał z wielu jego części). W dziedzinie uzbrojenia nie wprowadzał sam w sobie niczego nowego, jako że planowano zasto­sowanie w nim takiej samej wieży jak w PzKpfw VIII. Nowe było natomiast podwozie, będące w zasadzie zmo­der­ni­zo­waną i przedłużoną wanną Königstigera. Co ciekawe, planowano zastosowanie paneli, stanowiących osłonę boku wozu i górnych części gąsienic, zdejmowanych na czas transportu. Było to więc rozwiązanie idące w drugą stronę niż w wypadku „Myszy”.

Firma Dragon wypuściła na rynek model E-100 w skali 1:35.
(Tomás Del Coro, Creative Commons Attribution-Share Alike 2.0 Generic)

Początek prac przypadł na czerwiec 1943 roku, kiedy podjęto decyzję o produkcji czołgu ciężkiego serii E równolegle do Mausów. Zanim jednak E-100 zma­teria­li­zował się pod postacią funkcjo­nu­ją­cego prototypu, nadeszła wymie­niona już decyzja o zaprzestaniu rozwijania czołgów ciężkich. Prace otrzymały bardzo niski priorytet w dziedzinie dostarczania materiałów i rąk do pracy. W praktyce sprowadzało się to do tego, że montaż podwozia w niewielkich zakładach firmy Henschel koło Padebornu prowadziły tylko trzy osoby. Przed końcem wojny udało im się zmontować je prawie w całości, łącznie z silnikiem (nie była to docelowa jednostka napędowa, lecz HL230P30, zapożyczony z Tigera II). Zanim jednak E-100 przejechał pierwszy metr, nadszedł koniec wojny. Niedokoń­czony prototyp wpadł w ręce Brytyjczyków, którzy po przepro­wadzeniu badań posłali go na złom.

Podobny los spotkał innego pancernego giganta, Geschützwagen Tiger. W przeci­wieństwie do innych wymienionych tu maszyn był to nie czołg, ale działo samobieżne.

Począwszy od lutego 1940 roku Wehrmacht wprowadził na uzbrojenie działa sIG 33 kalibru 150 mm zamontowane na podwoziu PzKpfw I Ausf. B. Modyfikacja nie była zbyt trudna. Na kadłubie pozbawionego wieży czołgu postawiono po prostu działo bez kół, osłaniając je dużą tarczą pancerną. Całość miała okropnie wysoką sylwetkę, praktycznie zerowy zapas amunicji przewożony w pojeździe i wysoko położony środek ciężkości. Był to jednak skuteczny sposób za zapewnienie ruchomego wsparcia nacierającym jednostkom, skracający przy okazji czas przystąpienia baterii do akcji od mo­men­tu przybycia na pozycję, jako że nie było potrzeby odprzodkowywania dział.

Podwozie E-100 zdobyte przez Brytyjczyków.

O ile takie improwizowane konstrukcje mogły wystarczać na początku wojny, kampania rosyjska wykazała potrzebę posiadania bardziej autonomicznych dział samobieżnych, zdolnych do prowadzenia walki w oderwaniu na krótki czas od pojazdu zaopa­trze­nio­wego i zapew­nia­ją­cych lepszą ochronę artylerzystom. Tak narodziły się pojazdy zwane Wespe i Hummel, uzbrojone odpowiednio w działa 105 mm i 150 mm. Front domagał się jednak cięższego wsparcia.



W czerwcu 1942 roku podjęto decyzję o stworzeniu podwozia dla ciężkich dział, dotychczas rozkładanych na czas transportu. Po pewnym czasie doczekano się właściwego nosiciela w postaci Tigera II. Postanowiono je wydłużyć (Tiger II 10,3 m długości, nowe podwozie – 11 m), umieszczając uzbrojenie z tyłu podwozia i osłaniając załogę od przodu i boków. Do prowadzenia ognia opuszczano z tyłu pojazdu specjalną podporę. Całość zaprojektowano tak, aby mogła przyjąć różne rodzaje uzbrojenia, od działa kalibru 170 mm K72 L/50, poprzez 210‑mili­metrowe Mrs 18/1 L/31 do 305‑mili­metrowego GrW L/16. Planowano też montaż moździerza kalibru 420 mm. W celu samoobrony dodano dwa karabiny maszynowe, MG 34 w kulistym jarzmie w przedniej płycie kadłuba i MG 42 przewożony w przedziale bojowym.

Przed końcem wojny zdążono stworzyć zaledwie jedno podwozie, przystosowane do montażu działa kalibru 170 mm. W tym wariancie załoga liczyłaby osiem osób, a zapas podręcznej amunicji wynosił pięć sztuk. Przed końcem wojny nie zdążono wykończyć podwozia. Jako pusta skorupa trafiło w ręce aliantów.

Noktowizja

Niemieccy projektanci skupiali się nie tylko na projektowaniu nowych czołgów, ale też na udoskonalaniu starych. Tak powstały Schürzen, zdalnie sterowane stanowiska kaemów, doczepiane opan­ce­rze­nie itd. Najciekawszym pomysłem były jednak celowniki noktowizyjne dla wozów bojowych.

Porą, która zapewniała najlepsze warunki do działania wozów bojowych był od zawsze dzień. W nocy wozy bojowe, mające i tak ograniczone pole widzenia, błądziły praktycznie po omacku. Owszem, wyposażano je, jak każdy pojazd, w reflektory, jednak zapalenie ich podczas nocnego boju równałoby się samo­bójstwu. W nocy czołgi wycofywano do tyłu lub też ubezpieczano je na stanowiskach bojowych piechotą.

W skrajnych wypadkach, kiedy pozycję musiano utrzymać za wszelką cenę, załogi uzbrojone w granaty i pistolety maszynowe same ubezpieczały swoje pojazdy. Rozwią­zaniem miały się stać urządzenia służące do prowadzenia obserwacji nocnej.

Problem skonstruowania odpowiednich urządzeń pojawił się w roku 1936, kiedy podjęto prace nad zbudowaniem noktowizorów o odpowiedniej wytrzy­ma­łości i dość małych rozmiarach, aby montować je na pojazdach. Prace prowadziła firma AEG. Po raz pierwszy udany prototyp przetestowano w 1939 na dziale przeciwpancernym Pak 35/36. Jesienią 1942 roku skonstruowano bardziej zaawansowany celownik nokto­wizyjny, ZG 1221. Ogólnie rzecz biorąc, składał się on z „ciemnego” reflektora podczerwieni i przetwornika w kształcie lunety, przekształ­cającego odbite promienie w widzialny obraz. Instalowano go na armatach PaK 40 L/46 kalibru 75 mm, ale brak informacji o jego bojowym zastosowaniu, najpewniej całość nie wyszła poza etap doświad­czalny. Nie można go było nazwać praktycznym – cały zestaw wystawał nad tarczę ochronną.



Jako że działo trafiło na uzbrojenie wozów Marder II, narodził się pierwszy pojazd pancerny zdolny do walki w nocy. Słowo „walka” nie jest tu co prawda najwłaś­ciwszym określeniem, gdyż zestaw umożliwiał obserwację tylko na kilkaset metrów, ponieważ zarówno reflektor, jak i odbiornik wystawał ponad nadbudówkę. Poza tym samemu systemowi brakowało wiele do doskonałości, a pojazd z noktowizorem nie opuścił terenu poligonu. Całość uznano jednak za rozwiązanie na tyle obiecujące, że podjęto dalsze prace rozwojowe.

Co ciekawe, w historię niemieckich celowników noktowizyjnych zaangażował się sam Heinz Guderian. Był on świadkiem testów nowych celowników na poligonie Fallingbostel. Wypadły one na tyle dobrze, że zadecydował o montażu ich na najnowszym dziecku Panzerwaffe – Pantherze.

Pierwszy wariant zakładał montaż urządzenia obserwacyjnego FG 1250 na wieżyczce dowódcy. Składało się ono z reflektora o średnicy 30 cm i lunety obserwa­cyjnej. Wariant ten nazwano Sperber (krogulec). Bardzo często zestaw wzbogacano o niezbędny w warunkach polowych element – granat ręczny przywiązany do statywu, służący do wysadzenia celownika w razie opusz­czenia pojazdu. FG 1250 był urzą­dzeniem pod wieloma względami korzystnym, ale i niosącym ze sobą nowe problemy, większe niż ubytek trzech nabojów, których miejsce zajmował akumu­lator. Kiedy zestaw nie był potrzebny, przewożono go w specjalnej skrzyni na pancerzu tylnym. Zmody­fi­ko­wano również układ wydechowy, montując specjalne tłumiki płomieni. Podobnie jak w samolotach latających w nocy ogień wydobywający się z rur wyde­chowych mógł łatwo zdradzić pozycję pojazdu.

Dowódca musiał być cały czas wychylony z wieży, ponadto celownikiem nocnym nie dysponował ani celowniczy, odpo­wie­dzial­ny za naprowadzenie armaty na cel, ani kierowca, którego zadaniem było prowadzenie maszyny przez przeszkody. Naprowadzanie armaty głównej na cel przebiegało w dość ciekawy sposób. Mocowanie lunety wyposażono w stosowne podziałki, dzięki którym za pomocą kilku obliczeń można było ustawić odpowiedni kąt podniesienia i ustawienia armaty w poziomie. Była to więc dość toporna metoda celowania.

Inną wadą był ograniczony zasięg działania urządzenia. 75‑milimetrowe działo zdolne było do niszczenia celów na znacznych odległościach (najdalsze zare­jestro­wane trafienie: 3 tysiące metrów). Tymczasem FG 1250 (z użyciem lampy zabudowanej na czołgu) umożliwiał obserwację zaledwie do 400 metrów. Była to jednak różnica pomiędzy błądzeniem po omacku a zdolnością niszczenia celów w mroku.

Po pewnym czasie wypracowano sposób organizowania natarcia w nocy. Podstawą zespołu był SdKfz 251⁠/⁠2 Uhu (sowa), transporter opancerzony wyposażony w reflektor podczerwony o średnicy 60 cm, składany do jego wnętrza na czas transportu. Dzięki niemu Panthery (jego promieniowanie wystarczało do ozna­czenia celów dla wielu wozów) mogły korzystać tylko z lunet. Zasięg reflektora dochodził do 1500 metrów. Nie przekładało się to jednak (ze względu na techniczne ograniczenia FG 1250) na tak duży wzrost zasięgu nocnego urządzenia obserwacyjnego, który zwiększył się do 700 metrów. Bezpośrednią ochroną zajmowała się piechota przewożona w transporterach SdKfz 251⁠/⁠21 Falke (sokół), w których lunety instalowano zarówno na stanowisku strzelca, jak i kierowcy. Sama piechota też dyspo­nowała własnymi zestawami. Ale o tym za chwilę.



Urządzenia noktowizyjne, wprowadzone w porę, byłyby darem niebios dla niemieckich czołgistów. Luftwaffe od czasu lądowania w Normandii poka­zywała wszyst­kim pancer­niakom chro­niczną niezdol­ność do oczysz­czenia nieba z przeklętych Jabos, nie mówiąc już o bom­bow­cach średnich i ciężkich. Pokazanie się na drodze w strefie działań wojennych za dnia oznaczało prawie pewną śmierć. Zysk byłby tym większy, że wojska aliantów były całkowicie nieprzy­go­towane do stawienia czoła nowemu zagrożeniu (jednak trzeba pamiętać, że wszystkie armie biorące udział w drugiej wojnie uwzględniały w regulaminach walkę w nocy). Na przeszkodzie stanęły jednak, jak zwykle, czas i moce produkcyjne. Według obliczeń od końca 1944 roku do końca wojny na obu frontach pojawiło się nie więcej niż 50 Panther różnych wersji (w większości Ausf. G) przystosowanych do przenoszenia FG 1250. Przemysł „za pięć dwunasta” wyprodukował łączenie tysiąc sztuk tych celowników, ale w tym czasie nie było już na czym ich montować, jako że nie istniał już system zaopatrzeniowy.

Nieodłącznym elementem dysput bronioznawczych jest zastosowanie bojowe danego rodzaju uzbrojenia. Na różnych stronach i w rozmaitych publikacjach można co prawda znaleźć informacje o rozstrzelanym plutonie czołgów Comet, o zdziesiątkowaniu T-34 na wzgórzach Seelow, o rozstrzelaniu amerykańskich dział przeciwpancernych nad kanałem Wezera–Łaba 21 kwietnia 1945 roku… ale do dnia dzisiejszego nie znaleziono żadnego dowodu na poparcie tych tez (a tak zwanych wspomnień weteranów za taki nie można uznać), za to istnieje mnóstwo dokumentów zaprzeczających wystąpieniu takich zdarzeń.

Pierwszym i podstawowym powodem istnienia takiego stanu rzeczy jest masowe przepisywanie najbardziej sensacyjnych informacji z różnych źródeł bez sprawdzania ich wiarygodności. Po pewnym czasie tworzy się sieć stron powołujących się wzajemnie na siebie pod względem faktografii. Pozostaje problem zamieszczenia błędnych informacji w publikacjach książkowych. Ich autorzy zapominają zazwyczaj o kilku faktach. PzKpfw V przystosowany do montażu FG 1250 mógł, ale nie musiał wyruszać do walki z tym urządzeniem. Ma to olbrzymie znaczenie, jeśli usiłuje się dowieść użycia bojowego celowników noktowizyjnych na podstawie skiero­wania na front jednostki, która powinna mieć je zamontowane na swoich czołgach. Zamocowanie FG 1250 zajmowało tylko kilka minut, podobnie jak zdjęcie go i schowanie do skrzyni pozostawianej w magazynie. Tak było w wypadku wozów skiero­wanych na front wschodni.

Sam sprzęt nie działał w złych warunkach pogodowych, a refleksy powstające po opadach śniegu całkowicie ogłupiały urządzenie. Nawet w idealnej pogodzie dowódca widział niewiele więcej niż zielonkawą plamę. Dostępna ikonografia również nie dostarcza argumentów na poparcie tezy o zasto­sowaniu bojowym tych urządzeń. Owszem, istnieją zdjęcia Pantherów z FG 1250, ale są to fotografie z powojennych testów lub z niemieckich poligonów. Poza falsyfikatami nie ma żadnych zdjęć Pantherów z celownikami noktowizyjnymi w akcji lub warunkach frontowych.

Inną często rozpowszechnianą informację na temat Pantherów z urządzeniami noktowizyjnymi jest „wariant B” (Biwa) instalacji tych urządzeń. O ile w „wariancie A” własny FG 1250 miał tylko dowódca, o tyle w nowej wersji w wozie instalowano aż trzy zestawy. Jeden otrzymywał dowódca (montowany tak samo jak w „wariancie A”), drugi miał trafić na miejsce celownika, trzeci miałby się znaleźć na włazie kierowcy. Poza technicznymi przeszkodami w zastosowaniu tych urządzeń w roli celownika czołgowego i przyrządu nadającego się do nocnej obserwacji podczas jazdy istnieniu takiego układu przeczy fakt braku jakichkolwiek dowodów. Jedyne zdjęcie prezentujące Panthera z trzema FG 1250 okazało się falsyfikatem.



Jak już zostało powiedziane, własne zestawy otrzymała także piechota. Nazwano je ZG 1229. Były mniejsze i lżejsze niż FG 1250, ale dysponowały również mniejszym zasięgiem. Tak jak w poprzednim wypadku zestaw składał się z reflektora podczerwonego i lunety. Lampę mocowano nad lunetą, zamon­towaną (tak jak celownik optyczny) na broni. Jedyna konstrukcja, co do której istnieje pewność, że instalowano na niej to urządzenie, to StG 44. Twierdzenia o stosowaniu karabinów maszynowych z celownikami noktowizyjnymi (poza MG 42 z transporterów Falke) nie znalazły do tej pory potwierdzenia.

ZG 1229.

Żołnierz wyposażony w karabin z FG 1229 (zwanym „Wampir”, nie wiadomo jednak, z jakiego okresu pochodzi to określenie) musiał cały układ zasilający przenosić na sobie. Na stelażu plecaka szturmowego mocowano dwie baterie. Górna (w drewnianej obudowie) służyła do zasilania lampy, natomiast dolna (w zmody­fi­ko­wanej puszcze na maskę przeciw­gazową) zapewniała prąd niezbędny do funkcjo­nowania lunety. Całość baterii ważyła 13 kilogramów, a luneta z reflektorem dokładała do wyposażenia żołnierza około 2,3 kilograma. Broń wymagała również drobnej modyfikacji (prócz szyny montażowej) w postaci tulejko­watego tłumika płomieni, mającego za zadanie uchronienie strzelca przed oślepieniem przy prowadzeniu ognia.

Patrząc na zdjęcia żołnierzy z tym wyposażeniem, wyraźnie widzi się, że mogła być pomocna w zasadzie wyłącznie przy spędzaniu z przedpola nieprzy­ja­ciel­skich patroli. Reflektor, z racji rozmiaru i materiałów, był bardzo wrażliwy na uszkodzenia mechaniczne. Istniała co prawda możliwość zdjęcia ich i współdziałania z transporterami Uhu, jednak stwarzałoby to całą masę problemów związanych z koordynacją działań. Sam żołnierz, zakładając baterie, stawał się w pewien sposób upośledzony, jako że nie mógł już przenosić takiej ilości rzeczy jak poprzednio lub musiał godzić się na znaczne obciążenie pasa głównego, co ograniczało jego mobilność.

Jak w wypadku Pantherów, i tu pojawiają się liczne wątpliwości odnośnie do użycia bojowego. Nie istnieją żadne zdjęcia ze strefy walk, tylko z testów niemieckich i brytyjskich. Co ciekawe, na żadnym z nich nie ma tłumika płomieni. Nie ma też wiarygodnych świadectw z drugiej strony frontu. W niektórych publikacjach pojawiają się co prawda wzmianki o snajperach używających broni z ciemnymi reflektorami, jednak należy je odrzucić z kilku prostych powodów. StG 44 żadną miarą nie dawał się nazwać bronią dla strzelca wyborowego. Z zamontowanym ZF-4 pełnił funkcję zbliżoną do dzisiejszych karabinków M4 z różnymi celownikami optycznymi, a nie karabinu snajperskiego. Z celownikiem nocnym był już zupełnie nieprzydatny w tej roli, jako że jego maksymalny zasięg działania wynosił około 70 metrów.

Do końca wojny powstało przypuszczalnie 300 sztuk tych urządzeń. Nie wiadomo, ile dotarło na front ani czy w ogóle do tego doszło. Do czasów współczesnych najprawdopodobniej nie dotrwał żaden zestaw FG 1229.



Krzywe lufy

Z StG 44, zaliczanym przez Amerykanów do „cudownych broni”, wiąże się historia jeszcze jednej dość niezwykłej konstrukcji. Niemcy, prócz znaczącej przewagi sprzętowej nieprzyjaciół, byli także w mniejszości, jeśli chodzi o liczebność piechoty. Powoływano coraz to młodsze roczniki, ale straty bezustannie rosły. Jednym ze środków zaradczych miało być rozwinięcie całkiem nowej gałęzi broni – karabinów o krzywych lufach. Dzięki nim niemieccy żołnierze mogliby walczyć bez wystawiania się na ostrzał.

Pierwszym i podstawowym problemem w tego typu konstrukcjach jest sam pocisk. Część jego budowy jest stworzona wyłącznie po to, by łatwo wbił się w gwinty lufy, nadające mu ruch wirowy. Bez nich karabin stałby się tylko szybkostrzelną strzelbą gładkolufową. Zmuszenie do skrętu pędzącego z dużą szybkością długiego kawałka metalu jest w praktyce niemożliwe, przez co prace praktyczne stały przez długi czas miejscu.

Sytuacja uległa zmianie pod koniec 1943 roku, za sprawą wprowadzenia StG 44 i amunicji 7,92 × 33. Jej pocisk był krótszy od zwykłej amunicji mauserowskiej 7,92 × 57, co natchnęło niemieckich projektantów do próby stworzenia działającej broni o zagiętej lufie.

Podstawą, siłą rzeczy, musiał być StG 44. Aby nie pozbawiać żołnierza możliwości działania w „konwencjonalny” sposób, zdecydowano się na stworzenie specjal­nych nasadek, mocowanych na lufie tak samo jak garłacz. Początkowo zakładano, że nowa konstrukcja wejdzie na wyposa­żenie wozów pancernych, stąd wysoki, 90-stopniowy kąt załamania nasadki. Broń miano instalować w specjalnym kulistym gnieździe w stropie pojazdu. Na zewnątrz wystawała jedynie końcówka lufy i okular peryskopu. Wewnątrz jeden z czoł­gistów obsługiwał umiesz­czoną pionowo broń, celując przez ów peryskop. W ten sposób załoga, przebywając w opancerzonym wnętrzu, mogłaby pokryć ogniem „martwe pola”, czyli obszary, których nie mogła ostrzeliwać za pomocą głównego uzbrojenia lub konwencjo­nalnie umiejsco­wionej broni maszynowej.

W teorii Krummlauf, bo tak nazywano nową konstrukcję, ofiarował wiele nowych możliwości. Rzeczywistość odsta­wała jednak od założeń. Pociski, choć krótsze od mauserowskich, nie wytrzymywały naprężeń powstających przy pokonywaniu zakrętu. Z wylotu wydostawały się kawałki płaszcza, ołowiu i pogięte rdzenie. Sama nasadka również nie wytrzymywała zbyt długo tego rodzaju traktowania, całość uznano jednak za wartą dalszego rozwoju.

Piechota również zainteresowała się nową konstrukcją, żądając stworzenia koń­cówek wygiętych pod kątem 30 stopni, bardziej odpowiednich dla jej potrzeb. Doprowadziło to do rozbicia projektu na dwa elementy, Vorsatz P (Panzer) i Vorsatz I (Infanterie)5. Nowa odmiana, poza innym kątem wygięcia, wyposażona była w pancerną osłonę z wstawką ze szkła pancernego. Samą końcówkę można było obracać, otrzymując w ten sposób broń z lufą wygiętą w prawo lub lewo, w dół czy do góry. Dzięki celownikowi pryzma­tycz­nemu strzelec mógł w każdej pozycji obserwować swój cel.



Mimo mniejszego ugięcia także i tu dały o sobie znać problemy z wytrzymałością lufy i pocisków. Standardowa prosta lufa wytrzymywała 10 tysięcy strzałów, I – 300, a P – zaledwie 160. Dużo do życzenia pozostawiała też celność. O ile wersja P, solidnie zamocowana w jarzmie, miała szansę na osiągnięcie przyzwoitych wyników w tej dziedzinie (rzecz jasna, gdyby znaleziono sposób na uodpor­nienie pocisków na znaczące naprężenia), o tyle StG 44 z założoną końcówką I był praktycznie nie do opanowania przy strzelaniu ogniem ciągłym. Pewnym rozwiązaniem problemu mogło być zainstalowanie na niej garłacza, licząc na rażenie celu odłamkami. Takie rozwiązanie było jednak de facto krokiem wstecz, gdyż w ten sposób przyznawano się do niemożności stworzenia skutecznej broni o zakrzywionej lufie, a poza tym ponownie pojawiała się kwestia niskiej celności i kontrolowania odrzutu.

Pomimo tych trudności złożono zamówienia na oba modele. Powstało około 200 sztuk P i kilkaset sztuk I różnych odmian. Włazy ładowniczych kilku wozów JgdPz IV⁠/⁠70 końcowej serii były przystosowane do montażu StG 44 z końcówką P, brak jednak danych na temat użycia bojowego takiego urządzenia

Artyleria

Jak w piechocie i wojskach pancernych, tak i w artylerii powstawały projekty „superbroni”. To dzięki dążeniu do posia­dania coraz sku­tecz­niej­szych, wyspec­ja­li­zo­wanych środków walki powstały działa kolejowe kalibru 800 mm (Dora i Gustaw) czy samobieżne moździerze Karl, strzelające amunicją kalibru 600 lub (zależnie od założonej lufy) 540 mm. Pomimo rozmiarów okazały się bardzo skuteczne na polu walki.

Nieco inaczej potoczyły się losy kilku dość „nieorto­doksyjnych” projektów. Koronne miejsce wśród nich zajmuje V-3, super­działo mające zniszczyć Londyn. Nie miało żadnego łoża, kół, oporo­po­wrot­nika i wielu innych elementów spotykanych w konwencjo­nalnej artylerii. Mówiąc wprost: była to rura z zamkiem, położona na długiej betonowej pochyłej podstawie. Po obu bokach dołączano specjalne komory z materiałem wybu­chowym (planowo 20, później ich liczbę znacząco zmniejszono). W teorii po zainicjowaniu detonacji głównego ładunku miotającego i minięciu przez pocisk pierwszej pary komór deto­nowano by znajdujące się tam ładunki, co miało zwiększyć jego prędkość. W miarę przesu­wania się pocisku wewnątrz kanału lufy odpalano kolejne komory. Całość, zbudowana ze skręcanych odcinków, miała tworzyć działo zdolne do ostrze­liwania pociskami dużego kalibru daleko poło­żonych celów – w tym wypadku planowano ostrzał Londynu ze stanowisk w północnej Francji.

Po raz pierwszy na pomysł takiej konstrukcji wpadli w 1885 roku Amerykanie, Lyman i Haskell. Dwaj wynalazcy przedstawili pomysł Zarządowi Zaopatrzenia Wojsk Lądowych USA, a zrobili to na tyle atrakcyjnie, że armia postanowiła wybudować prototyp kalibru 150 mm. W praktyce całość okazała się kosztowną pomyłką, jako że pociski osiągały mniejszą prędkość niż w wypadku konwencjonalnego działa. Nierozwiązanymi problemami okazało się przedostawanie gazów prochowych przed pocisk i przedwczesne detonacje komór.

Niemcy, rozpoczynając swoje prace nad „pompą wysokociśnieniową” (tak nazwali nowy projekt), uważali, że dzięki ulepszonej amunicji pokonają owe techniczne przeciwności.



Osiągnęli lepsze wyniki w dziedzinie prędkości i zasięgu (choć znacznie mniejsze od założonych), ale nadal dużo do życzenia pozostawiała celność. Poza tym co pewien czas działo eksplodowało, niszcząc jeden lub dwa segmenty. Do końca wojny nie udało się osiągnąć wystarczających rezultatów, aby przyjąć konstrukcję na uzbrojenie. Zbudowano co prawda na przylądku Gris Nez betonowe schrony mające mieścić działa (szybko przyciągnęły uwagę alianckich samolotów rozpoznawczych, a co za tym idzie – ciężkich bombowców, które zniszczyły obiekty), jednak było to działanie na wyrost. Dwa prototypy, jeden z 20 komorami umieszczonymi pod kątem prostym, drugi z 10 odchylonymi w tył o 45 stopni, przejęli alianci. Co pewien czas pojawia się opowieść o dwóch „krótkich” działach, biorących udział w ofensywie w Ardenach, jednak należy uznać ją za kolejną bezpodstawną bajkę.

Tak mogłaby wyglądać docelowa „baza” V3 w Mimoyecques.
(T.R.B. Sanders)

Dość osobliwe miejsce w historii niemieckich badań zajmują działa akustyczne i wiatrowe. Oba były dzieckiem pana Zippermayera. Pierwsze zakładało wytworzenie poprzez eksplozje metanu serii fal dźwiękowych, mających się na siebie nałożyć w odpowiednio wyliczonym miejscu. Efektem takiego spotkania miał być morderczy dźwięk wysokiej częstotliwości, zabijający wszystkich w pobliżu. Podczas testów na zwierzętach ustalono, że konstrukcja taka jest rzeczywiście skuteczna z bliskich odległości. Ludzie oddaleni o 300 metrów odczuwali silny ból głowy. Druga konstrukcja, zwana Windkanone, również opierała się na serii detonacji; cel miały niszczyć fale uderzeniowe kierowane przez specjalnie wypro­filowane dysze. Na poligonie łamano dziesięcio­centy­metrowe deski z odległości 200 metrów.

Oba działa, choć wysoce skomplikowane i trudne w transporcie, udowodniły doświadczalnie słuszność stojących za ich stworzeniem hipotez. Żadne nie weszło jednak na uzbrojenie Wehrmachtu. Przyczyną był zamierzony cel stworzenia obu konstrukcji, a mianowicie użycie ich jako broni przeciwlotniczej. Chociaż oddziaływały na bliskie cele, nie miały szans wywrzeć najmniejszego wpływu na samolot lecący na wysokości kilku tysięcy metrów. Po stwierdzeniu tego faktu oba prototypy porzucono. Windkanone został odnaleziony na poligonie przez alianckich wywiadowców; po krótkich oględzinach wysłano go na złom.

Powyższe zestawienie obejmuje zaledwie ułamek broni lądowych, które planowali stworzyć niemieccy naukowcy. Na deskach kreślarskich i w modelarniach powstawały nowe czołgi, działa samobieżne i karabiny automatyczne. Tworzono nową mitologię o tajemnych fabrykach i magazynach gdzieś w górach, gdzie fanatyczne dywizje Waffen-SS miały przygotowywać się do nowego, morderczego uderzenia. Wielu też doszukiwało się głębszego sensu w słowach Hitlera: „Boże, wybacz mi ostatnie pięć minut tej wojny!”, licząc na zastosowanie broni masowego rażenia zdolnej do zmiecenia alianckich miast i armii. Frontowa rzeczywistość wyglądała jednak całkiem inaczej. Resztki dumnej niegdyś Panzerwaffe rozpaczliwie usiłowały bronić terytorium Rzeszy, potem starały się doprowadzić do zajęcia jak największej części Niemiec przez Aliantów, a gdy i to zawiodło, pozostała walka o życie i honor. Volkssturm i uzbrojeni członkowie Hitlerjugend byli w jeszcze gorszej sytuacji. Dla nich nie starczało Mauserów, musieli walczyć starymi Mannli­cherami. Podczas gdy projektanci głowili się nad zamonto­waniem odłamkowych koszulek na głowicach Panzerfaustów (tzw. Splitterfaust), żołnierze okręcali głowice swych „Pięści” drutem kolczastym. Zamiast superczołgów na ulicach Berlina pojawiły się przebudowane wozy Borgward B IV, zamienione na samobieżną baterię Panzerschrecków. W całym kraju niemieckie punkty oporu zostały zgniecione przez „niecudowne”, produkowane masowo Shermany i T-34.

Przeczytaj część drugą tutaj.

Przypisy

1. Co ciekawe, pomimo że alianci również budowali pojazdy wyróżniające się masą i uzbrojeniem (choćby Su-14-1 z działem 152,4 mm lub brytyjski Tortoise i amerykański T-28) czy samoloty o niezwykłej konstrukcji (powietrzne „lotniskowce”) i bomby kierowane (Azon), pojęcie „cudownych broni” stosuje się wyłącznie do projektów Made in Germany. Mało jest też modelarzy interesujących się tą tematyką.

2. Przedwojenne WP słusznie nie zawracało sobie głowy tą ideą, jednak Niemcy prowadzili badania nad tzw. Windkanone, z mizernym skutkiem.

3. Chodzi tu o tzw. „bronie odwetowe” (Vergeltungswaffe) i „serię rozwojową” (Entwicklungsserie). Reszta nosiła naj­róż­niejsze oznaczenia i kryptonimy, a sama pula „cudownych” broni jest bardzo płynna i zależy w dużej mierze od widzimisię danego autora. Roli pełnego spisu nie odgrywa też lista zamieszczona w Wikipedii.

4. Armie alianckie (z wyjątkiem ZSRR i Su‑76 I) generalnie nie wprowadzały na uzbrojenie przebudowanych wozów niemieckich, japońskich czy włoskich; wozy zdobyczne wchodziły do użytku tylko w szczególnych wypadkach. Niemcy natomiast szeroko czerpali z konstrukcji polskich, francuskich, włoskich, bry­tyj­skich, rosyjskich itp. Truizmem byłoby przypominać, że części produkowane do niemieckich maszyn nie pasowały do m.in. silników i wież, co znakomicie obciążyło cały system logis­tyczny. O ile pomogły w pewnym stopniu przetrwać Trzeciej Rzeszy krytyczny okres klęsk na Wschodzie, o tyle nie zapewniły osta­tecz­nego zwycięstwa. Dzisiejsi modelarze maja za to całą gamę rozma­itych konwersji i malowań do wykorzystania w dioramach.

5. Część autorów używa litery „J”, być może związanej z kształtem końcówki.

Alan Wilson, Creative Commons Attribution-Share Alike 2.0 Generic