Craig Symonds jest historykiem i wykładowcą historii wojennomorskiej. Wykłada w US Naval War College w Newporcie i US Naval Academy w Annapolis. Jest autorem kilkunastu książek o tej tematyce. Poniższy wywiad przeprowadziliśmy z okazji wydania przez wydawnictwo Znak jego najnowszej pracy: II wojna światowa na morzu. Historia globalna.

Na rynku jest wiele przekrojowych książek o drugiej wojnie światowej na morzu. Czym Pana książka różni się od pozostałych? Co jest w niej takiego, czego nie ma w innych tytułach?
Druga wojna światowa jest tak ogromnym, wszechogarniającym tematem, że trudno byłoby napisać o wszystkich państwach, wszystkich oceanach i wszystkich bitwach w sposób chronologiczny w taki sposób, aby nie wyglądało to jak encyklopedia. Kronika zdarzeń przedstawianych dzień po dniu byłaby nudna, dlatego niektórzy historycy podchodzą do zagadnienia problemowo z osobnymi rozdziałami dotyczącymi strategii, techniki, taktyki, dowództwa i tak dalej. Ale uczestnicy wydarzeń nie postrzegali ich w taki sposób. W swojej książce starałem się opowiedzieć historię chronologicznie, ale równocześnie przypominać czytelnikowi o kontekście i o tym, co się równocześnie działo w innych miejscach, żeby mógł odbierać historię jak ludzie żyjący w tamtym czasie.



Jak przebiegał proces pisania książki? Zakres tematyczny i wybór źródeł są przytłaczające. Jak przebiegał proces selekcji?
Gdzie tylko mogłem, polegałem na oficjalnych dokumentach i wspomnieniach. Ponieważ nie znam języków wszystkich stron uczestniczących w wojnie, częściowo musiałem polegać również na tłumaczeniach. Tak się dobrze składa, że mieszkam w Annapolis w stanie Maryland, gdzie mieści się również US Naval Academy. Jej biblioteka, nazwana na cześć admirała Chestera Nimitza, posiada prawdopodobnie największą kolekcję książek o tematyce wojen na morzu na świcie. Niemal każdego tygodnia wychodziłem z biblioteki z torbą książek, które sprawdziłem tydzień wcześniej, oddawałem je i zabierałem następną torbę pełną książek do domu. Starałem się podjeść do tematu jak najszerzej i posiłkowałem się każdą książką o flotach uczestniczących w drugiej wojnie światowej, którą mogłem znaleźć.

Craig Symonds

Craig Symonds.
(Ron Cogswell, CC-BY-2.0)

Książka ma opowiadać o całości wojny na morzu, ale poza zatopieniem Wilhelma Gustloffa Steubena marynarka wojenna ZSRR została pominięta. Dlaczego? Przecież na Bałtyku czy Morzu Czarnym również toczyły się walki i były nawet realizowane desanty morskie.
Oczywiście, chociaż książka ma bardzo szeroki zakres tematyczny, niektóre rzeczy musiały zostać pominięte. Chciałem się skoncentrować na tych aspektach wojny morskiej, które najbardziej wpływały na jej przebieg i ostateczny rezultat. Mój opis działań marynarki radzieckiej koncentruje się głównie na kilku tygodniach, gdy Rosjanie na Bałtyku starali się opóźniać niemiecką ofensywę w 1941 roku i na kilku tygodniach 1945 roku, gdy radzieckie okręty podwodne starały się utrudnić niemieckie wycofywanie się. Oczywiście siły radzieckie były aktywne również w innych okresach, szczególnie prowadząc wojnę minową na Bałtyku czy operacje na Morzu Czarnym, ale te działania były na peryferiach głównych teatrów działań wojennych i wypadały blado w porównaniu z kluczową rolą Armii Czerwonej.



Przeprowadzamy ten wywiad z okazji wydania Pańskiej książki w Polsce. Jednak morski aspekt wojny Niemiec z Polską ogranicza się u Pana do jednego zdania we wstępie do I Części. To prawda, że działania nie były bardzo intensywne, ale zdarzały się ciekawe epizody, jak choćby ucieczka okrętu podwodnego ORP Orzeł z Tallina i przejście bez map do Wielkiej Brytanii. Czemu właściwa historia zaczyna się dopiero od października 1939 roku?
Tak, epopeja Orła była dramatycznym epizodem i mogła zostać włączona, ale jak już wspomniałem, ponieważ nie chciałem napisać książki dwutomowej, musiałem podjąć pewne trudne decyzje o tym, co się w niej znajdzie.

Podobne wrażenie o marginalizacji ich flot mogą odnieść czytelnicy także z innych państw. Nie licząc pięciu głównych flot, na kilka akapitów zasłużyły jedynie Francja i Holandia w przypadku Dalekiego Wschodu. W innych przypadkach stosowane są przeważnie określenia jak „okręty norweskie” czy „okręty greckie”. Czy wkład mniejszych państw w ogólny wysiłek aliantów był rzeczywiście tak mały, że nie warto było mu poświęcić więcej miejsca?
Tutaj odpowiedź jest taka sama: żeby utrzymać książkę w limicie 1000 stron musiałem się koncentrować na tych wydarzeniach, które odgrywały największą rolę w przebiegu wojny i jej rezultacie. Wszystkie marynarki wojenne odgrywały ważne role, role, które miały znaczenie, szczególnie dla służących w nich marynarzy. To nie jest kwestia tego, co „zasługuje” na opisanie, ale które aspekty miały największe znaczenie dla ostatecznego rezultatu wojny.



Chciałbym przejść od samej książki do historii. Z pewnością nieraz analizował Pan posunięcia poszczególnych dowódców. Którego z nich uważa Pan za najlepszego na poziomie operacyjnym, a którego – na szczeblu taktycznym?
Badacze historii lubią myśleć, że poszczególni decydenci – królowie, prezydenci, admirałowie i generałowie – samodzielnie podejmują decyzje determinujące dalszy bieg historii. Bardzo rzadko jest to prawda. Jest w historii kilka przypadków, gdy pojedyncza decyzja miała decydujące znaczenie, ale zwłaszcza na poziomie strategicznym i operacyjnym większość decyzji jest wynikiem okoliczności i kompromisów.

Na Pacyfiku admirał Yamamoto sprzeciwiał się pomysłowi wojny ze Stanami Zjednoczonymi, ale gdy zobaczył, że nie wygra tej debaty, a wojna jest nieunikniona, nalegał, że najpierw musi zniszczyć amerykańską Flotę Pacyfiku w Pearl Harbor. Zrobił to, ale była to jedna z najgorszych decyzji całej wojny, gorsza była jedynie głupia decyzja Hitlera o zaatakowaniu Związku Radzieckiego.

Na tej samej zasadzie decyzja aliantów o inwazji na Francję w czerwcu 1944 roku była dobra, ale jeśli spróbowaliby to zrobić w 1943 roku (jak chcieli Amerykanie), mogła się zakończyć katastrofą, a jeśli miałaby zostać przesunięta na 1945 rok (jak chcieli Brytyjczycy), mogłaby być spóźniona. Wybór terminu nie był wynikiem pojedynczej decyzji, ale ścierania się przeciwstawnych poglądów.

Na poziomie operacyjnym uważam, że decyzja admirała Nimitza z czerwca 1942 roku, aby przeciwstawić się ofensywie floty japońskiej na północ od Midway, była odważna i prawidłowa. Na poziomie taktycznym w tej samej bitwie wyróżniłbym decyzję komandora podporucznika Wade’a McClusky’ego o zwrocie na północ, a nie na południe, dzięki czemu udało mu się odnaleźć flotę japońską.

Czy Niemcy miały szansę wygrać wojnę o handel, gdyby konsekwentnie od początku postawiono na budowę dużej liczby U-Bootów, a nie wielkich okrętów nawodnych? Czy może trwałoby to dłużej, ale ostatecznie potencjał przemysłowy USA i tak przechyliłby szalę zwycięstwa na stronę aliantów?
Admirał Karl Dönitz powiedział Hitlerowi, że jeśli na początku miałby 300 okrętów podwodnych, mógłby zagłodzić Wielką Brytanię i zmusić ją do poddania się. Hitler obiecał mu, że nie rozpocznie wojny przed 1944/1945 rokiem, ale Hitler był niecierpliwy i gdy wojna wybuchła w 1939 roku, Dönitz miał tylko pięćdziesiąt siedem U-Bootów. Z tak małą ich liczbą wojna podwodna nie mogła być decydująca. To pozwoliło Wielkiej Brytanii utrzymać się do czasu, aż Stany Zjednoczone wyprodukują wystarczająco wiele statków i okrętów eskortowych, żeby przezwyciężyć U-Booty w 1943 roku. Nie możemy mieć pewności, ale sądzę, że gdyby Dönitz w momencie wybuchu wojny dysponował 300 okrętami podwodnymi, Niemcy mogłyby doprowadzić do poddania się Wielkiej Brytanii, zanim amerykańska produkcja zdążyłaby się rozwinąć.

U-278 typu VIIC.
(US Navy)



Druga wojna światowa to zmierzch pancerników i rozpoczęcie epoki lotniskowców jako głównej siły morskiej. To także pojawienie się radaru czy ujawnienie pełnego potencjału okrętów podwodnych. Czy dostrzega Pan jeszcze jakieś elementy, które istotnie wpłynęły na doktrynę prowadzenia wojny na morzu w kolejnych dekadach?
Radar, sonar, zapalniki czasowe i oczywiście broń jądrowa były zwiastunami nowej ery, w której rozpoznanie elektroniczne, śledzenie i użycie zdalnej broni zdominowało pole bitwy. Teraz znajdujemy się w tym punkcie. Uważam, że dalsze przywiązanie amerykańskiej marynarki wojennej do lotniskowców jest podobne do przywiązania do pancerników po pierwszej wojnie światowej. Ludzie zawsze polegają na sposobach, które się sprawdziły w przeszłości, i niechętnie je porzucają. Ale równie dobrze może się zdarzyć, że w przyszłej wojnie – miejmy nadzieję, że nie będzie żadnej w rodzaju drugiej wojny światowej – lotniskowce okażą się tak mało znaczące jak pancerniki w 1943 roku.

Jakie są Pana kolejne plany pisarskie? Pracuje już Pan nad kolejną książką?
Pracuję. Piszę książkę o wojennych doświadczeniach admirała Chestera Nimitza w latach 1942–1945. Znajdował się on w samym centrum wojny na Pacyfiku i musiał podejmować decyzje strategiczne i operacyjne, jednocześnie zarządzając stosunkami z grupą zróżnicowanych admirałów, generałów i polityków.

Przeczytaj też: Paul Kenyon: „Dyktator mógłby być prezesem koncernu, gdyby użył swoich zdolności w biznesie”

US Navy