Przyznam się na wstępie bez bicia, że początki lotnictwa nie są ani moim konikiem, ani tym bardziej szczególnie mocną stroną. Lotnictwo jako takie, owszem, lecz obszar moich zainteresowań – powiedzmy z przymrużeniem oka: naukowych – rozciąga się na lata mniej więcej 1936-1945. Niemniej jednak, książka płk. Huberta Mordawskiego Siły powietrzne w I wojnie światowej trafiła właśnie do mnie. I powiem już teraz, że zdecydowanie nie żałuję, chociaż bezwzględnie zachwycony też nie jestem.

Co mi się nie podobało? Przede wszystkim w oczach polskiego Czytelnika, rozpieszczanego ostatnio książkami historycznymi tłumaczonymi z języka angielskiego, a więc pisanymi w tradycji Gibbonowskiej, tradycji swobodnej, niemalże publicystycznej, styl Mordawskiego może się wydawać nadto sztywny i naukowy. Jest to w głównej mierze kwestia „wyrobienia” i przyzwyczajenia, więc odbiorca doświadczony i siedzący w temacie nie będzie miał z tym problemów, ale nastoletni Czytelnik, dopiero zaczynający przygodę z wiedzą o lotnictwie, nie przebrnie. Z jednej strony jest to wada książki, z drugiej jednak – trudno mieć do autora pretensje, że wybrał taki a nie inny target i nie napisał książki dla wszystkich, a i język nie jest tu aż tak bardzo hermetyczny jak w pracach ściśle naukowych.

Ze spraw bardziej technicznych: mój zdecydowany sprzeciw budzi brak indeksu nazwisk (i może także miejsc, a przede wszystkim samolotów) – w takiej pozycji sprawa absolutnie obowiązkowa. Brakuje też spisu ramek, czyli pojawiających się gdzieniegdzie wtrąceń (w ramkach właśnie) opisujących pewne wybrane zagadnienia. Mam też pewne zastrzeżenia do zespołu redakcyjno-korektorskiego, który spisał się znośnie, ale nie bez zarzutu. Dość wspomnieć o biednym Ferdynandzie von Zeppelinie, który u Mordawskiego stał się Ferdynanadem i Stanach Zjednoczonych Ameryki, którym – podobnie, jak zrobił to miłościwie nam panujący prezydent – dodano do nazwy „Północnej”. Zniknęła też litera „n” z nazwiska Fredericka Handleya Page’a. Inne wątpliwości wiążą się z nazwą jednej z wytwórni lotniczych, w książce podanej jako „White and Thompson Company of Bognor” – całość została zapewne przepisana dokładnie z jakiegoś dokumentu, tymczasem „of Bongor” nie jest tu częścią nazwy własnej firmy, lecz znaczy po prostu „z [miasta] Bongor [Regis w hrabstwie West Sussex]”.

Skoro zacząłem od wymieniania wad i skoro nazbierało się ich aż tyle – no bo jest to sporo potknięć, chociaż niezbyt poważnych – ktoś mógłby pomyśleć, że Siły powietrzne w I wojnie światowej to książka do niczego. Ale przecież, jak już powiedziałem na początku, nie żałuję, że trafiła do mnie. I tak właśnie jest, bo chociaż zespołowi redakcyjnemu mógłbym wystawić, powiedzmy, trójkę z plusem (na dalszych stronach jest lepiej, lecz w samym zakończeniu dobito mnie przeklętą „łodzią podwodną”), to pod względem merytorycznym mogę się wypowiadać o pracy Huberta Mordawskiego tylko w superlatywach.

Książkę, skądinąd bardzo atrakcyjną pod względem wizualnym, podzielono na rozdziały w porządku chronologicznym – każdy rok wojny otrzymał własny rozdział, po czym następuje jeszcze rozdział o „morskich siłach powietrznych w działaniach wojennych”, a rozdział pierwszy nosi tytuł „Początki aeronautyki wojskowej”. W sumie dostarczają Czytelnikowi olbrzymiej ilości informacji o wszelkich aspektach działania i rozwoju lotnictwa w czasie Wielkiej Wojny, a na jego tle skrótowy opis wszystkich w ogóle działań zbrojnych w ramach tegoż konfliktu. Treść wzbogacają zdjęcia, przedstawiające głównie załogi i ich maszyny, a także wspomniane już ramki, przypominające „kapsułki” znane czytelnikom Europy Normana Daviesa – ciekawa sprawa, godna pochwały. Zainteresowani rolą Polaków w zgoła czymkolwiek też nie będą zawiedzeni. Trudno powiedzieć, że nasi rodacy odegrali decydującą rolę w omawianym okresie (czyli mniej więcej 1908-1918), ale kilku ówczesnych obywateli austro-węgierskich narodowości polskiej popisało się wkładem wartym odnotowania – i o nich znajdzie Czytelnik wzmianki na kartach tej książki.

Poza tym często można spotkać się z opinią, że przed 1914 rokiem rozwój lotnictwa wojskowego praktycznie nie istniał i dopiero wybuch konfliktu sprowokował sięgnięcie po nowy rodzaj broni i zauważenie jego potencjału. Hubert Mordawski wykazuje, że nie ma to pokrycia w faktach, szczegółowo przedstawiając rozwój lotnictwa w latach bezpośrednio przedwojennych, choć faktycznie było to wówczas lotnictwo de facto jedynie rozpoznawcze, bo jego rola bombowa była mniej niż marginalna. Niemniej jednak, mimo konserwatyzmu najwyższych dowódców armii europejskich mocarstw i dzięki doświadczeniom zebranym w wojnie włosko-tureckiej stoczonej na krótko przed wybuchem Wielkiej Wojny lotnicze jednostki rozpoznawcze stały się integralną częścią sił zbrojnych większości państw Starego Kontynentu, a tak szczegółowe opisanie tła głównego zagadnienia to kolejny argument na jej korzyść. Książka opowiada zresztą nie tylko o samolotach. Siły powietrzne w drugim dziesięcioleciu XX wieku to także balony obserwacyjne i sterowce (wbrew kolejnej obiegowej opinii – nie tylko niemieckie) i także one znalazły tu dla siebie obszerne miejsce.

Przyznaję, że nie jestem w stanie ze stuprocentową pewnością zweryfikować merytorycznej poprawności w Siłach powietrznych w I wojnie światowej, ale wynika to w dużej mierze z ilości danych w samej książce, nieporównywalnej pod tym względem z jakąkolwiek wcześniej wydaną w naszym kraju pozycją. Jest oczywiste, że dzieło Huberta Mordawskiego może stać się centralnym punktem polskiej literatury traktującej o lotnictwie pierwszowojennym, obowiązkową pozycją w biblioteczce polskiego pasjonata tych zagadnień. Jeśli Ty, Czytelniku, zaliczasz się do nich, sięgaj po portfel albo kartę. Czterdzieści złotych za tak cenną pozycję to nie jest wygórowana kwota.