Podwalinę apologii konfederackiej stanowi twierdzenie, że cele stron toczących wojnę muszą być sobie całkowicie przeciwstawne. Tymczasem w wypowiedziach publicznych prezydent Abraham Lincoln jasno przecież mówił, iż nie dąży do zniesienia niewolnictwa. Nawet w przemówieniu inauguracyjnym oświadczył, że nie ma „zamiaru, bezpośrednio lub pośrednio, ingerować w instytucję niewolnictwa w stanach, w których ona istnieje”. Jest też faktem, że Unia rozpoczęła swoją kampanię, aby zapobiec secesji Południa. Jak ujął to sam Lincoln, Unia jest wieczysta, a „wieczystość jest implikowana, nawet jeśli nie jest wyrażona wprost, w prawie fundamentalnym wszystkich rządów państwowych”. Apologeci rozumują wobec tego: jeśli Unia ruszyła na wojnę nie po to, aby znieść niewolnictwo, to niewolnictwo nie było przyczyną wojny. Nic bardziej mylnego.

Niniejszy artykuł podważy to stanowisko z wielu stron i wykaże, iż ochrona niewolnictwa była głównym celem secesji Południa. Wykaże również, że samo prawo do secesji nigdy nie było jednoznacznie ustanowione i w najlepszym wypadku stanowiło przedmiot rozważań, a do tego pojawiło się w debacie na szczeblu państwowym dopiero wtedy, kiedy niewolnictwo zaczęło powodować coraz głębsze podziały w młodym narodzie. Wreszcie, niezależnie od kwestii prawnych i konstytucyjnych, secesja w takiej postaci, w jakiej dokonało jej Południe, była posunięciem niemoralnym i nieliberalnym. Następnie artykuł dodatkowo przeanalizuje dwa elementy szerokiego pejzażu wojny secesyjnej widzianego przez Południe – motywację prostego żołnierza i upamiętnienie wojny w późniejszych dziesięcioleciach.

Co mówi konstytucja?

Unia jest dużo starsza niż konstytucja. Została w istocie powołana Artykułami Stowarzyszenia w 1774 roku. Dojrzałość i ciągłość nadała jej Deklaracja Niepodległości w 1776 roku. Dalej dojrzała poprzez Artykuły Konfederacji w 1778 roku, a wszystkie ówczesne trzynaście stanów jednoznacznie przyrzekło wierność jej wieczystości. Wreszcie w 1787 roku jednym z zadeklarowanych celów powołania i ustanowienia Konstytucji było „utworzenie doskonalszej Unii”.

Abraham Lincoln, 4 marca 1861 roku

Koncepcja, jakoby w pierwotnym zamierzeniu garstka stanów była w swej istocie niepodległymi narodami związanymi słabą strukturę federalną w celu wspólnej obrony i jakoby to wojna secesyjna zmieniła naturę tego związku, jest na wskroś fałszywa. Lincoln jest wprawdzie w tej kwestii stronniczy, ale jego spostrzeżenia podkreślają wymowę artykułów konfederacji oraz następującej po nich konstytucji. Jeden i drugi dokument mówi o wieczystości Unii w momencie jej utworzenia.

Kiedy konstytucję spisywano, jej „ojciec”, James Madison, stwierdził w liście do Alexandra Hamiltona, że „Konstytucja wymaga przyjęcia in toto i na zawsze”, ponieważ „umowy muszą być wzajemne”. Kiedy zaś Hamilton odczytywał list przed Nowojorską Konwencją Ratyfikacyjną, wyraził podobne stanowisko: „zastrzeżenie prawa do wystąpienia […] jest sprzeczne z konstytucją i nie jest to żadna ratyfikacja”. George Washington, jako przewodniczący Konwencji Konstytucyjnej, stwierdził:

We wszystkich naszych rozważaniach tematu [wieczystości rządu] stale skupialiśmy się na tym, co wydaje się nam głównym celem każdego prawdziwego Amerykanina, [to jest] konsolidacji naszej Unii, z którą wiąże się nasz dobrobyt, szczęście, bezpieczeństwo, a może i nasze narodowe istnienie.

To prawda, że konstytucja nie stanowi jednoznacznie o prawowitości secesji i że niektórzy wyrażali obawę, iż nie będzie istniała możliwość secesji. Ale jest też prawdą, że do sprawy tej odnoszono się w trakcie ratyfikacji i że doprowadzili do niej antysecesjonistyczni federaliści, tacy jak Hamilton i Madison, którzy jasno określali swoje stanowisko.

„Niewolnicy czekający na sprzedanie” – obraz Eyre’a Crowe’a.

Jeżeli jednak secesja nie była od samego początku jasno przyznanym prawem, kiedy zaczęła wkraczać na scenę? Prawda jest taka, że znaczna część tego poglądu sama w sobie jest owocem rewizjonizmu powojennego. Ukazywanie sprawy w kontekście stawiania lojalności wobec stanu ponad lojalnością wobec kraju jest co najmniej zwodnicze. Kryzys Missouri z 1819 roku – pierwsze duże ogólnonarodowe starcie o ekspansję niewolnictwa w kierunku zachodnim – jasno pokazuje, że właśnie dzięki lojalności narodowej kwestia niewolnictwa nie stała się źródłem podziałów przed rokiem 1860. Rzekoma wrodzona słabość rządu federalnego wynikająca z konstytucji była w istocie pozorną słabością stworzoną przez polityków z Południa działających od połowy lat 20. na rzecz ochrony swoich interesów mających oparcie w niewolnictwie. Zacytujmy Donalda Ratcliffe’a:

Wzmocnienie siły państwa w latach 60. dziewiętnastego wieku odzwierciedlało w pewnym stopniu powrót sytuacji politycznej istniejącej, nim Południe zaczęło ściskać Unię swoją przytępiającą ręką trzydzieści lat przed wojną.

Doktryna praw stanów nie funkcjonowała więc w sposób ciągły na przestrzeni pierwszych osiemdziesięciu lat polityki Stanów Zjednoczonych. Trzeba teraz wykazać, że – wbrew twierdzeniom „drobniejszych” apologetów – niewolnictwo było absolutnie fundamentalnym komponentem celów wojennych Konfederacji, a obrona tej „szczególnej instytucji” miała daleko większe znaczenie niż jakakolwiek pryncypialna obrona praw stanów. Najprościej rzecz ujmując: stany południowe nie tylko utrzymywały, że mają moralne prawo do posiadania człowieka na własność i wykorzystywania jego pracy, ale także ich sytuacja polityczna i gospodarcza była ściśle powiązana z zapotrzebowaniem na niewolników – do tego stopnia, że żadnego argumentu o politycznych czy gospodarczych przyczynach secesji nie da się oddzielić od fundamentalnej kwestii niewolnictwa.



Kiedy jesienią 1860 roku Lincolna wybrano na prezydenta, na Południu zapanowało przerażenie. Niezależnie od jego wcześniejszych deklaracji, że czy chce, czy nie chce, nie ma uprawnień, aby ingerować w tę „instytucję” tam, gdzie ona istnieje, Lincoln był mimo wszystko republikaninem – członkiem partii stworzonej na podwalinie sprzeciwu wobec niewolnictwa i dążącej do przynajmniej ograniczenia dalszego rozlewu tego zjawiska w miarę ekspansji kolejnych stanów na zachód. Maksymalny abolicjonizm stanowił na arenie państwowej głośną mniejszość. Ale samo zatrzymanie ekspansji niewolnictwa stwarzało kryzys egzystencjalny dla stanów niewolniczych. Każdy wolny stan przyjmowany do Unii oznaczał kolejnych senatorów i reprezentantów mogących natychmiast wpływać na decyzje w Kongresie, a także wzrost wpływów w przyszłych wyborach prezydenckich. Pozwoliłoby to partiom antyniewolniczym na ciągłe zwiększanie swojej siły, a w dalszej perspektywie czasowej oznaczało, że pewnego dnia może się pojawić większość na tyle silna, aby znieść „instytucję” raz na zawsze drogą poprawki do konstytucji.

Skutek chłosty wykonanej na niewolniku ze stanu Missisipi. Człowiek ten, imieniem Peter lub Gordon, walczył potem w wojnie secesyjnej jako żołnierz Unii.
(Mathew Brady)

Co więcej, nie chodziło tylko o to, że Lincoln i błyskawiczny wzrost znaczenia Partii Republikańskiej stworzył zagrożenie polityczne dla niewolnictwa. Ze względu na tak zwany Kompromis Trzech Piątych samo istnienie ludności niewolnej wzmacniało stany niewolnicze na arenie politycznej. Kompromis stanowił, że dla potrzeb obliczania ludności danego stanu (co następnie znajdowało odzwierciedlenie w liczbie reprezentantów i elektorów w wyborach prezydenckich) uwzględniane będzie 60 procent niewolników, mimo że nie mieli oni jakichkolwiek praw wyborczych.

Cła i zbiedzy

Pod względem gospodarczym samo funkcjonowanie Południa było tak ściśle związane z niewolnictwem, że jednego nie dało się oddzielić od drugiego. W kontekście kryzysu nullifikacyjnego z lat 30. dziewiętnastego wieku ówczesny wiceprezydent John C. Calhoun stwierdził (nie on pierwszy i nie on ostatni), że niewolnictwo było ukrytą nutą sporu ekonomicznego ze stanami północnymi:

Uważam ustawę celną za okoliczność, a nie prawdziwą przyczynę obecnego niefortunnego stanu rzeczy. Nie można już dłużej ukrywać prawdy, że szczególna wewnętrzna instytucja Stanów Południowych oraz wynikły kierunek, który ona i ich ziemia nadała ich pracy, postawiły Południe w kwestii opodatkowania i rozdziału budżetu w pozycji przeciwnej wobec większości Unii, a w obliczu tego niebezpieczeństwa, jeśli w prawach zastrzeżonych dla stanów nie będzie uprawień ochronnych, zostaną one w ostatecznym rozrachunku zmuszone do buntu lub do przystania na poświęcenie swoich najwyższych interesów, na podporządkowanie swoich instytucji wewnętrznych kolonizacji i innym machinacjom, na zepchnięcie siebie i swych dzieci w upodlenie.

W tamtym okresie obawy o możliwość dalszego utrzymywania niewolnictwa stanowiły główny obszar zainteresowania polityków Południa od co najmniej dekady, ale właśnie kryzys nullifikacyjny jasno wykazał nierozerwalną więź niewolnictwa i obaw ekonomicznych. Zacytujmy Richarda Latnera:

Protest Karoliny Południowej przeciwko cłom z lat 1828 i 1832 był jedynie powierzchownym przejawem najgłębszych – zarówno faktycznych, jak i wydumanych – obaw plantatorów, iż wroga większość z północy obali ich system niewolniczy. Kryzys unaocznił strach Południa związany z utrzymaniem niewolnictwa i dowiódł determinacji Południowców, aby postawić bariery, które zablokują deptanie ich praw.

W ciągu następnych lat sporny charakter niewolnictwa stawał się coraz bardziej palący mimo coraz to nowych kompromisów. Niewolnictwo było najważniejszym czynnikiem pogłębiającym rozłam i napędzającym istniejący na Południu ruch na rzecz rozpadu Unii.

Stany wolne – najpierw Vermont w 1850 roku, a w kolejnych latach jego sąsiedzi na Północy – zaczęły wprowadzać prawa blokujące przestrzeganie Ustawy o zbiegłych niewolnikach z 1850 roku. Wymagała ona, aby stany wolne udzielały pomocy w chwytaniu i odsyłaniu na Południe niewolników, którym udało się zbiec na Północ. Południowcy nie szczędzili głosów potępienia wobec stanów korzystających ze swoich praw wbrew rządowi federalnemu. Gazety na Południu krzyczały wniebogłosy o „nullifikacji” i groziły reakcją. Pewna gazeta z Richmond na przykład pisała:

Kiedy staje się jasne, że działanie [Ustawy o zbiegłych niewolnikach] zostało praktycznie unieważnione przez ludzi jednego lub więcej stanów, mogą wystąpić różnice zdań w kwestii właściwego środka zaradczego, ale jedno jest pewne: zostanie wybrany dostateczny sposób rekompensaty, za którym opowie się jednogłośnie całe Południe.

Opór wobec podporządkowania się Ustawie o zbiegłych niewolnikach stanowił kość niezgody przez całą dekadę. Przez cały ten czas pojawiały się też ledwie zawoalowane groźby stanów południowych, iż mogą dokonać secesji w imię tej właśnie kwestii. (Było to działanie na zasadzie „wet za wet”, ale pokazywało, jak istotne było niewolnictwo w pretensjach zgłaszanych przez Południe). Pierwszy przykład nadszedł w grudniu 1850 roku na konwencji w Georgii, gdzie przyjęto Kompromis 1850 Roku na mocy tak zwanej Platformy Georgii. Integralność Ustawy o zbiegłych niewolnikach była jednym z kluczowych czynników (obok niewolnictwa w Dystrykcie Kolumbii i utrzymania międzystanowego handlu niewolnikami), a groźba secesji w oświadczeniu opublikowanym przez konwencję jest ledwie ukrywana. Platforma Georgii została de facto przyjęta jako platforma południowych demokratów, a za punkt kulminacyjny uznać można rezolucję senatora Jeffersona Davisa z lutego 1860 roku, zawierającą stwierdzenie, że jeśli pewne stany odmówią egzekwowania ustawy, „prędzej czy później stany pokrzywdzone takim pogwałceniem umowy będą musiały podjąć decyzję co do należytych sposobów i środków zadośćuczynienia”.

Przyczyny wojny secesyjnej

Punkt handlu niewolnikami w Atlancie. Zdjęcie z 1864 roku.
(George N. Barnard)

Nie wiadomo, czy Południe dostrzegło ironiczny wymiar grożenia secesją dlatego, że inne stany chciały korzystać z „praw stanów”. Wiadomo za to – jak stwierdził James McPherson – że:

We wszystkich kwestiach oprócz jednej Południowcy przedwojnia byli orędownikami praw stanów i słabego rządu federalnego. Owym wyjątkiem było prawo o zbiegłych niewolnikach z 1850 roku, dające rządowi państwowemu większe uprawnienia niż którakolwiek wcześniejsza ustawa przyjęta przez Kongres.

Tym sposobem dochodzimy do roku 1860.

Secesja

Zaledwie kilka dni po zwycięstwie wyborczym Lincolna Karolina Południowa zaczęła dążyć do opuszczenia Unii. Proces ten dobiegł końca, nim końca dobiegł rok. Secesjoniści utrzymywali wprawdzie, że secesja to ich prawo, ale jak już wspomniano, stopień zgody z ich platformą został napompowany przez powojennych rewizjonistów, a niezależnie od tego – secesja była nieliberalnym i niemoralnym odtrąceniem zasad demokratycznych. Jak Madison napisał na starość Danielowi Websterowi, secesja na życzenie „sama sobie udziela odpowiedzi jako pogwałcenie – bez przyczyny – uroczyście przyrzeczonej lojalności”. Ujmując rzecz bardziej bezpośrednio: uczestniczenie w systemie to zobowiązanie do przestrzegania jego zasad. Uczestnicząc w wyborach prezydenckich, Południe zobowiązało się przyjąć ich wyniki. Obrócić się na pięcie i wyjść, kiedy rozstrzygnięcie nie było po jego myśli – to podać w wątpliwość samą zasadność idei ustroju republikańskiego. Jasno pokazuje to nielegalność secesji w takich okolicznościach. Z perspektywy wielu mieszkańców Północy taki stan rzeczy stał się również źródłem nakazu moralnego: trzeba było stanąć w obronie Unii, ponieważ był to obowiązek o wymiarze międzynarodowym. Gdyby  t a   r e p u b l i k a  upadła w taki sposób, podkopałoby to  k a ż d ą  republikę gdziekolwiek na świecie wraz z samą ideą, na której się opierała.

Przyjrzeliśmy się już opiniom na temat secesji wyrażanym w okresie powoływania państwa do życia, ale tutaj pojawia się kolejny (mniejszy wprawdzie) gwóźdź do trumny argumentów o praworządności Południa. Jak już wspomniano, apologeci neokonfederaccy lubią zamętniać obraz tego typu stanowiskiem:

Południe nie dokonało secesji po to, aby chronić niewolnictwo przed narodowym planem emancypacji, ponieważ żadna krajowa partia polityczna nie proponowała emancypacji.

Rozsądny historyk nie wysunąłby jednak takiego argumentu. Całe dziesięciolecia debat i działań pokazywały, że tendencje zmierzają w tym właśnie kierunku, a choć Lincoln zarzekał się, że nie ma takich zamiarów, klasa plantatorska na Południu najzwyczajniej mu nie wierzyła. Niezależnie od tego, czy zaproponowano platformę emancypacji, najprościej rzecz ujmując: Południe zdecydowało się na secesję po zwycięstwie wyborczym Lincolna i w związku z kwestią niewolnictwa.

Abraham Lincoln, zdjęcie z okresu kampanii prezydenckiej.
(Preston Butler)

Można patrzeć na sprawę z perspektywy całkowicie praktycznej – jako na sprawę gospodarczą i polityczną, a nie moralną (mimo że Fire-Eaterzy, jak nazywano południowych demokratów popierających niewolnictwo, nie wzdragali się przed oznajmianiem swojej racji moralnej). Ale nie zmieni to oczywistych faktów wyrażonych jasnymi słowami przez samych secesjonistów:

  • Missisipi: Nasze stanowisko jest całkowicie tożsame z instytucją niewolnictwa – największym dobrem materialnym świata. Z jego pracy pochodzi produkt, który stanowi z dużą przewagą największą i najważniejszą część handlu na ziemi. Produkty te właściwe są klimatowi na pograniczu regionów tropikalnych, a nieznoszące sprzeciwu prawa natury sprawiają, że jedynie rasa czarna jest w stanie znieść wystawienie na tropikalne słońce. Produkty te stały się niezbędne w świecie, a cios wymierzony w niewolnictwo jest ciosem wymierzonym w handel i cywilizację. Cios ów już dawno wymierzony był w tę instytucję i nadchodził moment, w którym miał być zadany. Nie pozostawiono nam wyboru innego jak tylko ukorzenie się przed nakazem abolicji lub rozwiązanie Unii, której zasady wykoślawiono na naszą zgubę.
  • Teksas: Teksas porzucił swoje istnienie jako odrębny naród i zgodził się zostać częścią Skonfederowanej Unii, aby powiększać swój dobrobyt, zagwarantować spokój wewnętrzny i zabezpieczyć jeszcze mocniej błogosławieństwo pokoju i wolności swemu ludowi. Przyjęto go do konfederacji z jego własną konstytucją pod gwarancją konstytucji federalnej i umowy aneksji, aby mógł cieszyć się tymi błogosławieństwami. Przyjęto go jako wspólnotę uznającą, utrzymującą i chroniącą instytucję znaną jako niewolnictwo murzyńskie – służba Afrykanina rasie białej w jego [Teksasu] granicach – stosunek, który istniał od chwili pierwszego zasiedlenia jego [Teksasu] dzikich ostępów przez rasę białą i który jego lud chciał zachować po wsze czasy. Jego instytucje i położenie geograficzne zrodziły najsilniejszą więź z innymi stanami niewolniczymi konfederacji. Więź ta zacieśniła się poprzez współpracę. Jakie tymczasem było postępowanie rządu Stanów Zjednoczonych oraz ludu i władz stanów nie-niewolniczych od chwili naszego z nimi związku?
  • Karolina Południowa: Rząd Generalny, jako wspólny pełnomocnik, przyjął prawa mające wcielić w życie oczekwiania stanów. Przez wiele lat prawa te egzekwowano. Rosnąca wrogość stanów nie-niewolniczych wobec instytucji niewolnictwa doprowadziła jednak do wzgardzenia przez nie swoimi zobowiązaniami, a prawa Rządu Generalnego przestały realizować cele Konstytucji.
  • Georgia: Lud Georgii rozwiązał swoją więź polityczną z Rządem Stanów Zjednoczonych Ameryki oraz prezentuje swoim konfederatom i światu przyczyny, które doprowadziły do separacji. Przez ostatnie dziesięć lat mieliśmy liczne i poważne powody, aby uskarżać się na nie-niewolniczych współkonfederatów w związku z kwestią niewolnictwa Afrykanów. Dążyły one do osłabienia naszego bezpieczeństwa, zmącenia naszego wewnętrznego pokoju i spokoju oraz uparcie odmawiały dostosowania się do jasnych zobowiązań konstytucyjnych wobec nas w związku z kwestią tej własności, a poprzez użycie swoich wpływów w Rządzie Federalnym starały się pozbawić nas równego korzystania ze wspólnych Terytoriów Republiki.

Cztery pokolenia zniewolonej rodziny na plantacji w Karolinie Południowej.
(Timothy H. O’Sullivan)

A jeżeli te deklaracje nie dowodzą ścisłego powiązania secesji z niewolnictwem, fire-eater i wiceprezydent Konfederacji Alexander Stephens stwierdził jakże elokwentnie:

Nowa konstytucja raz na zawsze kładzie kres wszystkim denerwującym pytaniom odnoszącym się do naszej szczególnej instytucji – do niewoli Afrykanów takiej, jaka jest ona pośród nas – właściwego statusu murzyna w naszej formie cywilizacji.

Oraz:

Nasz nowy rząd utworzono w myśl dokładnie przeciwnej [wobec równości ras] idei: jego fundament, jego kamień węgielny spoczywa na wielkiej prawdzie, iż murzyn nie jest równy białemu człowiekowi, iż niewolnictwo – podporządkowanie rasie wyższej – jest jego naturalnym i normalnym stanem. Nasz nowy rząd jest pierwszym w historii świata opartym na tej wielkiej prawdzie fizycznej, filozoficznej i moralnej.

Słowa konfederackich ojców-założycieli w kolejnych miesiącach dalej podkreślają większą wagę niewolnictwa aniżeli jakiejkolwiek troski o prawa stanów. Konfederacja skopiowała na swoje potrzeby niemal słowo w słowo konstytucję Stanów Zjednoczonych. Większość najjaskrawszych zmian dotyczyła właśnie umocnienia instytucji niewolnictwa, ale umocnienia właśnie kosztem praw stanów. Artykuł I, paragraf 9(4) oznajmia:

Nie można wydawać ustaw proskrypcyjnych, ustaw działających w wstecz ani ustaw zakazujących lub podważających prawo posiadania na własność murzyńskich niewolników.

Podbudowano to w Artykule IV, paragraf 2(1), który stwierdza:

Obywatele każdego stanu korzystają w innych stanach z wszelkich przywilejów i swobód obywateli miejscowych, i mają prawo przewozu i przebywania w każdym stanie Konfederacji ze swymi niewolnikami i inną własnością, a prawo własności tychże niewolników nie będzie podważane.

Wreszcie następuje Artykuł IV, paragraf 3(3):

Skonfederowane Stany mogą pozyskiwać nowe terytorium, a Kongres jest uprawniony do ustanawiania praw i rządów dla mieszkańców wszystkich terytoriów należących do Skonfederowanych Stanów leżących poza granicami obecnych stanów oraz może pozwolić im, w czasie i na sposób przewidziany prawem, na utworzenie stanów, które przyjęte zostaną do Konfederacji. We wszystkich tych terytoriach instytucja niewolnictwa murzyńskiego taka, jak istnieje ona obecnie w Skonfederowanych Stanach, będzie uznawana i chroniona przez Kongres i rządy terytoriów, a mieszkańcy obecnych Skonfederowanych Stanów będą mieli prawo zabierać na te terytoria wszelkich zgodnie z prawem posiadanych niewolników we wszystkich stanach i terytoriach Skonfederowanych Stanów.

Inauguracja Jeffersona Davisa jako tymczasowego prezydenta 18 lutego 1861 roku w Montgomery w stanie Alabama.
(Archibald Crossland McIntyre)

Prawdą jest, że secesja późniejszych stanów konfederackich była bardziej skomplikowana. Nie ma jednak potrzeby bawić się w gdybanie, czy Wirginię i Tennessee można było utrzymać w Unii albo czy można było uchronić Missouri i Kentucky przed rozłamem. Ich deklaracje secesji nie odwołują się tak jednoznacznie do niewolnictwa, za to wskazują również na kwestię solidarności ze wcześniejszymi secesjonistami. Błędem byłoby jednak uznać ten łagodniejszy język za oznakę, jakoby – w przeciwieństwie do wspólników z Głębokiego Południa – stany Górnego Południa działały w imię pryncypialnego wsparcia abstrakcyjnych praw swoich pobratymców. Błąd jest szczególnie jaskrawy, jeśli weźmie się pod uwagę, że to właśnie gazety i politycy Górnego Południa najgłośniej potępiały „perfidię” Północy w odniesieniu do Ustawy o zbiegłych niewolnikach. Nie było tam wątpliwości, że stawką jest niewolnictwo, a wszystkie decyzje podejmowano w pełnej świadomości, co zamierzają ochronić dzięki wystąpieniu z Unii. Przemawiając do Wirgińczyków zgromadzonych, aby omówić kwestię secesji, fire-eater Henry Benning z Georgii nie pozostawił w umysłach słuchaczy cienia wątpliwości co do przyczyny i uzasadnienia tego kroku:

[Powodem] było przekonanie, głębokie przekonanie w Georgii, że jedynie oddzielenie się od Północy może zapobiec abolicji niewolnictwa. […] Że Północ jest na drodze do zdobycia możliwości abolicji niewolnictwa.

Następnie Benning odwołał się do ich obaw związanych z prawami o zbiegłych niewolnikach. Posunął się przy tym do argumentu, że Północ działała powodowana nie przychylnością wobec ludności niewolnej, ale nienawiścią do właścicieli niewolników, toteż po wystąpieniu Południa z Unii Północ nie będzie już chronić zbiegów, a skoro „Północ nie będzie już atrakcyjna dla czarnego człowieka, nie będzie atrakcyjna dla niewolników”, ucieczki na północ będą rzadsze.

Prawda jasno widoczna w przytoczonych tu słowach mówi sama za siebie. Tymczasem ledwie wyschła krew 800 tysięcy Amerykanów, a już fire-eaterzy – do tej pory wyjący o fundamentach Konfederacji opierających się na niewolnictwie i białej supremacji – rozpoczęli jedną z najskuteczniejszych w historii kampanii tuszowania faktów. Wśród pierwszych autorów promujących rewizję secesji i tworzących „Utraconą Sprawę” był sam Alexander Stephens, ale na nim bynajmniej się nie skończyło. Niespełna dekadę od chwili, w której nazwał niewolnictwo kamieniem węgielnym Konfederacji, napisał „Spojrzenie konstytucyjne na niedawną wojnę pomiędzy stanami” – pracę, w której stanowczo opowiada się za prawami stanów, a niewolnictwo opisuje jako drobny czynnik, i która stała się tekstem założycielskim apologii konfederackiej. W ślad za nią pojawiła się w 1881 roku podobna praca Jeffersona Davisa, pierwszego i ostatniego prezydenta tak zwanych Stanów Skonfederowanych. „Wzrost i upadek rządu Konfederacji” opisywana jest naprzemiennie jako „apologetyka legalistyczna i konstytucjonalna” oraz prościej jako „fatalna”.

„Utracona sprawa” – jak przyjęło się nazywać rewizjonistyczne spojrzenie na Konfederację – było doktryną polityczną, w której ściśle egzekwowano ortodoksję. Byłych generałów Konfederacji, takich jak James Longstreet i William Mahone, w czasie wojny bohaterów, zaczęto demonizować za ich gotowość do współpracy z republikanami w ramach rekonstrukcji i obarczać winą za klęskę konfederatów na polu bitwy – w ich stronę kierowano krytykę, która w przeciwnym razie dotknęłaby bohaterów „Utraconej Sprawy”, takich jak Lee czy Jackson. Porażka rekonstrukcji i powrót na stanowiska białych demokratów, którzy dopiero co wzniecili rebelię, pozwoliły na umocnienie i utrwalenie mitu „Utraconej Sprawy”, tak że na początku dwudziestego wieku dominował on w świadomości narodowej, mimo że więcej było w nim fikcji aniżeli rzeczywistości.

Pierwsza bitwa pod Fredericksburgiem. Generałowie Longstreet i Jackson odegrali ważną rolę w tym zwycięstwie sił konfederackich.
(Currier & Ives)

Dlaczego Lincoln nie uwolnił niewolników Północy

Do tej pory skupiałem się niemal wyłącznie na przyczynach, dla których Południe toczyło wojnę. Mam nadzieję, że wystarczająco wykazałem:

  1. Kluczową, nieodłączną rolę niewolnictwa w przyczynach secesji – do tego stopnia, że żadnej innej sprawy nie można wskazać jako źródła takiego rozłamu w narodzie.
  2. Że nawet jeśli odłożyć na bok niewolnictwo, Południe działało nie w imię poprawnych, abstrakcyjnych pryncypiów praw stanów, ale w najlepszym razie na podstawie mętnych argumentów konstytucyjnych.
  3. Wreszcie że argumenty na rzecz tychże stanowisk pochodzą wprost od ludzi najżywotniej zainteresowanych przedstawieniem swojej sprawy jako szlachetnej, mimo że na samym początku jasno oznajmili znaczenie niewolnictwa dla tejże spawy.

Nie zająłem się jeszcze Unią, a ściślej – rolą niewolnictwa w sprawie Unii. Jak już wspomniałem, kluczowym elementem apologii Południowców jest to, że Unia nie ruszyła na wojnę, aby znieść niewolnictwo. Istotnie, mimo że Południe wystąpiło z Unii, aby chronić niewolnictwo, Północ zasadniczo nie rozpoczęła wojny, aby je znieść. W trakcie kampanii Lincoln – choć prywatnie obrzydzało go niewolnictwo – nie miał planów ani wyrażonych publicznie, ani prywatnie, aby po objęciu urzędu zebrać armię, ruszyć z nią na południe i uwolnić niewolników. Po inauguracji, widząc rozpadający się naród, apelował o jedność, podkreślając, że nie ma zamiaru znosić niewolnictwa. Jeszcze w 1862 roku, planując Proklamację Emancypacji, pisał do Horace’a Greeleya:

Gdybym mógł ocalić Unię, nie uwalniając żadnego niewolnika, uczyniłbym to. A gdybym mógł ją ocalić, uwalniając wszystkich niewolników, uczyniłbym to. A gdybym mógł ją ocalić, uwalniając niektórych i pozostawiając innych, uczyniłbym również i to. Co czynię w sprawie niewolnictwa i rasy kolorowej, czynię, ponieważ uważam, że pomaga to ocalić Unię, a od czego się powstrzymuję, powstrzymuję się, ponieważ nie uważam, iżby pomogło to ocalić Unię.

Miesiąc później, po zwycięstwie nad Antietam we wrześniu 1862 roku, ogłosił Wstępną Proklamację Emancypacji, stanowiącą w gruncie rzeczy ostrzeżenie pod adresem Południa: jeżeli rebelia będzie trwać, Lincoln przyjmie niewolnictwo jako bezpośredni cel wojny, ale jeżeli Południe powróci do Unii w jej wcześniejszej postaci, Lincoln nie zniesie niewolnictwa ani natychmiast, ani bez rekompensaty. W tym okresie prywatnie był już przekonany do położenia kresu niewolnictwu w taki czy inny sposób, uważał, że emancypacja z rekompensatą będzie kosztować dużo mniej – tak żyć, jak i pieniędzy – niż konflikt zbrojny i był gotów wcielić ją w życie. Południe, rzecz jasna, odrzuciło tę ofertę, ale w stanach lojalnych podjęto taką próbę. Ostatecznie jednak rekompensatę otrzymali wyłącznie właściciele niewolników w Dystrykcie Kolumbii, gdyż po nieudanej próbie w Delaware pomysł zarzucono.

Ale odchodzimy od tematu. 1 stycznia 1863 roku zniesienie niewolnictwa stało się jasno określonym celem wojny. Niektórzy jednak wskazują, że Lincoln nie uwolnił niewolników Północy, i uznają ten krok za manewr piarowy, który miał zapobiec zbliżeniu Wielkiej Brytanii i Konfederacji. Twierdzenie to jest podwójnie fałszywe. Co się tyczy uprawnień Lincolna do wyzwolenia niewolników, uważał on – jak sam przyznawał – że nie dysponuje taką możliwością w całym państwie. W jego przekonaniu uprawnienie do wyzwalania niewolników przysługiwało mu wyłącznie jako głównodowodzącemu sił zbrojnych, a więc mającemu niepodważalną władzę nad obszarami, których nie kontrolował – nad obszarami zbuntowanymi. Lincoln uważał, iż wydając Proklamację Emancypacji, wykorzystywał swoją władzę do granic możliwości. Aby uwolnić niewolników w stanach lojalnych, potrzebował zgody prawodawców stanowych (już pomijając, że gdyby uczynił to jednym pociągnięciem pióra, naraziłby się na gniew tychże stanów). Przez większość wojny działał na rzecz obalenia niewolnictwa na Północy  m e t o d a m i   p r a w o r z ą d n y m i – najpierw poprzez emancypację z rekompensatą (z czego ostatecznie nic nie wyszło), a następnie poprzez Trzynastą Poprawkę, która rozpoczęła procedurę legislacyjną w Kongresie i drogę ku ratyfikacji na początku 1864 roku.

Izba Reprezentantów świętuje po przyjęciu Trzynastej Poprawki.
(Harper’s Weekly)

Rzecz jasna, nie każdemu było to w smak. Niektórzy żołnierze od samego początku postrzegali wojnę jako chwalebną krucjatę przeciwko niewolnictwu, ale wielu innych skupiało się na utrzymaniu Unii. Przyjęcie emancypacji jako celu wojny spotkało się więc zarówno z pochwałą, jak i z krytyką. W tej drugiej grupie bodaj najsłynniejszym przykładem są zamieszki przeciw poborowi w Nowym Jorku. Biedna nowojorska ludność imigrancka (głównie z Niemiec i Irlandii) odnosiła się wrogo do kwestii wyzwolenia, gdyż widziała tutaj zagrożenie dla rynku pracy – byli niewolnicy mogliby potencjalnie oczekiwać niższych poborów. Siły demokratyczne w mieście usilnie podsycały tę obawę przed emancypacją. Kiedy wiosną 1863 roku rozszerzono prawa o poborze do wojska, napięcie zaczęło rosnąć coraz szybciej, a punkt kulminacyjny nadszedł w lipcu. Wybuchły pięciodniowe zamieszki przeciwko poborowi i przeciwko czarnym. Ostatecznie pacyfikacji musiało dokonać wojsko. Ponad sto osób straciło życie, w tym wiele na sznurze. Tysiące wolnych czarnych w przerażeniu uciekło z miasta.

Było to straszliwy incydent i najbrutalniejszy, ale bynajmniej nie jedyny, przejaw sprzeciwu wobec poboru i „wojny o czarnuchów”. Jeśli czegokolwiek dowodzi, to tego, że emancypację naprawdę przyjęto w Unii jako poważny cel, a nie ledwie puste hasło.

Albion

Co się tyczy Brytyjczyków, szanse interwencji zbrojnej były zawsze praktycznie zerowe, a nawet zagrożenie interwencją dyplomatyczną znacznie wyolbrzymiono. Wprawdzie przez jakiś czas poparcie dla Konfederacji było modne w wyższych sferach, ale nigdy nie rozlało się na klasę średnią i niższą. Tam poparcie dla Unii było niemal stuprocentowe nawet przed Proklamacją Emancypacji. Ona zaś jeszcze bardziej rozbudziła poparcie w tych grupach, które przecież w przeważającej większości nienawidziły niewolnictwa. Bodaj najsłynniejszym przykładem jest list od robotników manchesterskich i odpowiedź Lincolna, ale takie samo nastawienie można było znaleźć w całym kraju, nawet w sercu przemysłu cierpiącego z niedoboru bawełny.

Pomnik Lincolna w Manchesterze. Inskrypcja na cokole przypomina, że robotnicy z Manchesteru opowiedzieli się za zniesieniem niewolnictwa, pomimo że blokada stanów południowych zablokowała im dostęp do bawełny, a tym samym naraziła na utratę pracy.
(Mike Peel, Creative Commons Attribution-Share Alike 4.0 International)

W kwestii ewentualnego poparcia Południa niewolnictwo stanowiło od samego początku wojny „przeszkodę niemożliwą do przekroczenia”. A choć strach przed głodem bawełnianym był ogromny, był też wyolbrzymiony. Import z innych regionów wzrósł niemal dwukrotnie, dzięki czemu wyeliminowano znaczną część niedoboru, a różne organizacje znajdowały bezrobotnym pracownikom zakładów włókniarskich pracę przy budowie dróg i mostów. Dużo poważniejszy od niedoboru bawełny był niedobór żywności. W Wielkiej Brytanii w latach 60. nastąpiła seria kiepskich zbiorów, przez co kraj był uzależniony od importu (import pszenicy podwoił się w latach 1859–1862), zwłaszcza ze Stanów Zjednoczonych, które pomimo trwającej wojny miały ogromny zapas dzięki kilku latom bardzo dobrych zbiorów. Dzięki temu możliwy był kilkakrotny wzrost eksportu do Wielkiej Brytanii, a co ważniejsze – import z Ameryki niemal dorównywał importowi ze wszystkich innych źródeł. Była to ogromna zależność, do tego daleko ważniejsza od importu bawełny, zwłaszcza ze względu na to, iż z brakiem bawełny można było się w taki czy inny sposób uporać.

Krótko mówiąc: wizja brytyjskiej interwencji dyplomatycznej, pielęgnowana na Południu i chwilami rozważana przez sekretarza stanu Williama H. Sewarda, była nierealna. Blokowały ją nie tylko względy praktyczne, ale też – w bardziej ogólnym wymiarze – polityczne. Ukazanie światu słuszności sprawy, owszem, było pozytywnym produktem ubocznym Proklamacji Emancypacji, ale nie można widzieć w niej jedynie apelu do Brytyjczyków, chyba że zignoruje się granice uprawnień Lincolna i ogólne, istniejące od samego początku, poparcie ludności brytyjskiej. Obrazu tego nie zmieniają prywatne przedsięwzięcia, dostarczające – z pogwałceniem prawa – Konfederacji broń i statki, które następnie przerabiano na okręty.

Czy niewolnictwo zniknęłoby samo?

Poprzez emancypację dochodzimy do jeszcze jednego dziwacznego argumentów apologetów konfederackich. Nierzadko słyszy się, że niewolnictwo było już u schyłku i że Południe wkrótce samo by się go pozbyło, a może nawet już miało takie plany – co oczywiście wiąże się z argumentem, jakoby niewolnictwo wcale nie było dla Południowców takie ważne.

Tego typu twierdzenia głoszone są na przekór rzeczywistości. Nie tylko wbrew słowom właścicieli niewolników upominających się o swoje prawo (czy wręcz obowiązek) do niewolenia Afrykanów, nie tylko wbrew konstytucji konfederackiej, wprowadzającej ochronę „instytucji” w sposób, który można by obejść jedynie poprzez poprawkę do konstytucji (i to poprawkę sprzeczną z duchem samej Konfederacji), ale także w sytuacji braku jakichkolwiek, najlichszych choćby dowodów. Ba, wszelkie dostępne dowody wskazują, że planowano ekspansję niewolnictwa na południe, aby zapewnić mu przetrwanie. Na Południu planowano zajęcie Kuby i ekspedycje wojskowe w Ameryce Środkowej. Jak zauważa Allan Nevis:

Południe w latach 1846–1861 nie dążyło w kierunku emancypacji, ale się od niej oddalało. Nie luzowało praw strzegących tego systemu, ale je zaostrzało. Nie łagodziło niewolnictwa, ale czyniło je brutalniejszym i nieznośniejszym. Południu dalej było do sprawiedliwego rozwiązania problemu niewolnictwa w roku 1830 aniżeli w roku 1789. Dalej było do dającego się bronić rozwiązania w roku 1860 aniżeli w roku 1830.

W dalszym stopniu dowodzi tego wykorzystanie Afroamerykanów w wojsku konfederackim. Tysiące niewolników zapewniało armii niezbędne wsparcie logistyczne, lecz wbrew twierdzeniom różnych marginalnych grup przez większość wojny niewolnicy stanowili całkowicie niewykorzystane źródło siły żywej. Generał Patrick Cleburne to jedyny prominentny dowódca, który otwarcie poruszył temat uzbrojenia niewolników. Na tę apostazję zareagowano takim oburzeniem, iż kariera Cleburne’a niemal dobiegła końca. Przywódcy Konfederacji wiedzieli, że uzbrojenie niewolników zniszczy sprawę, o którą walczą – da im w najlepszym razie puste zwycięstwo, w którym utracą właśnie to, co chcieli obronić.

Czarni żołnierze 54. Ochotniczego Pułku Piechoty Massachusetts wojsk Unii (dowodzeni przez białych oficerów) w drugiej bitwie o Fort Wagner w lipcu 1863 roku.
(Kurz & Allison)

Jeszcze w ostatnich dniach wojny, w obliczu coraz trudniejszej sytuacji, Konfederacja musiała rozważyć wymierzenie samej sobie tego ostatniego policzka. Przyjęta 13 marca 1865 roku ustawa Barksdale’a wywołała jednak kolosalne kontrowersje, a jej krytycy zarzekali się, iż „dzień, w którymi armia Wirginii pozwoli, aby murzyński pułk dołączył do jej szeregów jako żołnierze, zostanie ona pohańbiona, zrujnowana i skompromitowana”. Wielu konfederatów aż do gorzkiego końca wolało klęskę niż jakikolwiek gest w stronę wyzwolenia czy równouprawnienia ludności niewolnej.



Czarni żołnierze w armii konfederackiej

Mimo wszystko pojawia się w kółko argument, jakoby armia Konfederacji wystawiała do walki czarnych żołnierzy, wręcz tysiące czarnych żołnierzy. Istotnie, w konfederackim wysiłku wojenny użyto dziesiątków tysięcy niewolnych czarnych mężczyzn, ale użyto ich do prac fizycznych – jako kucharzy, wozaków czy służących. Doniesienia o czarnych żołnierzach na polu walki to wytwór fantazji. Nie istniała żadna jednostka tego typu. Doniesienia te rozgłaszały wprawdzie znane osoby, takie jak Frederick Douglass (zbiegły niewolnik, który na Północy został prominentnym abolicjonistą), ale ich celem nie była prawda. Celem było wymuszenie zmiany politycznej, tak aby Północ umożliwiła zaciąg czarnych żołnierzy. Donoszono także o przypadkach na mniejszą skalę, na przykład o niewolnikach pomagających przy obsłudze armat, ale i tu próżno szukać dowodów na istnienie czarnych żołnierzy. John Parker, zbiegły niewolnik, który pracował jako robotnik fizyczny w wojsku, wspominał, że zmuszono go do pomagania jednostce artylerii wraz z kilkoma innymi niewolnikami:

Pragnęliśmy do głębi serca, aby jankesi spuścili łomot [konfederatom]. Byśmy zbiegli na ich stronę, ale nasi oficerowie by nas zastrzelili, gdybyśmy spróbowali.

Nijak nie można tu mówić o żołnierzach. Byli to ludzie zmuszeni do pracy pod groźbą utraty życia.

W schyłkowych dniach Konfederacji ustawa Barksdale’a umożliwiła zaciąg czarnych niewolników do służby wojskowej pod warunkiem zgody właściciela danego niewolnika. Od właściciela zależało też, czy w ramach nagrody za służbę niewolnik zostanie wyzwolony. Nie było przepisów, które by to gwarantowały. Żaden to symbol dążeń do emancypacji, żaden dowód, że niewolnictwo nie było fundamentalną wartością Konfederacji. Ustawę tę można postrzegać jedynie jako przejaw rozpaczy przywódców Konfederacji, świadomych, jak bliska jest już klęska.

A i tak ustawa Barksdale’a nie spotkała się z powszechnym poparciem. Potępiał ją fire-eater Robert Toombs – to właśnie on był autorem zacytowanych wcześniej słów o „pohańbieniu, zrujnowaniu i skompromitowaniu” – ale niesmak wyraziło też wiele innych osób. Ustawę przyjęto jedynie ze względu na skrajnie beznadziejną sytuację wojenną. Rok wcześniej wspomniany generał Cleburne proponował podobny krok, to znaczy wykorzystanie niewolników jako źródło siły żywej, ale też odważył się zasugerować, że emancypacja może  p o m ó c  Konfederacji:

Mówi się, że walczymy jedynie o niewolnictwo, a jeśli z niego zrezygnujemy, zrezygnujemy ze wszystkiego. Choćby to nawet była prawda – czemu zaprzeczamy – nasi nieprzyjaciele walczą nie tylko o niewolnictwo. Jest to jedynie pretekst, aby narzucić wyższość partyjną i bardziej scentralizowaną władzę oraz pozbawić nas naszych praw i wolności.

Propozycję tę, stojącą w jawnej sprzeczności z konfederacką opinią publiczną i polityką, dokumentnie zignorowano – z wyjątkiem tego, że jej ogłoszenie wykoleiło karierę samego Cleburne’a. Mimo oczywistych talentów nie otrzymał już kolejnych awansów aż do śmierci w boju w listopadzie 1864 roku.

Jak już wspomniano, kiedy nawet pomysł użycia czarnych żołnierzy zyskiwał wystarczające poparcie, daleko mu było do propozycji Cleburne’a, która przynajmniej na pierwszy rzut oka mogła naprawdę zmienić relację między Konfederacją a niewolnictwem. Zamiast tego postawiono na niewyraźne narzędzia prawne, które nie dawały nawet niepodważalnych gwarancji niewolnikom służącym jako żołnierze. Po części właśnie dlatego, po części dlatego, że właściciele nie chcieli się pozbywać swojej własności, a po niemałej części również dlatego, że sami niewolnicy wiedzieli, iż wolność jest tuż-tuż, ustawa nie przyniosła żadnych skutków. Na szkolenie stawiła się garstka rekrutów, którzy nigdy nie zostali wykorzystani w boju. Richmond padło dwa miesiące później, a niegdysiejsi rekruci entuzjastycznie witali jankesów wraz z resztą wolnej już czarnej ludności.

Patrick Cleburne i Ethelbert Barksdale.

Poza ustawą Barksdale’a i propozycją Cleburne’a pomysł zaciągu czarnych żołnierzy wychynął na światło dzienne jeszcze jeden raz. W Nowym Orleanie ludność kolorowa i Mulaci cieszyli się większą akceptacją i wolnością niż w innych miejscach na południu. Na początku wojny utworzono tam więc 1000-osobową jednostkę: Gwardię Rodowitą Luizjany, złożoną wyłącznie z wolnych czarnych i Mulatów, jeśli nie liczyć dowódców pułku. O ile jednak ludzi tych w Nowym Orleanie akceptowano bardziej, o tyle wciąż musieli znosić wyraźną dyskryminację – nigdy nie wydano im broni ani mundurów, musieli też za własne pieniądze zapewniać sobie wyżywienie. Nowy Orlean zdobyto na początku 1862 roku. Chwiejna lojalność Gwardii Rodowitej (która nigdy nie weszła do walki) została unaoczniona wkrótce potem, kiedy wielu jej członków przywdziało niebieskie mundury Unii wraz z odtworzeniem Gwardii jako oddziału jankeskiego.

Przeciętny żołnierz Konfederacji

„Motywacja bojowa” typowego „Johnny’ego Reba”, jak zwano potocznie żołnierzy Konfederacji (co było skrótem od: „rebeliant”), jest skomplikowana, ale możemy stwierdzić z przekonaniem, iż w skład „sposobu życia”, który chciał obronić biedny rolnik, wchodziła po części właśnie hierarchia rasowa – z białymi na górze i czarnymi na dole. Kiedy patrzy się na społeczeństwo Południa w okresie przedwojnia, trzeba rozumieć, że było to coś więcej niż społeczeństwo, w którym ludzie posiadali niewolników. Było to  s p o ł e c z e ń s t w o   n i e w o l n i c z e. Mam nadzieję, że różnica jest zrozumiała. Ale żeby nie było wątpliwości: rzecz w tym, że niewolnictwo przenikało każdy poziom społeczeństwa, od najbogatszych plantatorów posiadających setki niewolników harujących w polu po najuboższych przedstawicieli wiejskiej biedoty ledwie się utrzymującej z nędznego spłachetka ziemi w dziurze zabitej dechami. Uwielbiam ten oto cytat z Bertrama Wyatta-Browna opisujący, co to znaczy „społeczeństwo niewolnicze” (który będzie też wyjątkowo ważny w kolejnym punkcie):

Nadzór nad własną sferą etyczną jest naturalnym uzupełnieniem porządku patriarchalnego. Kiedy Południowcy mówili o wolności, zasadniczo chodziło im o przyrodzone prawo samookreślania swojego miejsca w społeczeństwie, a nie o wolność odtrącania uświęconych konwencji, podważania odwiecznych przekonań czy proponowania odmiennego porządku moralnego i politycznego. Jeżeli ktoś – a już zwłaszcza niewolnik – mówił lub zachowywał się w sposób naruszający to terytorium lub podważający to prawo, biały mężczyzna miał niepodważalne prawo sprzeciwić się kłamstwu i ukarać oponenta, który dopuścił się konfrontacji. Bez takiej koncepcji białej wolności niewolnictwo nie przetrwałoby ani chwili. Z perspektywy kulturowej takie zestawienie nie ma w sobie niczego paradoksalnego ani ironicznego. Siła, wolność i honor opierały się na aprobacie społecznej, prawie i tradycyjnej hierarchii.

Niewolnik był w istocie punktem odniesienia – czymś, do czego każdy biały mógł się porównać. Ba, pod wieloma względami to właśnie ci biali, którzy nie posiadali niewolników, czuli związek z systemem. Z jednej strony „posiadacz niewolników” był statusem, do którego mógł aspirować biedny biały. Z drugiej niewolnicy swoim istnieniem dawali mu kogoś, na kogo – choćby nie wiem jak nisko upadł – mógł zawsze spoglądać z góry. Myśl o tym, że czarny mógłby go przerosnąć w hierarchii, byłaby dla białego odrażająca. Interesującą kwestią, o której pisze Wyatt-Brown w Southern Honor, są patrole niewolnicze, złożone na ogół z białych zaliczających się do niższych klas pod szefostwem plasujących się trochę wyżej drobnych rolników. Często dochodziło do konfliktów między owymi patrolami a właścicielami niewolników, zwłaszcza tymi, których uznawano za nadmiernie pobłażliwych i zaniedbujących dyscyplinę. Członkowie patroli niewolniczych byli żywotnie zainteresowani utrzymaniem czarnych na najniższym szczeblu drabiny społecznej i czuli się zagrożeni przez każdego właściciela, który (na przykład) „utrzymywał swoich murzynów w ich łajdactwie”. W tym akurat wypadku chodziło o to, że kiedy jeden z niewolników tego człowieka popełnił jakoby jakieś przewinienie, jego pan nie wychłostał go wystarczająco mocno.

Czarni żołnierze Unii w 1864 roku.

Wizja społeczeństwa poniewolniczego była przerażająca i odegrała dużą rolę w przekonywaniu do secesji. Najlepszy przykład pochodzi od Południowych Komisarzy – ludzi wysłanych przez stany dokonujące secesji jako pierwsze do innych stanów niewolniczych, jeszcze nieprzekonanych do secesji, aby je przekonać. W przemówieniach i korespondencji gęsto się odwoływali do najpodlejszych obaw przed tym, czego dokonają wolni czarni spuszczeni z instytucji niewolnictwa przez abolicjonistów z Północy. Mówili nie tylko o tym, że czarni źle wpłyną na rynek pracy (kosztem biednych białych), czy o tym, że Murzyni wespną się ponad białych, a „właściciel niewolników i niewłaściciel podzielą ten sam los, zepchnięci zostaną do równości z wolnymi murzynami”. Sam o to było już straszne, ale mówiono też, że biali będą mordowani we śnie, „żony i córki będą skazane na zanieczyszczenie i pohańbienie, aby zaspokoić żądze na wpół cywilizowanych Afrykanów”, a ostatecznie nadejdzie „wieczna wojna ras, pustosząca kraj krwią, do szczętu marnująca i niszcząca wszystkie jego zasoby”.

Widać więc, że niewolnictwo i pragnienie, aby je chronić, wynikały nie tylko z interesów plantatorów i ich plantacji czy drobnych rolników, których stać było najwyżej na jednego lub dwóch niewolników. Struktura społeczeństwa Południa była nazbyt skupiona wokół niewolnictwa – znaczenie bycia wolny, bycia białym, bycia mężczyzną, wszystko to było rozumiane jako wyraźne przeciwieństwo niewolnego czarnego.

Rzecz jasna, znajdziemy niekończącą się paradę Południowców, zarówno posiadaczy niewolników (około jednej trzeciej żołnierzy Południa pochodziło z rodzin posiadających niewolników), jak i nieposiadaczy (około dwóch trzecich żołnierzy Południa pochodziło z rodzin nieposiadających niewolników), którzy podobnie jak pewien człowiek z Kentucky chcą pójść w ślady Washingtona i „zerwać okowy tyranii”, albo jak teksaski żołnierz pisali w listach do domu: „Wolność w tym zachodnim świecie […] rozwiązaliśmy więc nasz sojusz z ciemięzcą i wrogiem, i znów walczymy w imię Świętej Sprawy Wolności i Niepodległości”. Ale musimy znów odwołać się do Wyatta-Browna, aby zrozumieć, czym była wolność dla Południowca. „Wolność” była bowiem dla nich czymś innym niż dla nas dzisiaj. „Wolność” stanowiła część społeczeństwa niewolniczego i przez to społeczeństwo była definiowana. Południowcy poszli na wojnę w imię „wolności”, lecz wolności, aby nie tylko posiadać niewolników (do czego wielu mogło jedynie aspirować), ale także definiować samego siebie jako przeciwieństwo niewolnika (co było dostępne każdemu białemu).



Oczywiście nie każdy wypowiadał się tak górnolotnie. Łatwo znaleźć utyskiwania, że „to woyna bogatyh ale bidak mósi walczyć”. James M. McPherson w analizie listów i pamiętników zauważa, że uczucia patriotyczne i ideologiczne były powszechniejsze wśród żołnierzy z rodzin posiadających niewolników i ze stanów mających dużą populację niewolną (jako najbardziej interesującą różnicę wskazuje: „82 procent żołnierzy z Karoliny Południowej powoływało się na przekonania patriotyczne, tymczasem z Karoliny Północnej – 47 procent”). Podobny rozdźwięk następował również wśród żołnierzy, którzy wstąpili do wojska w pierwszym roku i później. Ale nawet ci, którzy postrzegali swoją walkę jako bardziej fundamentalną obronę własnego domu i rodziny przed agresją jankeską, walczyli o sposób życia w ich przekonaniu zagrożony, sposób życia mający się nieodwołalnie zmienić wraz z abolicją.

Trzeba tu oczywiście poczynić jedno ważne zastrzeżenie powiązane z tym, co omówiłem powyżej. Mianowicie: biały nieposiadający niewolników mógł łatwo uznać, iż powinno mu zależeć na dalszej stabilności „szczególnej instytucji”, ale wiąże się to z bliskością owego człowieka do niewolnictwa. Ma to rozliczne i łatwe do zauważenia przyczyny. Aspiracje: rolnik miał opodal bogatych plantatorów i mógł pragnąć dorównać im statusem. Hierarchia: jak wykazałem, obecność czarnej ludności była nader rzeczywista i odgrywała kluczową rolę w samookreśleniu. Pieniądze: ludzie nieposiadający niewolników byli uzależnieni od niewolnictwa równie mocno co posiadacze niewolników. Ci pierwsi widzieli, jak ściśle powiązana jest „instytucja” z ogólnym dobrobytem ich społeczności, a także rutynowo najmowali od bogatszych sąsiadów niewolników do pracy u siebie.

Frederick Douglass.

Kiedy jednak dochodzi się do obszarów takich jak zachodnia Karolina Północna, zachodnia Wirginia czy północno-zachodnia Georgia, widać prawdziwą zmianę. Niewolnictwo staje się mniej powszechne, już  n i e  jest nieodłączną częścią życia, gdyż tylko nieliczni ludzie posiadają niewolników. Wskutek tego poparcie dla Konfederacji jest w tych właśnie regionach najniższe. Biedne białe enklawy nie-niewolnicze skoncentrowane w Appalachach jako pierwsze uznały, że nie jest to wojna, w której warto walczyć. Ludzie ci może byliby gotowi walczyć dosłownie w obronie swoich domów w razie inwazji Unii, ale panował silny opór przed walką gdziekolwiek indziej. Powszechne wyjaśnienie niechęci do zaciągu do wojska sprowadzało się do nastawienia, że warunkiem pójścia w kamasze będzie służba wyłącznie w rodzinnym hrabstwie. Jeśli ktoś i tak się zaciągnął i trafiał na służbę setki kilometrów dalej, szybko ogarniało go zniechęcenie, ponieważ widział, że jego własna motywacja tam nie pasuje – jedyne zagrożenie, którego się obawiał, to Unia wywracająca do góry nogami życie w jego własnej małej społeczności. Sytuacja jeszcze się pogorszyła po ogłoszeniu poboru. Opór wobec poboru konfederackiego był najsilniejszy tam, gdzie niewolnictwo stanowiło rzadkość.

Mimo wszystko nawet najbiedniejszy, najbardziej niechętny Konfederacji mieszkaniec północnokarolińskiego zaścianka nie musiał automatycznie być przeciwnikiem władzy białych. Istnieli oczywiście orędownicy równości ras albo przynajmniej lepszych stosunków międzyrasowych, ale rasizm i uprzedzenia wobec czarnych wciąż były powszechne. Niemniej jednak, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Istotniejszym zmartwieniem było uniknąć spalenia gospodarstwa, do tego zaś najprościej było dojść, nie tocząc wojny.

Podsumowując: biedni biali z terenów wiejskich na obszarach o niewielkim stopniu powszechności niewolnictwa mieli najmniej do stracenia w razie klęski i najmniej do zyskania w razie zwycięstwa. Skutek tego jasno widać w ich stosunkowo słabym poparciu dla Konfederacji. W niektórych przypadkach dochodziło do otwartych buntów. Bodaj najoczywistszym jest istnienie stanu Wirginia Zachodnia, który zdołał się odłączyć, ale było też wiele innych obszarów odtrącających Konfederację. Nie przylegały jednak do Unii. Film Rebeliant (tytuł oryginalny: Free State of Jones) sprzed kilku lat to przykład przenikania tego zjawiska do popkultury.

Wszystko to pomaga unaocznić, jakie było znaczenie niewolnictwa dla sprawy konfederackiej i jak obrona „sposobu życia” była przynajmniej do pewnego stopnia obroną niewolnictwa jako instytucji. „Sposób życia” to, rzecz jasna, ogromnie złożona koncepcja, nie można więc stwierdzić, że jest in toto zła. Regiony „małoniewolnicze” również wysłały ludzi na wojnę, a niektórzy naprawdę troszczyli się o ochronę swojego domu. Z drugiej jednak strony postrzegali oni swoją służbę w bardzo lokalnym kontekście i byli na wskroś świadomi, że walczą w „woynie bogatyh”. Kiedy wysyłano ich do walki w, dajmy na to, Vicksburgu, trudno im było nabrać przekonania, że jest to wojna, w której warto walczyć. Niejeden, rozczarowany, zdezerterował.

Podsumowując: w szeregach konfederackich – od góry do dołu – istniało bardzo jasne i głębokie zrozumienie, iż wojna toczona jest w interesie niewolnictwa. Motywacje indywidualne są różnorodne i złożone, ale owo zrozumienie stanowi kontekst, w którym należy postrzegać motywacje indywidualne. Dla biednych białych walczących w armii konfederackiej, nawet jeśli sami nie posiadali niewolników, instytucja niewolnictwa odgrywała dominującą rolę w tym, dlaczego walczyli albo dlaczego postanowili nie walczyć. Dla wielu stanowiło ono podwalinę sposobu życia i pozwalało uzasadnić ich cel. Dla niektórych jednak miało niewielki wpływ na tożsamość i dobrobyt. W ich przypadku brak owej więzi stanowił istotną przyczynę rozczarowania sprawą Konfederacji.

Czarna rodzina przekraczająca linię wojsk Unii.
(National Archives at College Park)

Po wszystkim: Pomniki i prawa obywatelskie

Bezpośrednio po wojnie widać duży nacisk na upamiętnienie poległych. Do mniej więcej roku 1885 najwięcej pomników stawiano na cmentarzach, na których spoczywali konfederacji. W dużej mierze organizowało to Kobiece Stowarzyszenie Pamięci, a wiele pomników stawiano w ramach obchodów Konfederackiego Dnia Pamięci. Zazwyczaj były to nie posągi żołnierzy, ale formy ściśle wiążące się z upamiętnianiem, na przykład obeliski. Gaines Foster, analizując pomniki postawione w latach 1865–1885, oszacował, że około 70 procent znajduje się na cmentarzach, a aż 90 procent pomników „w umiejscowieniu albo w kompozycji” cechowały „aspekty funeralne” lub „żałoba ceremonialna”. Nie było to uniwersalną normą – stawiano w tym okresie również statuy, te jednak nie były one jednak formą tak dominującą jak w późniejszych dziesięcioleciach.

W „drugiej fali” pomników konfederackich, rozpoczętej pod koniec lat 80., mniej jest upamiętnienia, a więcej – unieśmiertelnienia. Ból po stracie już przygasł, upokorzenie klęską już tak nie kłuło południowej męskości. Odrodzenie charakteru Południa stawało się coraz bardziej kluczowym elementem pamięci o wojnie. W tym okresie statuy umieszczano w widoczniejszych miejscach, a przy tym nadawano im formy reprezentujące konfederackiego żołnierza. Wtedy właśnie pojawił się typowy „Johnny Reb na schodach sądu” czy „Chłopak w szarym mundurze na głównym placu miasta”. Zbiega się to ze wzrostem znaczenia stowarzyszeń kombatanckich, zwłaszcza utworzonych w 1889 roku Zjednoczonych Weteranów Konfederacji, a także stowarzyszeń pamięci, wśród których szczególnie istotne są dwie: Synowie Weteranów Konfederackich (1896) i Zjednoczone Córki Konfederacji (1894). Ta druga odegrała szczególnie istotną rolę w kolejnym stuleciu, kiedy weterani zaczęli umierać, a kobiety nie mogły uczestniczyć we „współdzielonym doświadczeniu [i pamięci] boju”, które pomagało mężczyznom Południa znaleźć ukojenie.

Pomniki na ogół fundowane były właśnie przez te grupy. Często stawiano je w ramach zjazdów czy uroczystości konfederackich. Jak obliczył Foster, około 60 procent pomników wzniesionych w latach 1886–1899 przedstawiało żołnierzy, a jedynie połowę wzniesiono na cmentarzach. Coraz popularniejsze stawały się sądy, ratusze i główne obszary miast. Żałoba także traciła na znaczeniu. Jedynie 40 procent pomników zawierało elementy funeralne.

Ów trend nasilał się w ciągu następnych kilkunastu lat – do czasu, aż tempo stawiania nowych pomników zaczęło spadać w połowie drugiej dekady dwudziestego wieku. Liczni autorzy zwracają tutaj uwagę na udział Południa w kampaniach wojskowych prowadzonych przez Stany Zjednoczone na przełomie wieków. Miał on odegrać wiodącą rolę w odrodzeniu męskości Południa, dać rehabilitację na polu walki, a tym samym rozpalić zainteresowanie otwartym celebrowaniem tradycji wojskowych Południa. Wszystko to miało przełożenie na częstsze stawianie pomników. Spójrzmy jeszcze raz na wyliczenia Fostera. Wśród pomników z lat 1900–1912 unieśmiertelnienie stanowi lwią część: 80 procent pomników ukazuje żołnierzy, a niespełna 25 procent odwołuje się do motywu żałoby. Cmentarze jako miejsce stawiania pomników wyszły już z mody – 85 procent wzniesiono w miastach, a nie w nekropoliach. Ten punkt odpowiada również za przeważającą większość wszystkich pomników konfederackich do tego czasu – około 60 procent postawiony przed rokiem 1913.

Stawiano jeszcze tu i ówdzie kolejne posągi, ale wielka fala już przygasła – wraz z przejściem pięćdziesiątej rocznicy i nadejściem pierwszej wojny światowej. Ostatnia „faza” konfederackich pomników – nowa, mniejsza fala unieśmiertelnienia – nadeszła w połowie dwudziestego wieku. Jak łatwo się domyślić, miało to związek ze stuleciem wojny.

Nie można przeoczyć tego, że ów napływ pomników zbiegł się w czasie ze wzbierającą falą ruchu praw obywatelskich, który ostatecznie doprowadził do zniesienia segregacji rasowej na Południu. Kto myśli sobie w tej chwili, że dla typowego białego Południowca sprzeciwiającego się integracji było to coś więcej niż tylko szczęśliwy zbieg okoliczności, ma oczywiście rację. Ale w przeciwieństwie do wcześniejszych pokoleń widać teraz zdecydowaną reakcję, która pomaga unaocznić, jak statuy zostały polem bitwy.

Pomnik generała Lee – pierwszy posąg na Monument Avenue.
(Martin Falbisoner, Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported)

Najistotniejszym czynnikiem, na który trzeba zwrócić uwagę, jest oczywiście to, że odnowione zainteresowanie obywatelskim upamiętnianiem martwych konfederatów zbiega się – ale nie pokrywa się idealnie – z rocznicą wojny. Pojawiło się ono bowiem w latach 50., a nie w roku 1961. Jeżeli można wskazać jakiś konkretny punkt, będzie to sprawa Brown kontra Kuratorium Oświaty w Topece. Sąd Najwyższy orzekł, że przepisy wprowadzające segregację rasową w szkołach publicznych są sprzeczne z konstytucją. Dla segregacjonistów z Południa była to zapowiedź klęski, a przynajmniej głos trąb wzywających do walki. Pojawiły się nie tylko pomniki, ale także flagi. Konfederacka flaga bojowa rozpoczęła drugie życie jako symbol „naszego dziedzictwa” – ledwie zakamuflowanego hasła na określenie ówczesnego porządku społecznego – na przykład na fladze stanowej Georgii, do której dodano flagę bojową w roku 1956. Wielu ludzi sądziło, że intryganci z Północy chcą narzucić Południu desegregację, ponieważ toczą w ten sposób nową społeczną wojnę domową. Symbole pierwszej wojny domowej – wojny secesyjnej – miały wobec tego stać się propagandą w drugiej wojnie, a stulecie miało stworzyć wyborne pole bitwy.

Jeden z najsłynniejszych przykładów tego zjawiska zaistniał w Wirginii. Pomniki na Monument Avenue w Richmond stanowiły jeden z pierwszych „strzałów” w wojnie o upamiętnienie. Propozycja Komisji Planowania Miejskiego z 1965 roku, aby postawić kolejne pomniki, oczywiście nie może być analizowana bez kontekstu stulecia wojny, ale reakcja obu strony na tę walkę zdradza wiele na temat tego, jak ukształtowane było wówczas postrzeganie sprawy. Ostry i głośny sprzeciw wobec dodawania do zbioru kolejnych „bohaterów” Konfederacji zgłosiły grupy takie jak Narodowe Stowarzyszenie na Rzecz Popierania Ludności Kolorowej, którego przedstawiciele oświadczyli: „nie mamy nic przeciwko uczczeniu prawdziwych bohaterów i ojców-założycieli, ale sprzeciwiamy się dalszemu kontynuowaniu tematu Konfederacji”. Nie było nikogo, kto mógłby się sprzeciwić powstaniu tej świątyni Konfederacji, ale pojawili się ludzie gotowi zablokować jej rozbudowę. Nawet niektórzy biali mieszkańcy widzieli, że należy postawić na postęp i że Wirginia może się poszczycić innymi mężczyznami wartymi upamiętnienia. Dr J. Rupert Picott na otwartym zebraniu Komisji Planowania Miejskiego mówił:

Koncepcja motywu konfederackiego nie przystaje do obecnych czasów. Dodajmy również generałów Północy, aby zachować uczciwość, i może jakichś Murzynów. Istniejące pomniki powinny istnieć nadal, ale to jest wielkie miasto i musi być jeszcze większe. Musimy myśleć o Richmond dnia dzisiejszego, nie zaś o mieście sprzed stu lat.

Rzecz jasna, argumenty strony przeciwnej nie skupiały się na jawnym rasizmie. Zwolennicy stawiania kolejnych pomników stawiali jednak sprawę jasno: zapobieżenie ewentualnemu dodaniu postaci niekonfederackich postrzegali w szerszym kontekście nie jako kwestię historyczną, ale jako powstrzymanie „straszliwej utraty konfederackiego charakteru stanu”. Black i Varley podsumowują jeden z listów napisanych w tej sprawie następująco: „[Wirgińczycy] postrzegani byli przez innych Południowców jako jankesi, więc musieli stanowczo utwierdzić swoją prawdziwą konfederacką naturę”.

Co ciekawe, nie wszyscy członkowie takich grup jak Synowie Weteranów Konfederackich i Zjednoczone Córki Konfederacji popierali stawianie kolejnych pomników – choć z diametralnie odmiennych powodów. W pewnym sensie i tam widziano, że jawna czołobitność wyszła z mody. Wielu wprawdzie popierało dostawienie kolejnych pomników, inni jednak pragnęli dalszego upamiętnienia odmiennymi metodami – sama Monument Avenue miała zachować niezmienioną kompozycję ze względu na swoją wartość historyczną. Rosnąca siła przebicia społeczności afroamerykańskiej kazała sądzić, że o ile zmiana charakteru Monument Avenue na jeszcze bardziej konfederacki może przejść w tej chwili, o tyle samo otwarcie drzwi do zmiany jako takiej zagroziłoby jej przyszłości.

Pomnik J.E.B. Stuarta na Monument Avenue.

Skutek przeciwstawnych argumentów był taki, że nic się wówczas nie zmieniło. Najbliżej sukcesu był pomysł Komisji Planowania Miejskiego, aby dodać pomnik Konfederatki – kobiety, pielęgniarki kapitan Sally Tompkins. Pomysł zarzucono, gdyż Salvador Dalí, któremu powierzono projekt, zgłosił „aluminiowy pomnik Tompkins walczącej – niczym święty Jerzy ze smokiem – z olbrzymim zarazkiem na sześciometrowym modelu małego palca artysty”. Trudno powiedzieć, czego innego się spodziewano, ale na tym sprawa stanęła. Rzecz jasna, brak kolejnych dodatków nie wynikał z potrzeby zachowania „wartości historycznej” Monument Avenue, toteż pomysł jej rozbudowy nie umarł do szczętu. Ale obawy tych, którzy widzieli w takiej możliwości zagrożenie dla dominacji konfederackiej, nie były pozbawione racji. Ostatecznie, i po nie lada walce, która znów ukazała ścisły związek pomników z polityką tożsamości, do Lee i Jacksona dołączył w 1996 roku pomnik czarnego tenisisty Arthura Ashe’a.



Zmiany następujące na przestrzeni dziesięcioleci odzwierciedlały postrzeganie na Południu sprawy, o którą Południe walczyło i którą przegrało. Bezpośrednio po wojnie widzimy żal po poległych. Z biegiem czasu rosło jednak znaczenie ideologii „Utraconej Sprawy”, a tym samym dochodziło do jawniejszego unieśmiertelniania, które – jak napisała pewna gazeta z okazji odsłonięcia pomnika Jeffersona Davisa – „ukazuje rehabilitację Davisa i sprawy Konfederacji, którą reprezentował przed całym światem”. Celem organizacji takich jak Zjednoczone Córki Konfederacji nie było jedynie upamiętnienie poległych, ale także ukształtowanie ich dziedzictwa, umniejszanie lub zniekształcanie co bardziej niewygodnych elementów historii konfederacji, tak aby gloryfikować żołnierzy i przywódców jako mężczyzn honorowych i z zasadami.

W ostatniej dużej fali, która nastąpiła w cieniu setnej rocznicy konfliktu, bliskość i siła ruchu praw obywatelskich sprawia, iż nie da się zignorować polityki tożsamości rasowej wokół posągów. Podczas gdy na początku dwudziestego wieku stawiano je w imię „rehabilitacji Południa”, w połowie wieku chodziło o pragnienie zabetonowania tejże rehabilitacji i utrzymania tożsamości, którą poprzednie pokolenie wybudowało przy schodach do gmachu sądu albo na miejskim placu. Stosowano język mniej bezpośredni niż w „Drugiej Fali”, ale panowało pragnienie, aby zachować dziedzictwo Konfederacji – dziedzictwo, które wbrew wszelkim zapewnieniom było ściśle powiązane z ideą białości i porządku rasowego. Biali czujący, że ich „dziedzictwo” jest „atakowane”, mogą mówić, co im się żywnie podoba. Nie wolno jednak zbyć machnięciem ręki myśli i uczuć tych, dla których ciągłe wielbienie konfederackich bohaterów poprzez pomniki stanowiło – jak ujął to radny Richmond Chuck Richardson w 1977 roku – „symbol uciemiężenia naszej rasy”.

Podsumowanie

I to by było na tyle. Południe bezdyskusyjnie dokonało secesji w imię kwestii niewolnictwa. Słowa i czyny Południowców oznajmiają ten fakt wszem wobec. Lincoln wprawdzie podjął wojnę, aby zachować wieczystą unię stanów, ale nigdy nie spychał niewolnictwa na daleki plan. Ten właśnie fakt był motorem secesji, a rozłam narodu sprawił, że antyniewolnicze nastawienie Lincolna przerodziło się w toku wojny z osobistego przekonania w politykę emancypacji. Powszechnie przyjmowana historia wojny przez kilkadziesiąt lat po jej zakończeniu gloryfikowała „Utraconą Sprawę” Południa i malowała romantyczny obraz konfliktu, aby umniejszyć znaczenie fundamentalnych wartości Konfederacji. Taka narracja to jednak wyłącznie mit i kłamstwo.

Przeczytaj też: Muzyka w służbie ludobójstwa. Simon Bikindi i tragedia Rwandy

Źródła i sugerowane lektury

Zakup przez link partnerski sprawia, że Konflikty.pl otrzymują niewielką prowizję.
Themes of the American Civil War: The War Between the States pod redakcją Susan-Mary Grant i Briana Holdena Reida – zbiór zawierający kilka rozdziałów traktujących o niniejszych zagadnieniach.
Battle Cry of Freedom Jamesa McPhersona – wciąż „domyślna” rekomendacja dla czytelnika poszukującego jednotomowej, łatwej w odbiorze historii wojny secesyjnej, wydana w Polsce pod tym samym tytułem przez Wydawnictwo Napoleon V.
The Myth of the Lost Cause and Civil War History pod redakcją Gary’ego W. Gallaghera, Myry MacPherson i Alana T. Nolana – zbiór traktujący o różnych aspektach Utraconej Sprawy, z czego najważniejsza część to „Anatomy of the Myth” Nolana.
Apostles of Disunion Charlesa Dew – genialna praca analizująca retorykę rasową wykorzystywaną w dążeniu do secesji.
Searching for Black Confederates Kevina Levina – książka o znaczeniu niewolnictwa dla konfederackiego wysiłku wojennego i jego roli jako czynnika motywującego.
Common Whites: Class and Culture in Antebellum North Carolina Billa Cecila-Fronsmana – dobra analiza problemów klasowych przed wojną.
For Cause and Comrades: Why Men Fought in the Civil War Jamesa M. McPhersona – szczegółowa analiza listów i pamiętników żołnierzy obu stron.
The False Cause: Fraud, Fabrication, and White Supremacy in Confederate Memory Adama H. Domby’ego – niedawno opublikowana praca analizująca podtrzymywanie mitu Utraconej Sprawy po dziś dzień.
What this Cruel War was Over: Soldiers, Slavery, and the Civil War Chandry Manning – najlepsza jednotomowa praca skupiająca się na przyczynach wojny.
Southern Honor Bertrama Wyatta-Browna – nie o wojnie jako takiej, ale o kulturze przedwojnia; książka bezcenna dla zrozumienia sposobu myślenia na Południu.
Race and Reunion: The Civil War in American Memory Davida Blighta – świetna książka o pamięci o wojnie secesyjnej, o kształtowaniu tejże pamięci i o tym, jak ona sama ukształtowała popularną historię wojny.
Ghosts of the Confederacy: Defeat, the Lost Cause, and the Emergence of the New South Gainesa M. Fostera – o rozwoju Utraconej Sprawy.
Remembering the Civil War Reunion and the Limits of Reconciliation Caroline E. Janney – skupia się na zjednoczeniu Północy i Południa oraz pamięci o wojnie w kolejnych latach.


Peyton H. Jones jest niezależnym badaczem, a w wolnym czasie – moderatorem i autorem w społeczności AskHistorians. Obszerną listę jego prac można znaleźć pod tym adresem.

Na język polski przetłumaczył Łukasz Golowanow

Kurz and Allison