Gdy 100. Grupa Bombowa przybyła do Anglii, uchodziła za niezdyscyplinowaną, toteż pułkownik Curtis LeMay uważnie jej się przyglądał. Kiedy zjawił się w Thorpe Abbotts na inspekcję, niesforny kapral śmignął obok niego ciężarówką ciągnącą przyczepę z bombami i niemalże go potrącił. Kilka minut później dżip prowadzony przez pewnego szefa ekipy mechaników grzmotnął w bok samochodu sztabowego pułkownika. LeMay zastał kwatery pogrążone w okropnym bałaganie, łóżka były niepościelone, po podłodze turlały się butelki po rumie, a brudne ubrania walały się w stertach cuchnących zgnilizną. Gdy zażyczył sobie spotkania z Gale’em Clevenem – usłyszał bowiem, że to on i John Egan są źródłem panującej w grupie „niechlujnej dyscypliny” – pewien sierżant oznajmił mu, że dowódcy eskadry nigdzie nie ma.

Wyrozumiały dowódca grupy, pułkownik Neil „Chick” Harding, były trener futbolu na West Point, pił ze swoimi lotnikami i nie przykładał dużej wagi do egzekwowania dyscypliny w bazie. W miarę jak loty bojowe stawały się coraz trudniejsze, zaczął uznawać trunki i bijatyki za dopuszczalne metody odprężenia. Jego ludzie, mawiał, są z „mięsa i szarych komórek”, a nie z nieczułego żelaza. Widzieli, jak ich koledzy giną w wybuchających samolotach, więc powinno im się pozwolić zaszaleć raz na jakiś czas.

Szaleństwo wszakże miewało różne barwy i co najmniej raz doprowadziło do podjęcia wspaniałej decyzji. Później tamtego lata Harry Crosby nie dał rady dostrzec celu głównego przez grubą pokrywę chmur. Oba cele rezerwowe także były skryte w chmurach, toteż eskadry miały prawo zbombardować „cel przygodny” – tym eufemizmem siły powietrzne określały każde miejsce, które można było bez wysiłku wymłócić. Dostrzegłszy przez dziurę w chmurach duże niemieckie miasto, Crosby dał pilotowi znak „OK”. Gdy do jego uszu dobiegł dźwięk otwierających się klap komory bombowej, spojrzał w dół, na mapę, i spostrzegł, że owo miasto to Bonn.


Artykuł jest fragmentem książki Donalda L. Millera

WŁADCY PRZESTWORZY. AMERYKAŃSCY LOTNICY W WALCE Z NAZISTOWSKIMI NIEMCAMI.


Natychmiast wcisnął guzik mikrofonu. „Wszystkie stanowiska, tu nawigator. Znalazłem inny cel. Nie możemy zbombardować Bonn”. „Dowódca do nawigatora. Dlaczego nie?” „Bo Beethoven chodził tam do szkoły”.

Crosby dowiedział się tego z okładki płyty, którą puścił sobie w pokoju w nocy przed nalotem. Uznał, że V symfonia Beethovena będzie stosownym preludium muzycznym przed wyprawą bombową nad Niemcy. Przeczytał również na tej okładce, że Bonn to miasto uniwersyteckie i jedno z najbardziej malowniczych miejsc w Europie.

Po serii „choler” ze strony załogi pilot ustąpił Crosby’emu. Sześćdziesiąt trzy Fortressy przeleciały nad miastem, niektóre z otwartymi komorami bombowymi. Parę minut później Amerykanie znaleźli stację rozrządową w Zagłębiu Ruhry i obrócili ją w perzynę.

Hamburg

Hamburg nie miał tyle szczęścia. Zamieszkane przez blisko 2 miliony ludzi miasto portowe zostało prawie doszczętnie unicestwione przez pierwszą w historii burzę ogniową wywołaną przez człowieka. Załogi Bombowca Harrisa dokonały większości dzieła zniszczenia, ale amerykańska Ósma Armia Powietrzna również miała swój wkład. Była to część pierwszej długotrwałej amerykańskiej ofensywy bombowej po drugiej stronie Renu, otwarcie letniej ofensywy, do której Ira Eaker zbierał siły od niemal sześciu miesięcy. Rozpoczęła się ona w ostatnim tygodniu 1943 roku. Siły powietrzne nazwały go Blitz Week – Tydzień Blitzu.

Tydzień Blitzu był możliwy dzięki nagłej zmianie warunków atmosferycznych. W trakcie wcześniejszych działań Ósmej przeszkadzał trzymiesięczny okres pochmurnej pogody nad niemieckimi celami. Kiedy 24 lipca nastąpiło zdumiewające rozpogodzenie, Ósma pospołu z RAF-em rozpoczęła – jak określili to oficjalni historycy sił powietrznych – „najcięższe i najbardziej długotrwałe ataki w historii dotychczasowej wojny powietrznej”. Był to prawdziwy początek ofensywy „Pointblank”.

Amerykańska wyprawa bombowa nad Bremą, listopad 1943 roku.
(US Air Force)

Tego tygodnia Lancastery, Halifaksy, Stirlingi i Wellingtony Harrisa zrzuciły na Niemcy rekordową ilość materiałów wybuchowych, a Ósma biła własne rekordy tonażu w dziennych nalotach, w których jej bombowce zapuszczały się dalej w głąb Niemiec, niż kiedykolwiek do tej pory się odważyły. Tydzień rozpoczął się atakami Ósmej na cele gospodarcze w Norwegii; był to jej najdłuższy do tej pory lot bojowy. W kolejne dwa dni – 25 i 26 czerwca – bombowce Eakera wspólnie z RAF-em prowadziły skoordynowane naloty dzienne i nocne na Hamburg, największy port kontynentu europejskiego i drugie największe miasto w Niemczech.

Ósma skupiła się na zakładach wytwarzających silniki lotnicze i ogromnych stoczniach produkujących U-Booty, tymczasem ludzie Harrisa zmasakrowali centrum miasta kolejnymi apokaliptycznymi nalotami nocnymi. W nocy z 24 na 25 lipca RAF rozpętał szalejące pożary, które wciąż płonęły, kiedy nazajutrz nad miastem zjawiła się Ósma. „Dym pokrywa miasto jak ogromna chmura burzowa, poprzez którą widać słońce jako czerwony dysk”, pisał pewien Niemiec, świadek wydarzeń. „Teraz, o ósmej rano, jest niemal równie ciemno jak w środku nocy”. Najgorsze nadeszło jednak dwa dni później.

27 lipca w Hamburgu była piękna letnia noc. W mieście panowała cisza, nie było słychać artylerii przeciwlotniczej ani syren. Optymiści przypuszczali, że być może już po wszystkim. O pierwszej w nocy usłyszano jednakże nadciągające brytyjskie bombowce – ponad 700. „Nagle z nieba spadł deszcz ognia”, wspominał hamburski strażak. „Powietrze było wręcz wypełnione ogniem. […] A potem zaczęła się burza, przenikliwe wycie na ulicach. Urosła tak, że stała się huraganem, musieliśmy porzucić wszelkie nadzieje o walce z ogniem”. Hamburg – już wielokrotnie atakowany przez RAF – miał potężną sieć obrony powietrznej złożoną z artylerii i myśliwców, ale tym razem Brytyjczycy zastosowali nową, pomysłową taktykę defensywną o kryptonimie „Window”. Z samolotów zrzucono tysiące wiązek pasków folii aluminiowej, przypominających lametę wieszaną na choinkach, tworząc nawałnicę fałszywych odbić na ekranach radarów, zarówno naziemnych, jak i lotniczych.

Pogoda – jak na tę część Niemiec było nadzwyczaj gorąco i sucho – stworzyła doskonałe warunki atmosferyczne dla cyklonu ognia, który pożarł miasto. Dwadzieścia minut po rozpoczęciu nalotu słup turbulentnego, rozgrzanego powietrza wznosił się w nocnym niebie na cztery kilometry. Przegrzane powietrze pędziło po mieście z prędkością przeszło 250 kilometrów na godzinę. Przerażeni ludzie w popłochu uciekali do schronów przeciwlotniczych. Ich koszule i suknie płonęły niczym pochodnie. W schronach tysiące ludzi udusiło się, kiedy szalejący ogień wyssał tlen. Ciała innych ofiar były upieczone i spopielone przez gorąco. „Wyglądało to tak, jakby zostali umieszczeni w krematorium, tym właśnie okazał się zresztą każdy schron”, oznajmiał tajny niemiecki raport „Szczęśliwcami byli ci, którzy wskoczyli do kanałów i innych cieków wodnych i przez wiele godzin pływali lub stali po szyję w wodzie, tak długo, aż ciepło zmalało”. Później tej nocy zanieczyszczona olejem woda w kanałach przemysłowych uległa zapłonowi i ludzie w nich uwięzieni „popadli w obłęd”, mówił jeden świadek.

W schronach trafionych przez „kijki ogniste” – małe, śmiercionośne bomby zapalające – dzieci „wrzeszczały jak zwierzęta”, wspominała inna osoba. „Kobieta obok mnie sięgnęła po nóż i podcięła swojemu dziecku żyły. A potem podcięła własne i osunęła się na swoją córkę, krzycząc: «Kochanie, moje kochanie, już wkrótce znowu zobaczymy tatusia»”.

Mózgi ofiar pożarów wypadały przez pęknięte skronie, a małe dzieci „leżały na chodniku jak smażone węgorze. Nawet po ich śmierci”, mówił pewien świadek, „widać było oznaki tego, jak cierpiały: ręce miały wyciągnięte, jakby chciały się osłonić przed tym bezlitosnym żarem”. Kiedy ocalali znajdowali martwych krewnych, wszystko wokół już przepadło: dom, zdjęcia, cały majątek. „Nie było niczego, co by o nich przypominało”.

Po ostatnim nalocie RAF-u 2 sierpnia wezwano ekipy ratunkowe, które miały oczyścić ulice ze zwęglonych trupów. „Układaliśmy ciała jedno na drugim w warstwach, w każdej od trzydziestu do trzydziestu pięciu zwłok”, opowiadał członek miejscowej Hitlerjugend. „Ułożyliśmy ich wszystkich, a jeśli mijało się to miejsce dwa albo trzy dni później, można było przejść jedynie z celofanem na oczach, bo wszystko było zadymione. Powietrze było w absolutnym bezruchu. Przez trzy, cztery dni nie mieliśmy ani trochę słońca; było kompletnie ciemno. […] Martwych zbierano w wejściach do domów. Gdy przechodziło się obok, widziało się tylko stos stóp, niektóre bose, niektóre ze spalonymi podeszwami. Ciał nie dało się zidentyfikować. Wygrzebywaliśmy całe rodziny z ich piwnic. […] mogłyby się zmieścić w wannie. Nawet dorośli byli bardzo mali. Zostali kompletnie zmumifikowani, spaleni i stopieni razem przez gorąco”.

Rabusiów grasujących w ruinach policjanci i gestapowcy rozstrzeliwali na miejscu. Ofiary, które płonąc, uciekały z walących się schronów, „wbiegały do sąsiedniego schronu i były zabijane, żeby nie roznosiły ognia”, wspominała mieszkanka Hamburga.

Burza ogniowa, pierwsza wywołana przez bombardowanie, była zamierzonym skutkiem osiągniętym za pomocą śmiercionośnej kombinacji bomb burzących i zapalających. Ogromne bomby o wagomiarze 1800 kilogramów zrzucano w pożogę, aby stworzyć w drogach kratery, które utrudnią pracę strażakom. „Z cierpiącego miasta rozeszła się fala przerażenia, która ogarnęła całe Niemcy. Wciąż opowiadano o mrożących krew w żyłach szczegółach tego, co się działo w czasie olbrzymich pożarów, a ich łunę dało się dostrzec przez wiele dni z odległości 200 kilometrów”, wspominał oficer niemieckiego lotnictwa. „[Wieści o] […] Terrorze Hamburskim błyskawicznie dotarły do najodleglejszych wiosek Rzeszy”, przerażające szczegóły przekazywał ponad milion ludzi, którzy uciekli z miasta, często w szaleńczej panice.

Pewna niemiecka gospodyni domowa, która jechała pociągiem do Berlina wraz z innymi pogorzelcami, stała się świadkiem sceny przekraczającej ludzkie pojęcie. Młoda kobieta o twarzy poczerniałej od sadzy i popiołu patrzyła przez okno wagonu zastygła niczym w transie. Na jej kolanach spoczywała walizeczka. Inna kobieta, która straciła cały dobytek, obróciła się do niej i rzekła lodowato: „Cóż, jakkolwiek by na to patrzeć, udało się pani coś ocalić. Miała pani więcej szczęścia niż niektórzy z nas, czyż nie?”.

Ofiary bombardowania na hamburskiej ulicy.
(Bundesarchiv, Bild 146-1983-122-05A / autor nieznany / CC-BY-SA 3.0)

Młoda kobieta odparła, że owszem, miała. „Ocaliłam najdroższą mi rzecz na świecie. Chce ją pani zobaczyć?”

Otworzyła walizeczkę. W środku miała coś, co wyglądało jak poczerniałe, skurczone zwłoki dziecka. Kobieta wybuchła histerycznym śmiechem. „To moja córka. Czyż nie jest urocza? Ma takie piękne blond loki i niebieskie oczka, prawda? […] Sporo urosła w ostatnim roku. Ma tylko dwanaście lat. Ale teraz się skurczyła. Mogę ją nosić w swojej walizce”.

Takiego cierpienia i takich strat nie doświadczono jeszcze nigdy po żadnym nalocie. Według hamburskich służb pożarniczych z ruin wydobyto 45 tysięcy ciał – głównie kobiet, dzieci i starców – a co najmniej 10 tysięcy kolejnych pozostało zagrzebane albo zostało unicestwione przez płomienie. Niemal 60% miasta (trzydzieści trzy kilometry kwadratowe) doszczętnie spłonęło, a setki tysięcy ludzi straciły dach nad głową. W ciągu dziesięciu dni w Hamburgu zginęło więcej ludzi niż w Wielkiej Brytanii podczas całego Blitzu. RAF poniósł dotkliwe straty – osiemdziesiąt siedem samolotów – ale Bombowiec Harris był zadowolony z operacji „Gomorrah”, taki bowiem trafny kryptonim nadano nalotowi. Jego załogi niemal uciszyły całe miasto.


Artykuł jest fragmentem książki Donalda L. Millera

WŁADCY PRZESTWORZY. AMERYKAŃSCY LOTNICY W WALCE Z NAZISTOWSKIMI NIEMCAMI.


Fritz Reck, którego jawny opór wobec nazistów zaprowadził wprost do Dachau, gdzie uciszono go na zawsze, pisał z rozpaczą w pamiętniku, że nie ma „absolutnie żadnego sposobu […], aby wrócić do świata wczorajszego”. Niemcy same sobie zgotowały ten los – miały cierpieć jak jeszcze nigdy w swojej historii.

Po raz pierwszy w całej wojnie RAF potężnie wstrząsnął nazistowskimi przywódcami. „Z psychologicznego punktu widzenia wojna […] dotarła do krytycznego punktu”, pisał dowódca lotnictwa myśliwskiego Adolf Galland. „Stalingrad był bardziej przerażający, ale Hamburg nie leżał nad Wołgą, oddalony o tysiące kilometrów, lecz nad Łabą, w sercu Niemiec”.

„Hamburg stał się dla mnie głośnym sygnałem alarmowym”, pisał Albert Speer, hitlerowski minister uzbrojenia. „Na posiedzeniu Centrali Planowania, które odbyło się 29 lipca po południu, udowadniałem: «Jeśli naloty lotnicze będą dokonywane nadal w obecnych rozmiarach, po dwunastu tygodniach pozbędziemy się wielu problemów, nad którymi jeszcze teraz dyskutujemy. […] Wtedy będziemy mogli odbyć końcowe posiedzenie Centrali Planowania»”. Trzy dni później Speer ostrzegł wstrząśniętego Hitlera (nie zgodził się on odwiedzić Hamburga ani nawet przyjąć delegacji ekip, które bohatersko służyły zmiażdżonemu miastu), że „seria tego rodzaju nalotów, rozszerzona na sześć dalszych dużych miast, musi doprowadzić przemysł zbrojeniowy Niemiec do upadku”. Hitler zbył ostrzeżenie machnięciem ręki. „Doprowadzi pan to przecież znów do porządku”, oznajmił Speerowi.

Istotnie, Harris bardzo nie docenił zdolności gospodarki Rzeszy do odtwarzania mocy przerobowych. W ciągu pięciu miesięcy Hamburg odzyskał 80% uprzednich mocy produkcyjnych. Speer, geniusz organizacji, zawiadywał procesem odbudowy, ale Hamburg ocalał jako ośrodek nazistowskiej produkcji wojennej, ponieważ nigdy już nie został zaatakowany z taką mocą. Harris przerzucił się na inne miasta, głównie Berlin. W następnych miesiącach brytyjskie bombardowania „zaczęły się cechować nieomalże bezcelowością, tworzyły stosy gruzów, lecz były zbyt rozproszone w czasie i przestrzeni, aby mogły zadać decydujący cios – czy to morale, czy to produkcji”, pisał historyk Michael Sherry. „Bombardowania były jaskrawym świadectwem łatwości, z jaką ludzie mylili zdolność lotnictwa do niszczenia z jego zdolnością do rozstrzygania”. W obawie przed potężnym odwetem ze strony Luftwaffe Harris wolał, jak twierdził historyk Max Hastings, „atakować cel w parutygodniowych odstępach, niż natychmiast wracać”.

Formacja Flying Fortressów 100. Grupy Bombowej w drodze nad Warnemünde – dzielnicę Rostocku; lipiec 1943.
(US Air Force)

Bitwa o Hamburg wykazała, że bombardowania całodobowe – idea stanowiąca rdzeń „Pointblank” – to hochsztaplerstwo. Niezależnie planowane naloty Ósmej były za małe, żeby wyrządzić permanentne szkody w hamburskim porcie, fabrykach lotniczych i zakładach produkujących U-Booty. A kłęby dymu z piekła rozpętanego przez RAF uniemożliwiały amerykańskim załogom lokalizowanie celów dla ich bombardowań precyzyjnych.

28 lipca Fortress strzelca Ósmej Armii Powietrznej Jacka Noveya przeleciał nad Hamburgiem, gdyż zła pogoda uniemożliwiła mu znalezienie celu głównego. „Nawet na wysokości 5200 metrów panowało takie gorąco, że twarz mnie piekła, jakbym stał przed otwartym kominkiem”. Spośród – jak się szacuje – 46 tysięcy osób zabitych w Hamburgu jedynie mały odsetek padł ofiarą amerykańskich bomb, lecz Noveyem i niektórymi innymi lotnikami z jego 96. Grupy Bombowej wstrząsnęło to, że Ósma Armia Powietrzna wzięła udział w czymś, co postrzegali jako rzeź na oślep. „Nie byłem w stanie odpędzić obrazów dzieci tam w dole”, pisał później Novey. Ale nawet tacy cisi odszczepieńcy jak on wciąż byli przekonani, że ich sprawa jest słuszna. „Szalony dyktator” sam sobie zgotował ten los, a ludność Niemiec za popieranie go musiała zaakceptować nawet śmierć niewinnych. Przy czym o ile lotnicy nigdy nie uważali się za niewinnych, o tyle również cierpieli.

Rudy Morgan

Johnowi „Rudemu” Morganowi i jego załodze lot na Hanower podczas Tygodnia Blitzu dał mniej więcej taką dawkę wojny, jaką jest w stanie znieść dziesięciu ludzi. Pochodzący z Amarillo w stanie Teksas porucznik Morgan z 92. Grupy Bombowej był drugim pilotem B-17. Chciał czym prędzej włączyć się do walki, więc jeszcze przed japońskim atakiem na Pearl Harbor latał w Królewskich Kanadyjskich Siłach Powietrznych. Już to wymagało odwagi. To, co zrobił nad Hanowerem 26 lipca 1943 roku, uczyniło go legendą Ósmej Armii Powietrznej.

W drodze nad cel Morgan przejął stery zmaltretowanego Fortressa od śmiertelnie rannego pilota Roberta Campbella. W majakach lotnik, któremu pocisk kalibru 20 milimetrów oderwał potylicę, opadł na sterownicę i owinął wokół niej ręce w przedśmiertnym uścisku. Przez dwie godziny odruchowo walczył z Morganem o panowanie nad niestabilną maszyną. Morgan mógł bez problemu zakończyć życie Campbella, ściągając mu maskę tlenową, ale chciał spróbować dowieźć kolegę żywego. Interkom był zniszczony przez pociski, więc Morgan nie mógł wezwać pomocy. I tak zresztą trudno byłoby ją uzyskać. Strzelec górny, starszy sierżant Tyre C. Weaver, właśnie stracił rękę, odstrzeloną przez działko, i leżał nieprzytomny na lodowatej podłodze. Nawigator, porucznik Keith Koske, zerwał sobie z szyi biały szal i próbował owinąć go wokół kikuta, lecz ręka została odstrzelona zbyt blisko barku i Koske nie mógł ścisnąć na tyle mocno, aby powstrzymać krwawienie. „Próbowałem podać mu morfinę”, opowiadał później Koske Andy’emu Rooneyowi, „ale igła była wygięta. Nie mogłem jej wprowadzić”.

Tyre C. Weaver.
(via National Museum of the Mighty Eighth Air Force)

Bombowiec dzieliły od Anglii cztery godziny lotu. Koske wiedział, że Weaver nie wytrzyma tak długo. Założył mu więc spadochron na uprząż, wetknął linkę w drugą dłoń i opuścił go przez właz ratunkowy. Miał nadzieję, że ujemna temperatura powstrzyma krwawienie, a niemiecki lekarz znajdzie Weavera wystarczająco szybko, żeby uratować mu życie. Podczas gdy Koske zajmował się Weaverem, strzelcy tylni – o czym Morgan nie wiedział – byli nieprzytomni. Przewody doprowadzające im tlen zostały rozerwane przez pociski.

Pilotując Fortressa jedną ręką i walcząc z umierającym pilotem drugą, Morgan – osiłek wysoki na metr osiemdziesiąt osiem – doprowadził Ruthie II nad cel i zbombardował hanowerską fabrykę gumy. Później, z pomocą Koskego i jednego z ocuconych strzelców, ściągnął Campbella z siedzenia, ułożył go na podłodze kokpitu i okrył kocem. Zmówiliby nad nim modlitwę, gdyby mieli czas. Morgan wylądował awaryjnie na lotnisku RAF-u w Norfolku. Wskazówki paliwomierzy pokazywały zero, a wiatrochron był tak popękany, że „Rudy” musiał pilotować, wyglądając przez boczne okno. Pilot zmarł około godziny później. W grudniu starszy sierżant Tyre Weaver z Riverview w stanie Alabama wysłał przyjacielowi list, w którym informował, że jest „bezpieczny” w Stalagu XVII B, niemieckim obozie jenieckim w Austrii. Kilka dni potem Morgana odznaczono Medalem Honoru. Morgan uważał jednak, iż medal powinien był trafić do Koskego.


Artykuł jest fragmentem książki Donalda L. Millera

WŁADCY PRZESTWORZY. AMERYKAŃSCY LOTNICY W WALCE Z NAZISTOWSKIMI NIEMCAMI.

National Museum of the US Air Force