Poniższy artykuł zawiera wyłącznie opis działań wojennych, toczących się na froncie zachodnim (na lądzie i w powietrzu) w okresie od 3 września 1939 roku do 9 maja 1940 roku. Nie zostały w nim opisane walki na morzu ani działania na niwie dyplomatycznej.
Anglia i Francja przystępują do wojny
1 września 1939 roku nazistowskie Niemcy dokonały inwazji na Polskę, rozpoczynając w ten sposób II wojnę światową. 3 września, po blisko 59 godzinach rozterek i gorączkowych konsultacji, rządy Wielkiej Brytanii i Francji zdecydowały się wypełnić zobowiązania sojusznicze wobec Polski i oficjalnie wypowiedziały Niemcom wojnę. W broniącej się zaciekle Polsce wywołało to olbrzymi entuzjazm, podczas gdy na zachodzie kontynentu uświadomiono sobie ponuro, że rozpoczynający się konflikt nie będzie lokalną wschodnioeuropejską wojną, lecz starciem na skalę co najmniej kontynentalną.
Opinia publiczna w Polsce i innych krajach oczekiwała, iż państwa sprzymierzone rychło rozpoczną ofensywę przeciwko strzegącej niemieckich granic na zachodzie Linii Zygfryda. Amerykański „New York Times” przewidywał nawet 4 września, że aliancka ofensywa rozpocznie się „za dzień, dwa”. Teoretycznie takie głosy były w pełni uzasadnione. Zgodnie z polsko-francuską umową wojskową Francuzi byli bowiem zobowiązani rozpocząć ataki lotnicze na niemieckie obiekty, gdy tylko Niemcy zaatakują Polskę. Następnie, w ciągu co najwyżej szesnastu dni, francuska armia lądowa miała rozpocząć uderzenie na Linię Zygfryda. Żadna z tych obietnic nie została dotrzymana…
„Ofensywa” na Saarbrücken
Pierwsze cztery dni wojny upłynęły w atmosferze zadziwiającego jak na wojenne warunki spokoju. Gdzieniegdzie nad francusko-niemiecką granicą dochodziło do niewielkich wypadów i utarczek patroli, lecz o żadnej ofensywie z pomocą dla Polski nie było mowy.
Dopiero 7 września dziewięć francuskich dywizji z 2. Grupy Armii generała Prételata wkroczyło na terytorium Niemiec w pobliżu Saarbrücken. Aliancka prasa rozpętała wokół tego wydarzenia potężną wrzawę, sugerując że w grę wchodzi ofensywa na wielką skalę. W rzeczywistości wojska francuskie weszły na niemieckie terytorium zaledwie na głębokość dwunastu kilometrów. Francuzi zajęli część rejonu Warndtwald oraz ważne wzgórze w pobliżu miasteczka Auersmacher, lecz w sumie dotarli zaledwie na przedpola Linii Zygfryda. Niemcy praktycznie nie stawiali oporu, czekając, aż przeciwnik zaatakuje główną linię umocnień.
Nic takiego jednak nie nastąpiło. 12 września odbyło się bowiem posiedzenie Rady Najwyższej Sprzymierzonych w Abbeville, na którym zadecydowano o niepodejmowaniu jak na razie żadnych akcji zaczepnych przeciwko Niemcom. Alianci uznali, że los Polski jest już przesądzony, więc nie warto wikłać się w żadne większe walki, dopóki własne siły nie zostaną ku temu odpowiednio przygotowane. Następnego dnia „ofensywa” wojsk francuskich została ostatecznie wstrzymana. Działania zaczepne w pobliżu Saarbrücken kosztowały Francuzów stratę 27 zabitych, 22 rannych i 27 zaginionych.
„Dziwna Wojna”
We wrześniu 1939 roku 60 procent sił Wehrmachtu, w tym zdecydowana większość wojsk pancernych i lotnictwa walczyło w Polsce. Niemcy mieli podówczas na zachodzie zaledwie jedenaście dywizji Po wojnie generał Alfred Jodl, najważniejszy wojskowy doradca Hitlera, przyznał: „Stacjonujące [na Zachodzie – MK] wojska były tak słabe, że nie byliśmy stanie obsadzić równocześnie wszystkich bunkrów”.
Siły aliantów nie były jednak o wiele liczniejsze. W momencie wybuchu wojny Francja miała pod bronią jedynie trzydzieści dywizji, z czego czternaście stacjonowało w Afryce, dziewięć w Alpach na granicy z Włochami, a zaledwie siedem na Linii Maginota. Co prawda wraz z powszechną mobilizacją ich liczba rosła, lecz z każdym dniem zwiększały się również niemieckie siły na zachodzie, do których błyskawicznie dołączały wycofywane z podbitej Polski dywizje bądź świeżo zmobilizowane jednostki. Brytyjczycy nie byli w lepszej sytuacji. Co prawda już we wrześniu rozpoczęto koncentrację we Francji sił Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego, lecz dopiero 3 października pierwsze jednostki osiągnęły gotowość bojową, a 7 października zakończył się przerzut całości BKE na kontynent. W tym czasie walki w Polsce już wygasły.
Właśnie argument o słabości i nieprzygotowaniu sił własnych do wojny wysuwany jest najczęściej by odeprzeć polskie zarzuty o „staniu z bronią u nogi” i porzuceniu sojusznika na pastwę losu. Jest w tym na pewno nieco racji, choć wydaje się, że odpowiedzi na pytanie o przyczynę alianckiej pasywności należy szukać w innym miejscu. Otóż zasadniczym problemem był fakt, iż francuska doktryna wojenna nie była nastawiona na prowadzenie wojny ofensywnej. Francuzi ufność pokładali w potężnych fortyfikacjach Linii Maginota, wierząc że czeka ich kolejna wojna pozycyjna w stylu zmagań z lat 1914–1918. Francuskie dowództwo nie wierzyło w czołgi i samoloty, wierzyło natomiast, że „kto atakuje, ten przegrywa”. Wśród sprzymierzonych panowało przekonanie, że ostrożność to podstawa i nie można ryzykować nieprzygotowanego, improwizowanego ataku dla odciążenia i tak skazanej na zagładę Polski.
Takie były główne powody, dla których Francuzi nie zdecydowali się na żadne akcje zaczepne na zachodzie Europy. Niewątpliwie szansa na wspomożenie Polski za pomocą ewentualnej ofensywy były minimalna. Siły niemieckie na granicy były nieliczne, lecz siły alianckie niewiele większe i co ważniejsze, nieprzygotowane do prowadzenia działań ofensywnych. Później, gdy siły aliantów wzrosły, kampania wrześniowa była już zakończona.
Tak więc czy jesienią 1939 roku frontalne uderzenie na Linię Zygfryda zmieniłoby losy wojny? Z powyższych zestawień wynika, że niekoniecznie. Alianci nie ryzykowali jednak większej klęski niż ta, jaka spotkała ich wiosną 1940 roku.
Nie sposób jednak nie zauważyć, że alianccy dowódcy nie zdawali sobie z tego sprawy.
O ile ostrożne działania na lądzie są w tej sytuacji zrozumiałe (choć dla Polaka może być to oczywiście bolesne, tym bardziej że ową ofensywę lądową oficjalnie nam obiecano), o tyle trudno usprawiedliwić deklarację rządów Wielkiej Brytanii i Francji, w której stwierdziły że „stanowczo pragną” oszczędzić niemiecką ludność cywilną i zabytki historii. Wojskom sprzymierzonym wydano rozkaz atakowania wyłącznie „celów militarnych w najwęższym znaczeniu tego słowa”. Działo się to w momencie, gdy Niemcy bez żadnych skrupułów masakrowali polską ludność cywilną i nagminnie atakowali cele niewojskowe. Postawa aliantów nie wynikała jednak z humanitaryzmu, lecz ze strachu przed niemieckim odwetem. Na propozycję, by RAF zrzucił bomby zapalające na niemiecki Schwarzwald, gdzie znajdowały się potężne magazyny amunicji, Minister Lotnictwa Kingsley Wood odpowiedział z oburzeniem „Czy zdaje pan sobie sprawę, że to teren prywatny? Może zaraz zażąda pan, żebym zbombardował Essen?”
Hitler z kolei, aby również nie prowokować przeciwnika do działania, zakazał w Dyrektywie OKW nr 2 (wydanej 3 września) prowadzenia ataków lotniczych na cele położone w Wielkiej Brytanii i we Francji oraz na statki handlowe tych państw znajdujące się na wodach międzynarodowych. Luftwaffe mogła atakować jedynie okręty wojenne i ich bazy, a i to dopiero wówczas gdyby lotnictwo alianckie przeprowadziło jako pierwsze podobną akcję.
W rezultacie na całym froncie, od Luksemburga po Bazyleę, panował przez wiele miesięcy niemal sielski spokój. Raz na jakiś czas dochodziło do utarczek patroli, krótkich pojedynków artyleryjskich, lecz w sumie nie można było mówić o żadnych poważniejszych działaniach bojowych. Alianci nazywali ten stan drôle de guerre – „dziwną wojną”. Niemcy preferowali nazwę Sitzkrieg – „wojna siedząca”.
Przez wiele miesięcy żadna strona nie chciała uderzyć pierwsza czy wręcz sprowokować poważniejszego starcia. Niemcy potrzebowali czasu, by przygotować ofensywę, uzupełnić straty po walkach w Polsce, a poza tym tliła się w nich jeszcze nadzieja, że po upadku Polski Zachód zaakceptuje fait accompli i zgodzi się zawrzeć separatystyczny pokój. Sprzymierzeni z kolei, zgodnie z defensywną taktyką, czekali na niemieckie uderzenie na własne terytorium, a poza tym również grali na czas, czekając na wzmocnienie swoich sił. Jedyna wojna toczona w owym czasie na Zachodzie była wojną propagandową. Granicę upstrzyły niemieckie transparenty z hasłami „My nie prowadzimy wojny”, „Precz z angielską wojną”, „Czy chcecie umierać za Gdańsk?”. Trudno było uwierzyć, że wojna toczyła się naprawdę.
„Wojna na konfetti”
Równocześnie już na samym początku wojny brytyjski RAF rozpoczął akcję „Nickel” polegającą na masowym zrzucie ulotek propagandowych na terytorium niemieckim. Zrzutu dokonywały brytyjskie bombowce w lotach nocnych. Do pierwszej tego typu akcji doszło już w nocy z 3 na 4 września 1939 roku. Ulotki zawierały rozmaite treści propagandowe o charakterze antynazistowskim, informacje że za wywołanie wojny odpowiada tylko i wyłącznie hitlerowski reżim oraz ostrzeżenia, że Niemcy nie będą w stanie wygrać tej wojny. Anglicy mieli nadzieję oddziaływać w ten sposób niszcząco na niemieckie morale.
Zrzutów ulotek dokonywano nad całym terytorium Niemiec i niekiedy nad obszarami okupowanymi. Najbardziej śmiałą akcją było zrzucenie ulotek nad Pragą i Warszawą przez bombowce brytyjskiego 77. dywizjonu w nocy z 15 na 16 marca 1940 roku.
Zasadność dokonywania „akcji ulotkowych” w sytuacji, gdy Niemcy bezlitośnie masakrowali Polskę, nie wzdragając się przy tym przed łamaniem wszelkich zasad wojny powietrznej, budziło kpiny i sceptycyzm wśród wielu brytyjskich polityków i przedstawicieli społeczeństwa. Edward Spears poseł Izby Gmin oświadczył wręcz: „To haniebne, wojować konfetti z bezlitosnym wrogiem, który niszczy cały naród. Ośmieszyliśmy się, organizując taki karnawał. Był potrzebny jak rozszalałemu maniakalnemu mordercy pogadanka wychowawcza”. Korespondentka „New Yorkera” nazwała z kolei ironicznie akcje Brytyjczyków „Klubem Ulotki Miesiąca dla III Rzeszy”. Po Wielkiej Brytanii krążył dowcip o pilocie RAF, który wyrzucił z samolotu nierozwiązaną paczkę z ulotkami. „Co ty robisz? Chcesz kogoś zabić?”, zbeształ go dowódca.
Mimo takiej krytyki akcję „Nickel” kontynuowano do końca „dziwnej wojny”. Pierwsze bombardowanie obiektów na terytorium Niemiec wykonano dopiero 15 maja 1940 roku.
Nie taka znów „dziwna wojna” – walki w powietrzu
O ile jednak podczas „dziwnej wojny” działania na lądzie charakteryzował zupełny marazm, o tyle w powietrzu walki przybierały momentami natężenie, do którego nie pasowało już to ironiczne określenie. Opinia publiczna kojarzy jednak z tego okresu tylko alianckie „akcje ulotkowe”, przedstawiane słusznie jako przykład bezczynności i niezdecydowania sprzymierzonych. Choć były one jedną z najważniejszych lotniczych operacji alianckich w tym okresie, nie można oceniać walk powietrznych toczonych w okresie wrzesień 1939–maj 1940 tylko przez ich pryzmat. Przyjrzyjmy się więc najbardziej charakterystycznym akcjom powietrznym, które miały miejsce w tym czasie
Samoloty kontra okręty
O ile Brytyjczycy nie zdecydowali się zaatakować obiektów leżących na terytorium Niemiec, o tyle ograniczenia te nie dotyczyły okrętów niemieckiej Kriegsmarine i ich baz. Wprost przeciwnie – RAF chciał udowodnić prawidłowość swojej teorii o zabójczym oddziaływaniu nalotów bombowych na okręty. Liczono wręcz, że uda się w pierwszych dniach wojny wyeliminować z działań gros niemieckich ciężkich okrętów.
Taka była geneza pierwszych znaczniejszych walk powietrznych nad frontem zachodnim.
Do pierwszej akcji skierowanej przeciw niemieckiej Kriegsmarine doszło późnym popołudniem 4 września 1939 roku. Trzy formacje złożone łącznie z 41 brytyjskich bombowców zaatakowały niemieckie okręty na kotwicowiskach w Wilhelmshaven i Brunsbüttel. Akcja skończyła się jednak niepowodzeniem. Pierwsza formacja złożona z dwunastu bombowców Handley Page Hampden w ogóle nie odnalazła celu. Druga – czternaście Wellingtonów – niecelnie zbombardowała pancerniki Scharnhorst i Gneisenau stojące na kotwicowisku w Brunsbüttel, po czym straciła dwie maszyny w walce z niemieckimi myśliwcami. Trzecia, złożona z piętnastu bombowców Blenheim, zaatakowała Wilhelmshaven. Jedna bomba trafiła pancernik kieszonkowy Admiral Scheer, lecz nie wybuchła, natomiast na pokładzie lekkiego krążownika Emden rozbił się uszkodzony przez artylerię przeciwlotniczą bombowiec, co spowodowało śmierć jedenastu marynarzy. Niemieckie myśliwce i artyleria przeciwlotnicza zestrzeliły pięć Blenheimów. Luftwaffe utraciła jeden myśliwiec Bf 109, który rozbił się tuż po starcie. Nieudana akcja pokrzyżowała nadzieje Brytyjczyków na szybkie wyeliminowanie najpotężniejszych okrętów Kriegsmarine.
Niemcy odpowiedzieli dopiero 26 września, gdy na Morzu Północnym pojawiła się potężna brytyjska eskadra złożona lotniskowca Ark Royal, pancerników Rodney i Nelson, krążowników liniowych Hood i Renown oraz trzech mniejszych krążowników. Atak zaledwie czternastu niemieckich samolotów nie przyniósł strat żadnej ze stron, lecz wskutek błędnej obserwacji Niemcy uznali, że trafili Ark Royala. Gdy wysłane później samoloty rozpoznawcze nie zauważyły lotniskowca, niemiecka propaganda zinterpretowała to jako… jego zatopienie! Doprowadziło to do ostrych propagandowych polemik pomiędzy obiema stronami.
Trzy dni później doszło do kolejnego pojedynku nad Morzem Północnym. Jedenaście Hampdenów skierowało się przeciwko dwóm niemieckim niszczycielom przepływającym w pobliżu wyspy Helgoland. Pierwsza grupa, złożona z sześciu bombowców, nie uzyskała trafienia. Druga – pięć Hampdenów – została przechwycona przez niemieckie myśliwce i w całości zestrzelona.
W październiku 1939 roku Hitler podpisał Dyrektywę nr 5 zezwalającą na atakowanie francuskich i brytyjskich okrętów na obszarze całego Morza Północnego bez ograniczeń. 18 października rozszerzył ten rozkaz o pozwolenie na atakowanie wrogich okrętów również w ich bazach.
Luftwaffe rychło skorzystała z nowych możliwości. 9 października niemieckie bombowce zaatakowały zgrupowanie brytyjskich okrętów na Morzu Północnym, lecz atak zakończył się utratą czterech maszyn. Do bardziej śmiałej akcji doszło 16 października, gdy piętnaście niemieckich Ju 88 z pułku KG 30 zaatakowało brytyjskie okręty zakotwiczone w zatoce Forth. Uszkodzone zostały krążownik Southampton i niszczyciel Mohawk; Niemcy utracili dwa bombowce. 13 listopada trzynaście Ju 88 z tego samego pułku zaatakowało z kolei niewielkie zakłady lotnicze na Szetlandach. Był to pierwszy atak lotniczy na terytorium Wielkiej Brytanii podczas II wojny światowej.
Fakt, że niemieckie samoloty atakowały terytorium Wielkiej Brytanii, podczas gdy RAF nadal ograniczał się do „wojny na konfetti”, wzburzył brytyjska opinię publiczną. Dowództwo RAF-u zdecydowało więc wznowić akcje przeciw Kriegsmarine i jej bazom.
3 grudnia 1939 roku aktywne rozpoznanie w rejonie wyspy Helgoland przeprowadziła formacja 24 brytyjskich „Wellingtonów”. Samoloty brytyjskie zatopiły niemiecki stawiacz min M 1407 i uszkodziły baterię dział przeciwlotniczych. Gdy w pościg za nimi ruszyły niemieckie myśliwce, strzelcy pokładowi odparli atak, zestrzeliwując jeden Bf 109.
Sukces tej misji wzbudził entuzjazm w sztabie RAF-u i wzmocnił pozycje zwolenników wysyłania w bój samodzielnych, pozbawionych osłony myśliwskiej zgrupowań bombowców, które osłaniałyby się wzajemnie ogniem broni pokładowej. Postanowiono zintensyfikować działania przeciwko niemieckim okrętom na Morzu Północnym. Brytyjczycy nie wiedzieli jednak, że sukces w poprzedniej misji zawdzięczali temu, że Niemcy wysłali przeciwko Wellingtonom starsze wersje Bf 109 uzbrojone jedynie w broń maszynową. W przypadku pojawienia się nowszej wersji – Bf 109E z działkiem 20 mm – pozbawione osłony bombowce byłyby bez szans.
Potwierdzeniem był przebieg akcji w dniu 12 grudnia 1939 roku. Formacja dwunastu Wellingtonów atakująca mały zespół niemieckich okrętów została przechwycona przez niemieckie Bf 109 i Bf 110, które zestrzeliły siedem brytyjskich maszyn za cenę jednej własnej. Brytyjscy sztabowcy uznali jednak błędnie, że samoloty te padły ofiarą artylerii przeciwlotniczej i uznali ponownie, że niemieckie myśliwce nie stanowią większego zagrożenia.
O tym, jak błędne były to wnioski, Brytyjczycy przekonali się boleśnie 18 grudnia 1939 roku. Formacja 22 Wellingtonów zmierzająca nad Helgoland została wówczas przechwycona przez niemieckie myśliwce. Messerschmitty dokonały masakry, zestrzeliwując bądź uszkadzając bezpowrotnie dwadzieścia brytyjskich bombowców (za cenę trzech Bf 109). Ta klęska spowodowała daleko idące zmiany w taktyce RAF-u. Zarzucono praktykę dziennych akcji bombowców przeprowadzanych bez osłony myśliwskiej. Teraz tego typu nalotów dokonywano tylko nocą i praktyka ta utrzymała się do ostatnich miesięcy wojny.
Nad Morzem Północnym aktywnie działały w tym czasie niemieckie bombowce z pułku KG 26. Odniosły one pewne sukcesy w zwalczaniu alianckiej żeglugi, zatapiając dziesięć statków handlowych i trawlerów rybackich.
Nie obyło się jednak bez tragicznych pomyłek – 22 lutego 1940 roku piloci KG 26 omyłkowo zbombardowali i zatopili niemiecki niszczyciel Leberecht Maass.
Wieczorem 16 marca 1940 roku Niemcy dokonali z kolei śmiałego nalotu na brytyjską bazę morską w Scapa Flow. Rezultaty ataku były jednak niewielkie – lekkie uszkodzenie ciężkiego krążownika Norfolk i okrętu szkolnego Iron Duke. Niemcy stracili jeden samolot, który zabłądził w drodze powrotnej i wylądował w neutralnej Danii.
To były w skrócie najważniejsze akcje bojowe nad Morzem Północnym przeprowadzone w okresie „dziwnej wojny”.
Nad Renem
Przez pierwszych kilka dni wojny na granicy francusko-niemieckiej nic się nie działo. W powietrzu i na ziemi panował spokój, a do pierwszych pojedynków powietrznych pomiędzy samolotami Luftwaffe i francuskiej Armée de l’Air doszło dopiero 8 września. Od 20 września piloci niemieccy zaczęli się również stykać z samolotami Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego.
Walki powietrzne nad granicą francusko-niemiecką nie miały tak ostrego charakteru, jakiego świadkiem miało stać się już w maju 1940 roku niebo zachodniej Europy. Przede wszystkim nie atakowano w owym czasie celów naziemnych z obawy przed sprowokowaniem przeciwnika do podobnego odwetu. Bardzo często dochodziło natomiast do utarczek myśliwców lub misji rozpoznawczych nad terytorium wroga, podczas których myśliwce jednej strony starały się odpędzić samoloty rozpoznawcze wroga, a ich osłona odeprzeć wrogie ataki. Właśnie w takich sytuacjach dochodziło do najzacieklejszych walk powietrznych nad frontem zachodnim.
Przykładem takich walk może być chociażby tak zwany „czarny tydzień” (25–31 września 1939 roku), podczas którego niemieckie myśliwce zestrzeliły 21 alianckich samolotów (w tym trzynaście maszyn rozpoznawczych), same tracąc pięć myśliwców. Wraz z upływem czasu do pojedynków powietrznych dochodziło coraz częściej. Nie była to już tak do końca „dziwna wojna”.
Podsumowując, w walkach powietrznych toczonych w okresie od 3 września 1939 do 9 maja 1940 roku piloci myśliwscy Luftwaffe zestrzelili nad frontem zachodnim 160 samolotów przeciwnika. Piloci francuscy zgłosili w tym czasie zestrzelenie 70 maszyn wroga.
Przygotowania do ostatecznego starcia
Sprzymierzeni
Wojenne plany aliantów miały na wskroś defensywny charakter, podobnie zresztą jak cała francuska doktryna wojenna. Sprzymierzeni spodziewali się, że to Niemcy uderzą pierwsi – najprawdopodobniej przez Belgię, kopiując w ten sposób stary plan Schlieffena. Alianci, którzy skoncentrowali nad granicą doborowe jednostki, wierzyli, że zdołają ich tam wciągnąć w wojnę na wyniszczenie.
Gdyby jednak Niemcy nie uderzyli pierwsi, plan francuskiego Naczelnego Wodza, generała Maurice’a Gamelina, zakładał, że alianci mogą pierwsi przejść do działań zaczepnych. Nie przewidywano jednak możliwości ataku wcześniej niż w 1941 roku, chyba że w Niemczech doszłoby do „częściowego załamania” – to jest próby obalenia Hitlera i wojny domowej. Głównymi zadaniami, które wyznaczono siłom sprzymierzonym na 1940 rok, były obrona nienaruszalności granic Francji oraz – ewentualnie – Belgii i Holandii.
Brytyjczycy sugerowali Francuzom, by zmusić Niemców do walki na głównym froncie, lecz spotkało się to ze zdecydowanym sprzeciwem Paryża. Francuzi preferowali osłabianie sił III Rzeszy blokadą morską i działaniami dywersyjnymi na nowych teatrach wojny. Rozważano możliwość przeprowadzenia akcji w Norwegii (by zakłócić dostawy szwedzkiej rudy do Niemiec), w greckich Salonikach, Finlandii (by wspomóc ten kraj w walce z Armią Czerwoną) czy na Kaukazie (by zniszczyć radzieckie pola naftowe dostarczające ropę do Niemiec). Koncepcje te rozważano lub próbowano nieudolnie wprowadzić w życie do maja 1940 roku. Ostatecznie nie udało się jednak otworzyć nowych teatrów wojny, a tam, gdzie uczynili to sami Niemcy (patrz: Norwegia), aliantów spotkały kompromitujące porażki. To jednak już inna historia.
Trzydziestokrotnie przekładana ofensywa
Hitler niewątpliwie miał powody, aby spieszyć się z wykonaniem rozstrzygającego uderzenia na Zachodzie, gdyż każdy dzień zwłoki sprawiał, że siły sprzymierzonych rosły. Francuzi mobilizowali nowe dywizje, do jednostek bojowych docierały coraz lepsze typy uzbrojenia (jak choćby myśliwce D.520 czy bombowce LeO 451), na kontynencie lądowały oddziały Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego i eskadry RAF-u. Inna rzecz, że Niemcy nie mogły sobie pozwolić na długą wojnę na wyczerpanie. Gospodarka niemiecka nie była przygotowana na długotrwałą wojnę i przedłużanie konfliktu mogło służyć tylko aliantom.
Hitler obawiał się ponadto, że podczas inwazji na Polskę zdradził sprzymierzonym tajemnicę Blitzkriegu. Dręczyła go myśl, że jeśli da się aliantom więcej czasu, skopiują niemieckie metody walki, a jednocześnie znajdą na nie odpowiednie środki zaradcze. Nie byłoby to specjalnie trudne – wzmocnienie przez aliantów obrony przeciwpancernej czy stworzenie własnych dużych jednostek zmechanizowanych bardzo utrudniłoby realizację Blitzkriegu we Francji. Hitler nie wiedział jednak, że Francuzi przypisali tajemnicę jego sukcesów rzekomej polskiej nieudolności i odrzucili ostrzeżenia ze strony Polaków czy co rozsądniejszych własnych oficerów (jak Charles de Gaulle) o nowym sposobie prowadzenia wojny stworzonym przez Niemców.
Tempo, w jakim Hitler dążył do rozstrzygnięcia na zachodzie, było ogromne. 27 września 1939 roku – jeszcze podczas trwania walk w Polsce – Führer zwołał spotkanie najwyższych dowódców Wehrmachtu, podczas którego wydał rozkaz rozpoczęcia przygotowań do ofensywy na Zachodzie, mającej się rozpocząć w okolicach 20–25 października. Przewidywano, że weźmie w niej udział 75 dywizji.
Generałowie byli przerażeni wojowniczymi zamiarami Hitlera.
Wehrmacht poniósł w Polsce dość duże straty – zwłaszcza w sprzęcie pancernym – których uzupełnienie wymagało czasu. Jeszcze większym problemem było częściowe wyczerpanie zapasów amunicji i bomb. Bez ich uzupełnienia atak na Francję byłby przedsięwzięciem nad wyraz ryzykownym. Inna sprawa, że pora roku nie sprzyjała planom ofensywnym – zwłaszcza jeśli główną rolę w walkach miałyby znów odgrywać czołgi i samoloty.
Hitler był jednak nieustępliwy i 9 października podjął decyzję, że ofensywa na zachodzie rozpocznie się 1 listopada. Dziesięć dni później zostały wydane pierwsze dyrektywy odnośnie planu inwazji, ochrzczonego kryptonimem Fall „Gelb”.
Na drodze zamiarom Hitlera stanęła jednak pogoda. Fatalne warunki atmosferyczne mogły uniemożliwić działania Luftwaffe, a zatrudniony przez Göringa zaklinacz deszczu bynajmniej nie rozwiązał problemu. Hitler był zmuszony przełożyć termin rozpoczęcia ataku na 9 listopada.
5 listopada do kwatery Hitlera przybył Naczelny Dowódca Wojsk Lądowych, generał Walther von Brauchitsch, który chciał przekonać Wodza o konieczności odłożenia ofensywy. Wysunął szereg argumentów, a wśród nich kilka nieco naciąganych o słabym morale Wehrmachtu i przypadkach braku dyscypliny. Wywołało to furię Führera, który urządził von Brauchitschowi potworną awanturę i omal nie zdecydował się pozbawić go stanowiska. Nie zmienił też ani na jotę swej decyzji.
Wkrótce jednak pogoda ponownie zmusiła Hitlera do zmiany planów. Jesienna, a później zimowa aura niosła ze sobą groźbę, że Luftwaffe nie dysponowałaby odpowiednią ilością czasu na zdobycie panowania w powietrzu i wsparcie wojsk lądowych. Co więcej, rozmiękłe drogi mogły też uniemożliwić poruszanie się jednostek zmotoryzowanych. W rezultacie do maja 1940 roku Hitler jeszcze 29 razy przesuwał termin ofensywy! Zazwyczaj odkładano go o kilka dni na prośbę Luftwaffe i dokonywano przy tym drobnych modyfikacji planu. W rezultacie Wehrmacht mógł ruszyć do ataku dopiero 10 maja 1940 roku.
Przesuniecie terminu ofensywy przyniosło Niemcom same korzyści. Majowa pogoda zdecydowanie bardziej sprzyjała Blitzkriegowi. Ciągłe zmiany terminu ofensywy pozbawiły wiarygodności alianckich agentów z kręgów konspiracji antyhitlerowskiej. Ci, którzy jak Hans Oster, wiceszef Abwehry, przekazywali alianckim wywiadom informacje o planowanych datach ataku, zawiedli tyle razy, że gdy w końcu ostrzegli o ostatecznym terminie ofensywy nikt im nie uwierzył…
Najważniejsze jednak, że długotrwała przerwa w działaniach bojowych dała generałowi Erichowi von Mansteinowi szansę na przeforsowanie swojego rewolucyjnego planu ofensywy na Zachodzie. Planu, który miał dać Niemcom największe militarne zwycięstwo w tej wojnie.
Zmarnowana szansa
Osiem miesięcy „dziwnej wojny” było dla sprzymierzonych czasem zmarnowanym. O ile można częściowo zrozumieć motywy, dla jakich wstrzymali się z atakiem na Niemcy, o tyle trudno zrozumieć, dlaczego zmarnowali okazję na wzmocnienie i odpowiednie przygotowanie obrony w podarowanym im przez rozpaczliwą walkę Polski czasie. Do maja 1940 roku Francuzi kompletnie nie doceniali potencjału Wehrmachtu i groźby, jaka czaiła się w strategii Blitzkriegu. Za przyczynę niemieckich sukcesów w kampanii wrześniowej uznano indolencję „szarżujących z szablami na czołgi” Polaków. Armie sprzymierzonych przez osiem miesięcy nie uczyniły nic, by przygotować się na wojnę nowego typu. Nie zmodyfikowano skostniałej strategii i taktyki. Ślimaczyło się nawet uzbrajanie jednostek w bardziej nowoczesny sprzęt. Plany otworzenia nowych teatrów działań albo nie wypaliły albo przyniosły kompromitujące klęski. Może gdyby sprzymierzeni zaryzykowali atak frontalny, rzeczywiście zakończyłby się on ciężką klęską. Przez osiem miesięcy „dziwnej wojny” nie uczynili jednak nic co zapobiegłoby klęsce w późniejszym czasie.
Bibliografia:
Erich von Manstein, Stracone zwycięstwa. Wspomnienia 1939 – 1944, Bellona, 2001.
Marek J. Murawski, Luftwaffe – działania bojowe, Lampart 1998.
Lynne Olson i Stanley Cloud, Sprawa Honoru, Wydawnictwo Albatros, 2004.
Janusz Piekałkiewicz, Kalendarium II wojny światowej, AWM Morex, 2000.
Bogusław Wołoszański, Straceńcy, Magnum, 1998.