W targanej kontrowersjami – ze skandalem dotyczącym powiązań z Rosją na czele – administracji Donalda Trumpa wszelkie przejawy stabilności są na wagę złota. Do tej pory zdawało się, że takim cichym filarem jest uwielbiany przez członków sił zbrojnych i powszechnie szanowany sekretarz obrony James Mattis. Amerykańskie media coraz częściej spekulują jednak, iż Trump traci cierpliwość do „Wojowniczego Mnicha” i szykuje się do zdjęcia go ze stanowiska. Mattis miał ostatecznie podpaść pryncypałowi krytycznym podejściem do tego, co Trump uważa za swój największy sukces dyplomatyczny – porozumienia o denuklearyzacji Korei Północnej.
Według Trumpa po jego historycznym spotkaniu z Kim Dzong Unem Korea Północna rozpoczęła demontaż stanowiska doświadczalnego do testowania napędu pocisków balistycznych. W zamian Trump obiecał wstrzymanie międzynarodowych ćwiczeń z udziałem sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych i Korei Południowej, ćwiczeń, które nazwał – powtarzając słowo w słowo oświadczenia propagandowe Pjongjangu i Pekinu – „prowokacyjnymi”. Zresztą prawdopodobnie to właśnie Chińczycy najbardziej się ucieszyli z takiej deklaracji. Ćwiczenia te interpretowano bowiem po obu stronach Pacyfiku jako sygnał właśnie pod adresem Pekinu, prowadzącego coraz intensywniejszą ekspansję polityczno-militarną na największym oceanie świata. Także Moskwa nazywała te ćwiczenia „prowokacją”.
Tymczasem w Seulu słowa Trumpa wzbudziły zdumienie, by nie powiedzieć, że przerażenie. Oto bowiem najważniejszy sojusznik, gwarant południowokoreańskiej niepodległości od siedmiu dziesięcioleci, po prostu się na Południowokoreańczyków wypiął.
Nie chodzi nawet o samą zapowiedź rezygnacji z dalszych „gier wojennych” (to także określenie rodem z chińskiej propagandy; Amerykanie dotąd unikali go jak diabeł święconej wody). Chodzi o to, że Trump nie dał wcześniej znać, iż planuje rozluźnienie więzów wojskowych między oboma krajami. Jeszcze dzień wcześniej wszystko było w porządku, a nazajutrz okazało się, że Ameryka nadała sojuszowi zupełnie nowy charakter. Co gorsza, uczyniła to nie tylko z zaskoczenia, ale także z pozycji siły, nie partnerstwa, niczym Darth Vader w klasycznej już scenie z „Imperium kontratakuje”. Trudno się dziwić, że w Korei Południowej uznano posunięcie Trumpa za zdradzieckie.
Ustępstwa wobec Pjongjangu zaczęły się zresztą jeszcze przed szczytem. Amerykanie naciskali na wspólną deklarację obiecującą „całkowitą, weryfikowalną i nieodwracalną” denuklearyzację wraz z harmonogramem na lata 2018–2020. Kim nie spełnił tych żądań, a pomimo to Trump zdecydował się na spotkanie. Ale to jest polityka. Czasem trzeba poświęcić coś w jednym miejscu, aby uzyskać coś w innym. Tyle że, jak się okazuje, Trump tanio skóry nie sprzedał. Oddał ją za darmo. Tu na scenę wkracza Mattis. I tu generał podpadł.
Dwudzieste czwarte prawo władzy
Trump bynajmniej nie rzucał słów na wiatr. W ubiegłym tygodniu Amerykanie ogłosili, że odwołują zaplanowane na sierpień duże ćwiczenia „Ulchi Freedom Guardian” w Korei Południowej. Niestety wszystko wskazuje na to, że Kim nie zamierza dotrzymać swojej części umowy. Sześć dni temu Mattis przyznał w rozmowie z dziennikarzami, że nie ma żadnych przesłanek wskazujących na to, że Korea Północna zaczęła demontaż stanowiska doświadczalnego. Nie zanosi się też na to, aby w najbliższej przyszłości miało się odbyć wstępnie uzgodnione spotkanie mające doprowadzić do ustalenia szczegółowego przebiegu denuklearyzacji.
Oczywiście takiej sytuacji można było uniknąć. Wystarczyłoby uzależnić odwołanie sierpniowych ćwiczeń właśnie od podjęcia przez Kima jakichś – jakichkolwiek – kroków w kierunku realizacji zobowiązań z singapurskiego szczytu. Najbardziej przychylna Trumpowi interpretacja takiego rozwoju wydarzeń zakłada, że prezydent, niesiony entuzjazmem człowieka widzącego, że ma upragniony pokój na wyciągnięcie ręki, dał się Kimowi po prostu oszukać. Są też interpretacje mniej przychylne, włącznie z tą, że Trump zrobił to, czego oczekiwały Chiny i Rosja, a jakiekolwiek quid pro quo z perspektywy przywódcy Stanów Zjednoczonych w ogóle go nie interesowało.
Mattis jako pierwszy człowiek na tak wysokim szczeblu powiedział w gruncie rzeczy: „Trumpowi nie udało się uzyskać tego, co obiecywał”. A jeśli jest jedna rzecz, której Trump nie wybacza, to jest nią publiczne kwestionowanie jego autorytetu. Ale przepaść między oboma panami – z jednej strony wybitnym teoretykiem i praktykiem wojskowości, weteranem trzech wojen, a z drugiej człowiekiem, który uniknął służby w Wietnamie dzięki cokolwiek osobliwemu problemowi natury medycznej – zaczęła się pogłębiać już kilka miesięcy temu.
Pierwszy niepokojący sygnał nadszedł w maju, kiedy Trump zapowiedział wycofanie Stanów Zjednoczonych z porozumienia nuklearnego z Iranem. Mattis dowiedział się o tej decyzji przypadkiem – od innego członka administracji – tuż przed jej publicznym ogłoszeniem, mimo że dla Departamentu Obrony jest to informacja o kluczowym znaczeniu. O planach wstrzymania ćwiczeń z Koreą Południową Mattis również nie miał pojęcia. Dowiedział się, kiedy Trump już złożył Kimowi taką obietnicę, choć prawdopodobnie jeszcze zanim ogłosił ją publicznie.
Wreszcie po raz trzeci Trump zlekceważył Mattisa kilka dni temu, szykując decyzję o powołaniu do życia szóstego rodzaju sił zbrojnych – Sił Kosmicznych (United States Space Force). I tym razem sekretarz obrony powinien być pierwszą osobą, z którą prezydent się konsultuje, i pierwszą, która dowiaduje się o podjętej decyzji. Zwłaszcza kiedy sekretarzem obrony jest ktoś taki jak „Wojowniczy Mnich” Mattis. Waszyngton nie widział na tym stanowisku osobistości takiego kalibru od 1951 roku, kiedy w Pentagonie rządził George C. Marshall.
Jedyny sprawiedliwy
Zwolennicy Donalda Trumpa byli zachwyceni nominacją dla Mattisa. Jego przeciwnicy nie wiedzieli, czy się cieszyć, że oto w administracji nowojorskiego bogacza znalazł się jeden człowiek może nie idealny, ale bezdyskusyjnie kompetentny, czy frustrować, że nie mają kolejnego haka. Ostatecznie zdecydowali się na tę pierwszą opcję (Senat zatwierdził nominację stosunkiem głosów 98:1). Tak czy inaczej w orkiestrze pod batutą Trumpa nie brakowało postaci kontrowersyjnych (Steve Bannon), niekompetentnych (Betsy DeVos) czy po prostu odrażających w demokratycznym systemie władzy (Stephen Miller i jego „uprawnienia prezydenta nie będą kwestionowane”). Mattis dawał zaś jakąś gwarancję, że Trump nie rozpocznie wojny pod wpływem kaprysu.
Początkowo Trump odnosił się do Mattisa jak do idola, ale nawet wtedy nie uczynił go członkiem swojego wewnętrznego kręgu, tego, w którym ton nadawali Bannon czy zięć prezydenta Jared Kushner. Mimo wszystko „Wojowniczy Mnich” cieszył się szacunkiem szefa i był elementem procesu decyzyjnego (między innymi nakłonił Trumpa do pozostawienia amerykańskich oddziałów liniowych w Afganistanie). Zaczęło się to zmieniać, kiedy doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego został superjastrząb John Bolton, a sekretarzem stanu – Mike Pompeo. Ten pierwszy przekonał Trumpa do zerwania porozumienia z Iranem podczas spotkania w cztery oczy w Gabinecie Owalnym. Trzy anonimowe źródła cytowane przez NBC potwierdziły to, co w zasadzie już od kilku tygodni było oczywiste – Trumpa bardziej interesuje, co mają do powiedzenia Bolton i Pompeo. Być może dlatego, że obaj mówią to, co Trump chce usłyszeć, a być może dlatego, że mówią to w taki sposób, jaki do Trumpa bardziej przemawia. James Mattis to intelektualista i zawsze mówi jak dobrze poinformowany intelektualista, czyli… zupełnie inaczej niż Trump (przedwczoraj na wiecu w Karolinie Południowej, odnosząc się do kwestii imigracji, zapytał swoich zwolenników: „W którym innym kraju są sędziowie?”). Ewentualna dymisja generała jeszcze bardziej zwiększy wpływy Boltona, to zaś będzie oznaczać kolejny krok w stronę uderzenia prewencyjnego na Iran.
“What other country has judges?” — President Trump, not out of context
— Devlin Barrett (@DevlinBarrett) 26 czerwca 2018
Notabene Mattis i Trump mają też zupełnie inne podejście do kwestii piaru politycznego. Jak Trump zdobywa punkty – wiadomo. Tymczasem Mattis… Do legendy przeszła już jego odpowiedź na pytanie Johna Dickersona: „Co sprawia, że nie może pan w nocy spać?”
„Nic. To ja sprawiam, że inni nie mogą spać”.
W niektórych sprawach Mattis zajmował stanowisko przeciwne Trumpowi od pierwszej chwili, w której prezydent ogłosił swoje zamiary. Było tak w kwestii służby transseksualistów w siłach zbrojnych, było tak też w kwestii wysłania Gwardii Narodowej na granicę z Meksykiem w celu powstrzymania napływu nielegalnych imigrantów (formalnie taka decyzja nie leży w gestii sekretarza obrony, ale Mattis oświadczył szefowi, że projekt rozkazu jest źle sformułowany i w proponowanej formie przyniesie więcej szkody niż pożytku). Stanęło na delegowaniu do stanów granicznych dwudziestu jeden prawników wojskowych.
W styczniu wespół z szefem sztabu Białego Domu generałem Johnem Kellym Mattis zablokował decyzję, która uniemożliwiłaby Amerykanom stacjonującym w Korei Południowej mieszkanie tam wraz z rodzinami. W sprawie Sił Kosmicznych Mattis nie był przeciwnikiem pomysłu jako takiego, ale był przeciwnikiem wdrażania go w tej chwili, gdy amerykańskie siły zbrojne zmagają się z wieloma innymi problemami organizacyjnymi.
Co się tyczy Iranu, Mattis zawarł nieformalny sojusz z nielubianymi przez prezydenta Reksem Tillersonem i generałem H.R. McMasterem – również zwolennikami utrzymania porozumienia. Tillersona już nie ma, jego miejsce zajmuje Pompeo. McMastera też nie ma, na jego miejsce trafił Bolton. Dealu z Iranem także nie ma. James Mattis jeszcze jest.
Mattis bez Trumpa doskonale sobie poradzi. Koncerny i think tanki szykują już dla generała wielomilionowe kontrakty. Trump bez Mattisa też zapewne da radę. Poparcie dla prezydenta wśród członków sił zbrojnych – gdzie generał ma poparcie na poziomie 84% – zaliczy głęboki dołek. W Korpusie Piechoty Morskiej – gdzie „Święty” Mattis jest uwielbiany w stopniu graniczącym z psychozą – Trump zapewne stanie się tematem tysiąca niewybrednych żartów. Ale poza tym kto obecnie popiera Trumpa, po dymisji generała najpewniej będzie popierał go nadal.
Ale jak bez Mattisa da sobie radę Ameryka i ład światowy? Jaka przyszłość czeka niestabilny pokój na Bliskim Wschodzie? W których stolicach zapanuje radość, jeśli Amerykanie wywołają kolejną wojnę i będzie można ich przedstawić jako wrogów pokoju? Odpowiedź na te pytania może się okazać wyjątkowo bolesna.
Zobacz też: Duchy nad Afganistanem. B-2 w operacji „Enduring Freedom”