W Polsce Tom Clancy znany jest niemal wyłącznie z cyklu o Jacku Ryanie. Inne jego powieści jakoś nie za bardzo przebiły się do świadomości Czytelników nad Wisłą. A przecież Clancy nie jest aż tak bardzo monotematycznym pisarzem. Ma w dorobku na przykład stworzony wspólnie ze Steve’em Pieczenikiem – a później także Steve’em Perrym – cykl Net Force. Jego trzeci tom jest zarazem pierwszą publikacją z tej serii recenzowaną na naszych elektronicznych łamach.

W telegraficznym skrócie: Net Force to specjalna komórka FBI do walki z cyberprzestępczością. Głównymi jej członkami – a zarazem głównymi bohaterami cyklu – są Alex Michaels (dowódca), Toni Fiorella (jego kochanka/partnerka/narzeczona), Jay Gridley (programista) i John Howard (dowódca „zbrojnego ramienia” formacji). Trzeba też podkreślić, że Clancy wymyślił Net Force pod koniec XX wieku i z tego właśnie okresu pochodzi „Kwantowy atak”, co ma oczywiście przełożenie na aktualność i wiarygodność fabuły. Ot, urok internetu. Trzeba brać na to poprawkę w trakcie lektury.

Jak łatwo się domyślić po tytule, tym razem komputerowi zbrodniarze skorzystają z gigantycznych możliwości oferowanych przez komputer kwantowy – jedyny na świecie. Clancy dość optymistycznie ocenił postępy komputeryzacji. Niebawem minie piętnaście lat od chwili, gdy powstawał „Kwantowy atak”, a komputera kwantowego ani widu, ani słychu, chociaż wykonano już kilka znaczących kroków we właściwym kierunku. Genialny inżynier, który skonstruował owo informatyczne arcydzieło, na zlecenie pewnego niezwykle wpływowego człowieka podejmuje się zadania destabilizacji systemów komputerowych na świecie. Lotniska, szpitale, łączność satelitarna – nikt nie jest bezpieczny, bo żadne szyfrowanie nie jest na tyle bezpieczne, aby komputer kwantowy nie mógł go odszyfrować.

W pościg za tym człowiekiem wyrusza Net Force, a przede wszystkim wspomniany Gridley, który tropi terrorystę po jego komputerowych śladach w rzeczywistości wirtualnej. Kojarzycie może, drodzy Czytelnicy, przynajmniej ci urodzeni w drugiej połowie lat 80., „Prawdziwe przygody Jonny’ego Questa”? Nie ten pierwszy serial animowany o Jonnym, ale ten późniejszy, z rzeczywistością wirtualną jako jednym z kluczowych motywów1? Tutaj VR rozwiązano w podobny sposób: pościg za komputerowym przestępcą bohater odbywa w scenariuszu polowania na grubą zwierzynę w XIX wieku. Czyta się to fajnie, lecz Autorzy zmarnowali potencjał tego wątku. Nie uświadczymy tu bowiem żadnych szczegółów czysto informatycznych, jedynie zapolujemy na tygrysa i… dinozaura. W sumie więcej dowiemy się o broni palnej i celownikach do tejże niż o komputerach, internecie i cyberterroryzmie. Nijak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Autorzy po prostu nie za bardzo umieli opisać to, co chcieli pokazać. Clancy nigdy by sobie przecież nie pozwolił na takie metaforyzowanie walki dwóch okrętów podwodnych na przykład. Potencjalnie największa siła tej powieści stała się tym sposobem jej największą wadą.

Dużo lepiej wypada drugi wątek pościgowy – Howarda za pewnym najemnikiem. Tutaj nie sposób się do czegokolwiek przyczepić, w tych scenach „Kwantowy atak” zmienia się w rzetelnie napisany, wciągający thriller. Chociaż i tu dowiadujemy się chyba aż nazbyt dużo o funkcjonowaniu broni palnej, lecz co mi tam – poszukiwania niejakiego Rużja to kawał dobrej literatury sensacyjnej.

Bardzo dobrze, że wydawnictwo Buchmann wypuściło „Kwantowy atak” w kieszonkowym formacie. To jest powieść dokładnie na taki wymiar. To znaczy: do lektury w podróży. Czyta się ją szybko pomimo irytujących passusów myśliwskich, fabuła nie jest szczególnie skomplikowana, postaci zaś nie należą do złożonych – idealna książka do pociągu czy samolotu, dość daleka od wybitności, aby nie przejmować się nią szczególnie mocno, ale zarazem na tyle dobra, że wydanie na nią pieniędzy nie będzie ich marnowaniem.

Chciałbym jednak wiedzieć, dlaczego wydawnictwo – nie pierwszy raz – pozbawiło współautora prawa do nazwiska na okładce. We wszystkich wydaniach anglojęzycznych, jakie udało mi się znaleźć, nazwisko Steve’a Pieczenika figurowało tam jako drugie, obok Clancy’ego. No ale może to nie moja sprawa, podobnie jak nie moją sprawą jest błąd ortograficzny w oryginalnym tytule na stronie redakcyjnej. Dla Czytelnika najważniejsza jest treść, a ta – jak już zaznaczyłem – jest zupełnie w porządku. Jeśli jednak ktoś uważa się za miłośnika twórczości Toma Clancy’ego i chce czytać tylko najlepsze jego dzieła, „Kwantowy atak” powinien omijać szerokim łukiem.

Przypisy

1. Na wszelki wypadek przypominam: http://www.youtube.com/watch?v=qPMUP629WRs.