Polityka wymaga czasem podjęcia trudnych, zgoła pozbawionych głębszego sensu działań, aby móc zrealizować cel nadrzędny. Tak właśnie stało się w przypadku desantu oddziałów kanadyjsko-brytyjsko-amerykańskich w rejonie portowego miasta Dieppe 19 sierpnia 1942 roku.

„To jest lekcja dla ludzi, którzy podnosili taką wrzawę, aby jak najszybciej dokonać inwazji na Francję”.
—Generał Alan Brooke

Znane kąpielisko na północy okupowanej Francji stało się scenerią politycznej zagrywki premiera Winstona Churchilla. Czy jednak mógł w ówczesnej sytuacji politycznej postąpić inaczej? Czy decyzję o lądowaniu na francuskim wybrzeżu można uznać za posunięcie pro publico bono? Postaram się przedstawić polityczną i militarną odsłonę operacji „Jubilee”, która choć często pomijana przez gloryfikatorów wysiłku wojennego zachodnich mocarstw, stanowi ciekawy rzut na obraz, wydałoby się jednolitego, planu prowadzenia wojny przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię.

Sytuacja wojenna

Wojna wkraczała w decydującą fazę… Wiem, powiało grozą. Hitlerowskie Niemcy bezsprzecznie panowały w Europie i nie zamierzały na tym poprzestać. „Apetyt rośnie w miarę jedzenia” – mówi przysłowie, a Adolf Hitler apetyt miał ogromny, choć po jego posturze zbytnio tego nie widać nie było. Potężny walec Wehrmachtu przetaczał się przez olbrzymie przestrzenie Związku Radzieckiego i mimo kontruderzenia Rosjan spod Moskwy, nadal pozostawał potężną siłą. Po przegrupowaniu i ustabilizowaniu sytuacji na północy z początkiem lipca Hitler rozkazał swym armiom marsz na południe, ku Kubaniowi i roponośnym polom Kaukazu, regionu o strategicznym znaczeniu dla gospodarki ZSRR. Z kolei w Afryce Północnej siły Afrika Korps gotowały się do rozstrzygającego starcia pod Al-Alamajn. Również na wodach oceanów, Atlantyckiego i Spokojnego, trwała zażarta walka o panowanie na wodzie. Cóż, rok 1942 na pewno wyjaśni, „co z tą wojną”.

Idea desantu

Głównym orędownikiem jak najszybszego utworzenia drugiego frontu w Europie był, rzecz jasna, Stalin. Nie ma co się dziwić, armie niemieckie parły na południe kraju, a Armia Czerwona, choć heroicznie broniła „matuszki Rosji” i zadawała spore straty najeźdźcom, nie była jeszcze zdolna do przejęcia inicjatywy strategicznej. Tysiące zakładów, pospiesznie ewakuowanych za Ural, wznawiało produkcję, lecz pomimo ogromnego wysiłku setek tysięcy robotników potrzebowały jeszcze czasu, żeby móc dostatecznie wyekwipować walczące oddziały. Radziecki dyktator liczył, że lądowanie wojsk anglosaskich zmusi Hitlera do dyslokacji części jednostek (zwłaszcza pancernych) ze wschodu na zachód, co uniemożliwi prowadzenie działań ofensywnych przez Niemców i pozwoli odetchnąć wyczerpanym siłom sowieckim. Apel przywódcy ZSRR został przychylnie odebrany zwłaszcza przez Amerykanów. Strona brytyjska odpowiedziała już mniej entuzjastycznie.

Londyn również uważał, że należy utworzyć drugi front dla odciążenia Armii Czerwonej, lecz w odleglejszym terminie i w miejscu odległym od tego z koncepcji dwóch wielkich sojuszników. Według Churchilla armie alianckie powinny wylądować na południu Europy: we Włoszech lub w Grecji. Plan był prosty – alianci przejdą przez Bałkany i dotrą do Bałtyku, i tym samym odetną Sowietom drogę na zachód i zabezpieczą panowanie brytyjskie w basenie Morza Śródziemnego, niezbędne do utrzymania jedności Imperium. Niestety (dla Polaków również) ta opcja nie mogła wchodzić w rachubę. ZSRR widział w krajach Europy Środkowo-Wschodniej przyszłą strefę wpływów. Z kolei prezydent Roosevelt widział w Imperium Brytyjskim archaiczny zabytek kolonializmu, dla którego nie było już miejsca w powojennej historii świata. Również po drugiej stronie barykady uznano, iż groźba desantu jest realna. Dodatkowo obawa przed desantem była świadomie i umiejętnie podsycana przez brytyjskie tajne służby, co zmusiło Hitlera do wydania w marcu 1942 roku dyrektywy nr 40 – o budowie Wału Atlantyckiego, od granicy z Hiszpanią do krańców okupowanej Norwegii. Ów projekt angażował znaczne zasoby państwa, które mogły być wykorzystane w innych projektach bezpośrednio istotnych dla wysiłku wojennego Trzeciej Rzeszy.

Przygotowania

10 kwietnia 1942 roku w budynku Ministerstwa Wojny w Londynie spotkali się: szef Sztabu Imperialnego, generał Alan Brooke, szef sztabu amerykańskich wojsk lądowych, generał George Marshall, i doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych, Harry Hopkins. Marshall przedstawił stronie brytyjskiej plan inwazji aliantów na kontynent. Pierwszy etap operacji miał nosić kryptonim „Sledgehammer”. Amerykańscy stratedzy przewidywali desant 15 września 1942 roku: sześć dywizji (pięć amerykańskich, w tym trzy piechoty i dwie pancerne) na okrętach Royal Navy miało zdobyć przyczółki na francuskim wybrzeżu. Osłonę powietrzną miało zapewnić 5800 samolotów, w tym 2550 RAF-u. Żołnierze mieli utworzyć silnie bronione przyczółki i czekać na dwanaście dywizji drugiego rzutu, dosłanych z Anglii. Drugi etap wyzwalania Europy nazwano „Roundup”. Przewidywał on, że w chwili, gdy siły aliantów na kontynencie osiągną milion żołnierzy (sto tysięcy tygodniowo), uderzą w głąb Francji, a następnie skierują się na Berlin. Plan Amerykanów był dla Brytyjczyków nie do przyjęcia. Generał Brooke, jak zresztą cała generalicja brytyjska, nie widział szans na powodzenie tej akcji. Nasuwały się dziesiątki pytań i niejasności. Brytyjczycy zdawali sobie sprawę z braku logistycznych możliwości przeprowadzenia tej akcji. Amerykański plan „Bolero”, zakładający przerzut wielkiej masy żołnierzy i sprzętu do Wielkiej Brytanii, był z punktu wojskowego, delikatnie mówiąc, nazbyt odważny. Alianci nie posiadali wystarczającej liczby okrętów eskortowych, aby skutecznie chronić własne konwoje.

 rajd na Dieppe | Porzucony czołg Churchill i samochód zwiadowczy Dingo (fot. Bundesarchiv, Bild 101I-362-2211-05 / Jörgensen / CC-BY-SA 3.0)


Porzucony czołg Churchill i samochód zwiadowczy Dingo
(fot. Bundesarchiv, Bild 101I-362-2211-05 / Jörgensen / CC-BY-SA 3.0)

Niemieckie „wilcze stada” grasowały bezkarnie po całym Atlantyku i długo jeszcze zagrażały flotom aliantów. Również w swoim obozie generał Brooke nie widział możliwości podjęcia udanej akcji inwazyjnej. Brakowało okrętów desantowych, pojazdów amfibijnych, oddziałów piechoty morskiej (Royal Marines liczyli tylko piętnaście tysięcy żołnierzy; dla porównania: w czasie pierwszej wojny światowej było to pięćdziesiąt pięć tysięcy). Poza tym wszyscy (zwłaszcza Brytyjczycy) pamiętali operację opanowania brzegu Gallipoli, podjętą w 1915 roku przez ówczesnego Pierwszego Lorda Admiralicji, sir Winstona Churchilla. Operacja zakończyła się kompletną klapą: trzydzieści tysięcy żołnierzy zginęło, cztery tysiące odniosło rany, a osiem tysięcy dostało się do niewoli lub zaginęło. Przyszły premier musiał podać się do dymisji. Brytyjczycy znali również stan US Army. Brytyjski przedstawiciel wojskowy w Waszyngtonie raportował:

„Ten kraj jest najlepiej przygotowany do pokoju, jak tylko możesz sobie wyobrazić. […] Obecnie ten kraj nie ma – powtarzam: nie ma – najmniejszego pojęcia, co oznacza wojna. Prawdopodobnie w przyszłości dokonają rzeczy wielkich, ale […] obecnie cała organizacja pochodzi z czasów George’a Washingtona”.
—Generał John Dill

Nie była to najlepsza opinia na temat US Army… Gen. Brooke zapiał w swoim pamiętniku:

„W świetle obecnej sytuacji plan inwazji na wrzesień 1942 roku jest po prostu fantastyczny”.

Szef Sztabu Imperialnego uważał, że inwazję powinny poprzedzić działania tajnych służb, naloty na stanowiska obrony wroga i opanowanie wybrzeży Morza Śródziemnego w celu rozproszenia sił Osi. Amerykanie byli innego zdania. Uważali, że siła dywizji sprzymierzonych złamie opór Niemców i wyzwoli okupowaną Europę. Były to dwa zupełnie inne sposoby podejścia do operacji. Churchill jednak doskonale zdawał sobie sprawę, iż nie może odmówić propozycji potężnego sojusznika. Wielka Brytania cały czas pozostawała uzależniona od dostaw ze Stanów Zjednoczonych, które miały szalenie istotne znaczenie dla brytyjskiej gospodarki i obronności. Kredyty i transporty materiałów w ramach lend-lease’u ratowały wyspiarzy w najtrudniejszym okresie.

Armia brytyjska w coraz większym stopniu używała sprzętu produkowanego za granicą. Odpowiedź „nie” nie wchodziła w rachubę. Roosevelt mógłby się przychylić do planu zaangażowania wojsk amerykańskich tylko na Dalekim Wschodzie. Churchill za wszelka cenę musiał zapobiec porzuceniu przez Amerykanów, postanowił jednak walczyć (w sferze dyplomacji oczywiście). Konferencja w gmachu Ministerstwa Wojny zakończyła się akceptacją planu „Sledgehammer”, jednak z pewnymi zmianami – operacja miała przynieść zdobycie nie ziemi, lecz doświadczenia i informacji o niemieckim systemie obrony. Z kolei Marshall uważał, iż zdołał osiągnąć przychylność władz brytyjskich i dowództwa, czego dowodem miała być serdeczna wizyta u Churchilla 14 kwietnia. Tuż po spotkaniu wyruszył w drogę powrotną do Waszyngtonu, aby poinformować prezydenta o wyniku rokowań. W Londynie zespół planistów pod kierunkiem generała Bernarda Law Montgomery’ego przystąpił do opracowania planu rajdu kilku tysięcy żołnierzy na francuskie wybrzeże w rejonie portu Dieppe. Atak miały przeprowadzić dwie brygady z kanadyjskiej 2. Dywizji, wspomagane przez niewielki oddział komandosów brytyjskich i dwadzieścia osiem czołgów Churchill.

Wsparcie z morza miało zapewnić dwieście okrętów (głównie niszczycieli), a za osłonę powietrzną miało odpowiadać dwieście samolotów RAF-u. Skromnie, prawda? Z takimi siłami raczej za wiele nie da się zawojować… Żołnierze musieli między innymi uszkodzić instalacje portowe, schwytać pewną liczbę Niemców oraz zorientować się w terenie i w organizacji niemieckiej obrony na osławionym Wale Atlantyckim. Oddziały po około półtora do dwóch dni miały się ewakuować pod osłoną niszczycieli do macierzystych baz. Montgomery słusznie uważał, że szanse osiągnięcia sukcesu w tej misji będą zależeć od zachowania ścisłej tajemnicy. Ta gwarantowała czynnik najważniejszy w powodzeniu desantu – zaskoczenie. Plan miał jednak szereg wad, między innymi symboliczny udział lotnictwa i marynarki wojennej; niezbyt sprzyjającą rzeźbę terenu (stroma, kamienista plaża); brak możliwości pełnego wykorzystania głównej siły uderzeniowej desantu – dwudziestu ośmiu nowych ciężkich czołgów Churchill, które ze względu na dużą masę (38,5 tony) nie nadawały się do prowadzenia pełnego natarcia z wody, a dodatkowo miały wiele błędów konstrukcyjnych, na które narzekali czołgiści; możliwość skierowania w rejon desantu przez obrońców w ciągu sześciu godzin dywizji pancernej (około trzystu czołgów); realną groźbę przejęcia przez Luftwaffe panowania w powietrzu. Było więc czego się bać. Churchill cały czas wierzył jednak w możliwość odsunięcia na później operacji, która według niego mogła skończyć się tylko „straszliwą jatką”.

Niemieccy żołnierze oglądają brytyjski samochód rozpoznawczy Dingo (fot. Bundesarchiv, Bild 101I-291-1207-11 / Koll / CC-BY-SA 3.0)

Niemieccy żołnierze oglądają brytyjski samochód rozpoznawczy Dingo
(fot. Bundesarchiv, Bild 101I-291-1207-11 / Koll / CC-BY-SA 3.0)

Tymczasem Rosjanie zaczęli się niepokoić. „Wujek Joe” domagał się jak najszybszego utworzenia drugiego frontu dla odciążenia Armii Czerwonej. Nie zależało mu zbytnio na powodzeniu tej akcji (sądził, iż lepiej, żeby zachodni alianci nie byli zbyt silni), interesowało go tylko, aby jego były przyjaciel Hitler przerzucił trochę dywizji na zachód. W celu ponaglenia koalicjantów 20 maja na londyńskim lotnisku wylądował osobisty samolot Pe-8 ludowego komisarza do spraw zagranicznych Wiaczesława Mołotowa. Rozmowa z Churchillem odbyła się w chłodnej atmosferze. Premier bez przekonania potwierdził przygotowania do inwazji w sierpniu bądź wrześniu. Dodał jednak, że czynnikiem ograniczającym rozmiary przygotowywanej akcji jest brak specjalnych okrętów desantowych. Wspomniał również o dużym prawdopodobieństwu przesunięcia operacji w przyszłość. Mołotow odleciał z kwitkiem z Londynu do Waszyngtonu. Liczył, że prezydent Roosevelt podejmie inną decyzję i zmusi krnąbrnego sojusznika do przyspieszenia ataku. Straszył Amerykanów wizją upadku ZSRR i potęgą wojskową Hitlera. Prezydent tego obawiał się najbardziej, więc argumenty komisarza były mu bliższe niż opinie wyspiarskiego dżentelmena. Upoważnił radzieckiego dygnitarza do poinformowania towarzysza Stalina o oczekiwaniu Stanów Zjednoczonych na utworzenie drugiego frontu w Europie jeszcze w 1942 roku. Usatysfakcjonowany Mołotow mógł spokojnie wracać do Moskwy.

Churchill wiedział, że nie może pozostawić Roosevelta pod wrażeniem rozmowy z Mołotowem. Wysłał natychmiast lorda Louisa Mountbattena, aby wyjaśnić brytyjskie stanowisko i przekazać raport na temat inwazji. Stwierdzał w nim, iż prezydent ulega wpływom proradzieckim generała Marshalla i ministra wojny Henry’ego Stimsona. Churchill słusznie jednak uważał, iż musi przedstawić prezydentowi alternatywną operację, gdyż w innym wypadku Stany mogą całkowicie zrezygnują z Europy i wszystkie siły skoncentrują na wojnie z Japonią. W tym wypadku przedstawił Amerykanom plan operacji „Torch” – lądowania we francuskiej Afryce Północno-Zachodniej. Widział i w tym swój interes – wojska alianckie ostatecznie wyparłyby faszystów z Afryki i ugruntowały wpływy Wielkiej Brytanii w basenie Morza Śródziemnego.

Niedługo potem, 21 czerwca o godzinie 16:30 odbyło się spotkanie przywódców USA i Wielkiej Brytanii wraz z najbliższymi współpracownikami. Za owalnym stołem zasiedli: prezydent Roosevelt, generał Marshall i Harry Hopkins, a naprzeciwko – Winston Churchill oraz generałowie Brooke i Dill. W czasie spotkania do rozmówców dotarła wieść o upadku Tobruku. Koncepcja Churchilla upadła wraz z tą informacją. Teraz mógł tylko roztaczać wizję „morza krwi”, w jaki zmieni się kanał La Manche. Nie przekonał jednak prezydenta. Porozumienie zawarte między sojusznikami głosiło:

„Operacje we Francji lub w Belgii i Holandii w 1942 roku mogłyby, gdyby zakończyły się sukcesem, doprowadzić do osiągnięcia ważniejszych celów politycznych i strategicznych niż operacje prowadzone na jakimkolwiek innym teatrze wojny. Plany i przygotowania do takich operacji będą prowadzone z całą możliwą szybkością, energią i pomysłowością. […] Jeżeli opracowany zostanie mądry plan, nie powinniśmy wahać się, aby go zrealizować.
Jeżeli, z drugiej strony, szczegółowe sprawdzenie wykaże, że mimo wszystkich wysiłków sukces jest mało prawdopodobny, musimy być gotowi przyjąć alternatywne rozwiązanie”.

Ostatnie zdanie otwierało Churchillowi furtkę do wyjścia z opresji i przesunięcia decyzji o inwazji na Francję.

Musiał tylko przekonać sojusznika o niemożliwości przeprowadzenia udanej akcji desantowej. 8 lipca premier zaryzykował. Nakazał przerwanie przygotowań do operacji „Rutter” i osobiście wysłał depeszę do Roosevelta, w której stwierdził brak realnych możliwości przeprowadzenia planu „Sledgehammer”. To rozsierdziło Waszyngton (nie mówiąc o Rosjanach). Roosevelt wysłał natychmiast swoich przedstawicieli: Marshalla, Hopkinsa i admirała Ernesta J. Kinga. Dodatkowo groził wycofaniem się z europejskiego teatru działań i ograniczeniem pomocy dla Wielkiej Brytanii. Amerykanie „pokazali pazury”. Wiedzieli doskonale, że Churchill musi zgodzić się na ich warunki. Nie było wyjścia. 15 lipca premier Wielkiej Brytanii wydał rozkaz przeprowadzenia rajdu na francuskie wybrzeże. Premier wiedział, że musi otworzyć oczy Amerykanom i pokazać, do czego doprowadzi przedwczesny atak. Plan „Jubilee” nabierał coraz wyraźniejszych kształtów. 18 lipca przybyła amerykańska delegacja. Konferencja trwała od 20 do 22 lipca. Żadna ze stron nie zamierzała zrezygnować ze swojego stanowiska, impas trwał na całej linii. Do delegacji amerykańskiej dołączył generał Dwight D. Eisenhower, głównodowodzący europejskiego teatru działania armii USA (notabene niezbyt poważany przez Brytyjczyków). Ostatecznie kryzys zażegnano. Prezydent w depeszy do zgromadzonych zgodził się na odłożenie inwazji na kontynent europejski i rozpoczęcie przygotowań inwazji na Afrykę Północno-Zachodnią (operacja „Torch”). Z punktu widzenia strategicznego operacja „Jubilee” nie była już nikomu potrzebna, jednak Churchill nie mógł dopuścić do rezygnacji z rajdu. Wzbudziłoby to podejrzenia Amerykanów co do szczerości jego intencji. Ponadto doświadczenie uzyskane w wyniku desantu mogło się przydać później.

Niemcy nie spali…

W czasie, gdy w Londynie trwała walka na argumenty między aliantami, Hitler wydał następujący rozkaz:

„Jako rezultat naszych zwycięstw, osiąganych gładko, Anglia może zostać zmuszona do natychmiastowego przeprowadzenia inwazji w celu stworzenia drugie frontu lub też zaryzykuje utracenie Rosji Sowieckiej jako politycznego i militarnego elementu. Z tego względu jest wysoce prawdopodobne, że wkrótce nastąpią nieprzyjacielskie inwazje w rejonie OB. West. […] Przede wszystkim na brzegu kanału La Manche, w rejonie między Dieppe i Hawrem, w Normandii, gdyż obszary te znajdują się w zasięgu nieprzyjacielskich samolotów myśliwskich oraz ze względu na to, że leżą w zasięgu większości okrętów inwazyjnych”.

Nic dodać, nic ująć. Co ciekawe, Niemcy o planowanym ataku dowiedzieli się wprost od pułkownika Stanleya, szefa London Controlling Section – organizacji utworzonej w kwietniu 1941 roku, której celem było wprowadzanie wroga w błąd. Dlaczego więc wprowadził on Niemców na właściwy trop? Z pewnością nie wiedział o planach Montgomery’ego, gdyż wymóg tajemnicy wojskowej uniemożliwił poinformowanie szefa dywersyjnej organizacji LCS. Zaszła jednakże ciekawa zbieżność: w wyniku informacji od podwójnego agenta „Tate” dowództwo OB. West postanowiło wzmocnić garnizon we wskazanym rejonie. Pod kamieniami na plaży ułożono 14 tysięcy min przeciwpiechotnych i przeciwpancernych – to wyjaśnia brak plażowiczów w momencie lądowania. Również budynek kasyna zasłaniający widok na plaży zaminowano; miał być wysadzony w momencie dostrzeżenia alianckich okrętów.

Ranni kanadyjscy żołnierze (fot. Bundesarchiv, Bild 101I-291-1205-14 / Koll / CC-BY-SA 3.0)

Ranni kanadyjscy żołnierze
(fot. Bundesarchiv, Bild 101I-291-1205-14 / Koll / CC-BY-SA 3.0)

Równocześnie Abwehra rozpoczęła operacje „Porto II”, mającą wprowadzić aliantów w błąd co do wielkości i rozmieszczenia sił niemieckich. Feldmarszałek Gerd von Rundstedt, głównodowodzący wojsk niemieckich na zachodzie, otrzymał raport Abwehry, z którego wynikało, iż w ciągu najbliższych trzech–czterech tygodni dojdzie do alianckiego ataku. Abwehra się postarała – przekonała Anglików, że w Dieppe stacjonuje tysiąc czterystu żołnierzy ze 110. Dywizji Piechoty, wykrwawionej na froncie wschodnim. W rzeczywistości w rejonie Dieppe rozłożyła się doskonale przygotowana 302. Dywizja Piechoty, a samym mieście stacjonowało pięć tysięcy żołnierzy, batalion artylerii i kompania czołgów, a cała dywizja pancerna mogła przybyć w niepełna sześć godzin. Oprócz tego na zachód zostały skierowano również inne jednostki. Stalin miał prawo do zadowolenia. Również siły powietrzne były gotowe. 17 lipca w Angers, w kwaterze głównej 3. Floty Powietrznej odbyła się gra sztabowa pod proroczym tytułem „Brytyjskie lądowanie pod Dieppe”. Magia Wału Atlantyckiego zaczynała działać.

Przebieg operacji

Operację lądowania w Dieppe o kryptonimie „Jubilee” postanowiono rozpocząć 19 sierpnia 1942 roku. Na dowódców tego przedsięwzięcia wyznaczono: komandora Johna Hughesa Halletta (działania morskie); generała Johna Hamiltona Robertsa (działania lądowe) i generała Trafforda Leigh-Mallory’ego (działania powietrzne). Do lądowania wyznaczono 4961 Kanadyjczyków, 1075 Brytyjczyków i 50 Amerykanów. W akcji miały brać również ciężkie czołgi Churchill. Wsparcie z morza miało udzielać osiem niszczycieli (w tym polski ORP Ślązak). Do walki o przestrzeń powietrzna rzucono sześćdziesiąt siedem eskadr (siedem bombowych i aż sześćdziesiąt myśliwskich).

Wyprawę poprzedziły długie ćwiczenia. 17 sierpnia żołnierze spakowali plecaki, pobrali amunicję i granaty i wyruszyli do portów. Koncentracja floty inwazyjnej w rejonie Newhaven, Southamptonu i Portsmouth nie uszła uwadze Niemców, ich jednostki stale pozostawały w gotowości bojowej. 18 sierpnia z portów brytyjskich wyszło w morze 250 jednostek floty inwazyjnej. Następnego dnia, we wczesnych godzinach porannych, flota osiągnęła odległość siedmiu mil od francuskich brzegów. Wtedy też spuszczono motorówki i barki desantowe, załadowane komandosami i piechotą, oraz czołgi.

Wschodnie skrzydło desantu jeszcze przed osiągnięciem brzegu natrafiło na nieoczekiwane komplikacje. Weszło ono w styczność z niewielkim konwojem nieprzyjaciela. Jego eskorta była jednak dość silna, aby rozproszyć barki desantowe. Do akcji przystąpił niszczyciel ORP Ślązak, który zażegnał niebezpieczeństwo, lecz niestety za późno, aby nie dopuścić do rozproszenia jednostek. W efekcie z dwudziestu ośmiu barek wyznaczonych do lądowania na wschodnim skrzydle do celu dotarło siedem. Obrona niemiecka została zaalarmowana. Nieliczna grupa komandosów, którym udało się dotrzeć na brzeg w rejonie Berneval, od razu dostała się pod ogień karabinów maszynowych, uniemożliwiający posuwanie się w kierunku celu – baterii dział. Żołnierze, którzy przeżyli, zostali przyparci do skały i zmuszeni do poddania się. Komandosi lądujący na drugim – zachodnim – skrzydle, mieli więcej szczęścia. O 6.40 udało im się zdobyć baterię w Varengeville, kosztem jedenastu zabitych i czterdziestu sześciu zaginionych.

Desanty w Puys i Pourville, których celem było okrążenie Dieppe i ubezpieczanie ze skrzydeł głównych sił nacierających na miasto, zakończyły się klęską. Żołnierze lądujący pod Pourville posunęli się wprawdzie nieznacznie do przodu, jednak próby opanowania strategicznych punktów w tym rejonie zostały powstrzymane silnym ogniem nieprzyjacielskim. Desant w Puys osiągnął jeszcze gorsze rezultaty, ponieważ dotarł na brzeg z opóźnieniem, już przy świetle dziennym. Żołnierze rychło musieli się stąd wycofać. Po zniszczeniu desantów na skrzydłach Niemcy przenieśli całą siłę ognia na plażę pod Dieppe, gdzie wylądowały główne siły. Saperzy, których zadaniem było utorowanie drogi czołgom, nie wysadzili na czas zapór przeciwczołgowych. W związku z tym siły pancerne nie mogły przedrzeć się do miasta i same znalazły się w pułapce. Próbowano ratować sytuację, wysyłając na brzeg posiłki i ostrzeliwujące pozycje niemieckie z niszczycieli. Na niewiele się to jednak zdało, przyniosło zaś dodatkowe straty, gdyż okręty dostały się pod ogień nieprzyjacielskich baterii. Uszkodzeniom uległy trzy niszczyciele, w tym ORP Ślązak, trafiony w działo rufowe.

W końcu o 11:00 zdecydowano się na odwrót. Samoloty brytyjskie zaczęły zrzucać granaty dymne, aby umożliwić wycofującym się żołnierzom osłonę w gęstej, mlecznej mgle. Ostrzał niemiecki bardzo utrudniał ewakuację, dlatego siły aliantów poniosły ciężkie straty. Tylko dwie barki, trzykrotnie, zdołały podejść do brzegu i zabrać żołnierzy. O 12:20 plaże były już nieosiągalne. Reszta jednostek na tym odcinku została wyeliminowana. Na krótko przed zakończeniem batalii na niebie pojawiły się alianckie myśliwce. Niemcy nie przepuścili okazji do zadania aliantom dodatkowych strat. Na zmierzającą ku brzegom Wielkiej Brytanii armadę ataki przepuściła Luftwaffe. Ponownie uszkodzony został ORP Ślązak i HMS Calpe. W obronie konwoju polski niszczyciel spisał się wzorowo, strącając trzy bombowce i jeden myśliwiec.

Podsumowanie

Krwawy rajd na Dieppe kosztował życie 1600 żołnierzy, w niewoli znalazło się 2190, a z plaż zdołano ewakuować przeszło 1000 osób. Oprócz tego na wieczną wartę odeszło lub dostało się do niewoli 550 marynarzy i 190 lotników. Również ciężkie czołgi Churchill zostały na kamiennej plaży. Zatopiono niszczyciel HMS Berkeley i trzydzieści trzy barki desantowe, strącono sto sześć samolotów.

Straty niemieckie były w tym zestawieniu symboliczne: sześciuset żołnierzy, pięćdziesiąt osiem samolotów, jeden statek i okręt do zwalczania okrętów podwodnych.

Niezwykle krwawy rajd. Jedno mnie dziwi: mianowicie dlaczego wśród lądujących oddziałów nie było polskich chłopców? Chyba jednak rzeczywiście premier Churchill nas lubił… Operacja lądowania pod Dieppe była z góry skazana przez samych dowódców zresztą na porażkę. Ciekawe, co czuli oficerowie liniowi, wysyłający swoich podwładnych na bezsensowną misję, której znaczenia sami zapewne nie znali. Fakt odparcia „inwazji” Niemcy należycie wykorzystali w propagandzie, zasilając nim mit o potędze Wału Atlantyckiego. W rzeczywistości jednak nie świadczył on o sile obrony Rzeszy, co najwyżej zaś o nieudolności aliantów. Dowództwo sprzymierzonych potrafiło na szczęście wyciągnąć z przebiegu operacji „Jubilee” szereg wniosków, które miały zostać spożytkowane przy organizowaniu operacji desantowych w przyszłości. Sam zaś cel polityczny Churchilla, jakim było wykazanie Rooseveltowi niemożności lądowania we Francji, okazał się niezrealizowany, jak pokażą wydarzenia kolejnych lat. Na operacji zyskał tylko Stalin. Dyslokacja kilku dywizji na zachód pozwoliła Stalinowi zyskać niezbędny czas do dalszego zreorganizowania armii (prawdą zapewne jest, że sami żołnierze tych odesłanych jednostek odetchnęli z ulgą). Tak oto premier Winston Churchill 8 września, przemawiając w Izbie Gmin, bronił swojej „suwerennej” decyzji:

„To było twarde, bezwzględne starcie, jakich będzie coraz więcej, gdy wojna pogłębi się. Musieliśmy uzyskać informacje, niezbędne do przygotowania inwazji na dużą skalę. Ten rajd, poza wartością rozpoznawczą, przyniósł także niezwykle zadowalające wyniki starć powietrznych”.
—Winston Churchill

Bibliografia

Lipiński Jerzy, „Druga wojna światowa na morzu”, Wydawnictwo Finna
Piekałkiewicz Janusz, „Wojna na morzu 1939-1945”, Wydawnictwo AMW
Wołoszański Bogusław, „Sensacje XX wieku- II wojna światowa”, Wydawnictwo Magnum
„Kronika XX wieku”
Zdjęcie tytułowe: Library and Archives Canada