W okresie od rozkwitu aż po schyłek średniowiecza angielskie społeczeństwo ciągle domagało się od władców nowych łupieżczych wypraw. W innym przypadku znużona pokojem arystokracja zaczynała szemrać przeciwko sobie, bądź co najgorsze, przeciwko panującemu. Po udaremnieniu jednej antykrólewskiej intrygi król Henryk V – władca bardzo zdolny, a jeszcze bardziej ambitny – postanowił dać możliwość wykazania się w boju, a przy okazji powrócić do zgłaszanych pretensji do francuskiego tronu.

Desant i pierwsze kłody…

Król ogłosił wyprawę i zarządził mobilizację armii na początek sierpnia 1415 roku. Punktem zbiorczym stało się miasto Southampton na południowym wybrzeżu. Z tego portu (oraz nieodległego Portsmouth) wypłynęła armada około półtora tysiąca mniejszych bądź większych statków z blisko dziesięciotysięczną armią. W jej skład wchodziło siedem tysięcy łuczników, dwa tysiące ciężkozbrojnego rycerstwa wraz z piechotą oraz około 350 ludzi z zaplecza technicznego armii (saperzy, ogniomistrze, lekarze, cieśle, płatnerze, kapelani i tak dalej).

Najeźdźcy wylądowali na francuskim brzegu, nieopodal ujścia rzeki Sekwany, 13 sierpnia. Prawie od razu przystąpiono do realizacji pierwszego celu wyprawy – zajęcia pobliskiego portu Harfleur, gdzie stacjonowały francuskie okręty wojenne. Ponadto liczono, iż port rychło stanie się bazą logistyczną dla całej ekspedycji. Nim wyruszono pod mury Harfleur, król Henryk, osobiście przemawiając do armii, stanowczo zabronił żołdactwu jakichkolwiek wybryków typu morderstwa, gwałty, grabieże czy podpalenia skierowanych w miejscową ludność. Zapowiedź kary śmierci miała skutecznie odstraszyć potencjalnych śmiałków.

Bitwa pod Azincourt

Bitwa pod Azincourt

Właściwe oblężenie rozpoczęło się po paru kilku dniach od przybycia do Harfleur, gdy 18 sierpnia królewski brat, Tomasz Lancaster, 1. Książę Clarence, rozbijając obóz po wschodniej stronie miasta, odciął obrońców od pomocy z zewnątrz.
Dzielna postawa nielicznego garnizonu (około czterystu żołnierzy) odwlekła wkroczenie Anglików aż do 22 września. Niespodziewanie długie oblężenie spowodowało pewne załamanie morale armii, nadwątlenie zapasów, a co najgorsze: masowe zachorowania na dyzenterię. Wyprawa dla przeszło tysiąca żołnierzy, z królewskim bratem na czele, zakończyła się właśnie w Harfleur załadunkiem na rodzime okręty powracające do ojczyzny.

Niezniechęcony Henryk po krótkim odpoczynku w murach portowego miasta, wyruszywszy 8 października wraz sześciotysięczną armią, skierował się ku Calais. W Harfleur zostawił przeszło tysięczny garnizon. Gros maszerujących tworzyli łucznicy – aż pięć tysięcy, ponadto dziewięciuset spieszonych rycerzy wraz ciężkozbrojną piechotą. Pozostałą setkę tworzyła służba techniczna i czeladź obozowa. Celem króla było dotarcie do głównej angielskiej bazy na stałym kontynencie, co wymagało pokonania niecałych stu mil. Nieduża odległość pozwoliła Henrykowi zmniejszyć ilość wozów taboru (co ułatwiało postępy maszerującej armii) oraz zabrać racje żywnościowe wystarczające ledwie na tydzień marszu.

Panorama obozu francuskiego, czyli co po dziadkach poległych pod Crécy przejęli ich wnukowie

Francuzi wyraźnie odpuścili sobie Harfleur, a czas poświęcali zbieraniu wojska, choć bacznie przyglądali się ruchom Henryka. Powódź ułatwiła im zablokowanie przejść łączących brzegi Sommy, które obstawili silnymi posterunkami. Od czasu do czasu wdawali się również w krótkie potyczki z osamotnionymi kolumnami przeciwnika. Anglicy, znający przewagę wroga, unikali bezpośredniego kontaktu, lecz w nadziei przejścia Sommy w Amiens przebyli przeszło dwuipółkrotnie większą od planowanej drogę (około 260 mil), co przyniosło jedynie wyczerpanie zapasów, głód, zmęczenie i choroby, o kryzysie ducha bojowego nie wspominając.

Podstawowym problemem Francuzów był zaś kryzys przywództwa – chory psychicznie Karol VI nie był zdolny do kierowania siłami zbrojnymi, zaś Rada Królewska obarczona zadaniem prowadzenia kampanii wojennej nie była w stanie jednomyślnie obrać wodza naczelnego. Ostatecznie funkcje dowódcze (choć wciąż podważane przez niektórych ambitnych książąt) przekazano w ręce Wielkiego Koniuszego Karola d’Alberta oraz marszałka Jeana Il Le Maingre’a (zwanego Boucicaut).

Po dotychczasowych zadaniach opóźniających pochód Anglików 20 października Rada postanowiła wydać walną bitwę najeźdźcy i choć świadoma poprzednich upokorzeń znała wartość angielskiej piechoty, mimo to liczyła, że ogromna przewaga liczebna zagwarantuje sukces.

Armia francuska, która miała zagrodzić drogę królowi Henrykowi V i jego wojsku, liczyła w chwili wyruszenia około dwudziestu tysięcy żołnierzy, a do chwili bitwy wiele pomniejszych orszaków dołączyło do królewskiej armii, więc jej liczebność żołnierzy wzrosła do dwudziestu pięciu tysięcy. W jej skład wchodziło: osiem tysięcy ciężkiej konnicy (złożonej ze szlachetnie urodzonych panów oraz ich drużyn zaciąganych wśród ludzi z gminu), trzech tysięcy francuskich łuczników wraz z najemnymi kusznikami z Genui, oraz czternaście tysięcy ciężkozbrojnej piechoty.

Walczyć albo nie walczyć? – oto jest pytanie

Wieczorem 23 października po zasięgnięciu rady zacniejszych rycerzy, Henryk podjął decyzję o rozbiciu obozowiska na południe od małych wiosek: Azincourt i Tramecourt. Henryk, niezbyt skory do bitwy, widząc swoją armię – nieliczną, wymęczoną, głodną oraz nękaną dyzenterią – musiał zrezygnować z alternatywnego rozwiązania, obejścia armii francuskiej. Jednak stan armii nie rokował pomyślnego manewru, dlatego postanowił zaryzykować i przy bardzo niekorzystnym układzie sił przyjąć bitwę.

Jednak zbawienny efekt przynieść miał fakt, iż to Henryk wybrał sobie pole bitwy – możliwie najkorzystniejsze dla własnej strategii.

Starcie miało się rozstrzygnąć na dziewięćsetmetrowym polu o szerokości trzech kilometrów, „ogrodzonym” od wschodu i zachodu lasem, co uniemożliwiło rozwinięcie skrzydeł armii francuskiej. Cały następny dzień Anglicy poświęcili na „regenerację” i przygotowania do pewnej już bitwy. Tymczasem w obozie Francuzów rozgorzała dyskusja na temat koncepcji taktycznej. Nominalnym przywódcom, skłonnym do defensywnej taktyki, zabrakło autorytetu, aby przekonać do swych racji „rycerskich” książąt oraz hrabiów. Ci z kolei skutecznie wymusili zmianę taktyki na ofensywną. Uzgodniony plan bitwy zupełnie nie odzwierciedlał rzeczywistego pola walki. Choć całkiem rozsądny, nie brał pod uwagę czynników terenowych skutecznie ograniczających długość frontu.

Henryk V Lancaster

Henryk V Lancaster

Francuzi liczyli na współdziałanie wszystkich rodzajów wojsk: pierwsi do boju mieli ruszyć kusznicy wraz z łucznikami, a gdy rozpoczęliby ostrzał prawego skrzydła, od tyłu uderzyłaby ciężka konnica, która wcześniej po cichu miała obejść Anglików. Coup de grâce mieli zadać spieszeni rycerze wraz z ciężkozbrojną piechotą. Osaczenie wroga oraz wielka przewaga liczbowa miała zapewnić zwycięstwo.

W nocy z 24 na 25 października rozpętała się jednak silna burza, która zamieniła pole w płytkie bagno.

Przed bitwą

25 października król Henryk po wysłuchaniu porannej mszy, rozpoczął około godziny ósmej rano rozmieszczanie oddziałów. Postępując zgodnie z tradycyjną koncepcją obronną, wykorzystując sprzyjające warunki naturalne, postanowił maksymalnie zwęzić front do 740 metrów. Ustawił wojsko pomiędzy dwoma zagajnikami, na końcu zaoranego pola, które wówczas przypominało jedynie grzęzawisko. Aby tradycji stało się zadość, centrum zajęli spieszeni rycerze wraz z ciężkozbrojną piechotą (łącznie dziewięciuset ludzi), skrzydła zaś – oddziały łuczników liczące równo po dwa i pół tysiąca po każdej stronie.

Po przeciwnej stronie pola, głównodowodzący utworzyli trzy batalie, które ze względu na niemożność rozwinięcia skrzydeł musiały stać jedna za drugą, co uniemożliwiało jednoczesne wykorzystanie ich w boju. Pierwsza linia, pod komendą samego konetabla, składała się z ośmiu tysięcy ciężkozbrojnej piechoty oraz trzech tysięcy najemnych Genueńczyków i rodzimych miotaczy posługujących się kuszą i łukiem. Druga batalia składała się z sześciu tysięcy ciężkozbrojnych piechurów. Ostatnia, trzecia linia składała się wyłącznie z konnicy pod dowództwem marszałka Boucicauta.

Bitwa

Gdy pewni swego Francuzi w spokoju jedli śniadanie i prowadzili swobodne konwersacje na luźne tematy, w obozie angielskim obradowała rada wojenna. Wszyscy szybko doszli o wniosku, iż dłuższa zwłoka działa tylko na ich niekorzyść, a wyczerpana armia będzie z godziny na godzinę tracić na wartości bojowej. Tak więc o godzinie jedenastej przed zwartymi szeregami wystąpił konno król Henryk, który w podniosłej oracji, bez ogródek zażądał maksymalnego wysiłku i bezprzykładnego męstwa, gdyż tylko zwycięstwo dawało szansę na ocalenie honoru i życia. Henryk przestrzegł plebejuszów, czyli znakomitą większość swych podwładnych, że i on, i inni arystokraci są w stanie za cenę okupu uniknąć niedoli, lecz oni – ludzie z gminu – zostaną wybici do nogi.

Po tych słowach do przodu ruszyli łucznicy, którzy oprócz osobistej broni nieśli zaostrzone pale. Gdy znaleźli się w odległości strzału z łuku od przeciwnika (200 – 230 m), błyskawicznie wkopali pale skierowane zaostrzonym końcem pod kątem ostrym ku wrogim szeregom. Następnie ukryli się za tymi nieregularnymi zaporami, oczekując francuskiego natarcia.

Gdy zaskoczeni takim zuchwalstwem Francuzi (poruszenie było tak wielkie, że wszyscy zapomnieli o przestrogach konetabla, poruszającego kwestię przesunięcia uderzenia na późniejszą porę ze względu na panujące na polu grzęzawisko) wysłali własnych miotaczy, pochodzący z Anglii oraz Walii łucznicy zasypali ich gradem strzał. Francusko–genueńskie połączone siły kuszników wraz łucznikami po oddaniu kilku salw, pospiesznie wycofały się za linie własnych wojsk. Jak się okaże, sytuacja tak się rozwinęła, że nie było dane tym jednostkom pojawić się ponownie na placu boju.

W celu rozbicia łuczników, z dwóch „boków” (określenie „skrzydeł” byłoby nie na miejscu) Francuzów bezładnie do ataku ruszyły małe grupki konnicy, których członkowie, nim dotarli do wrogich linii, zdołali albo polec, albo paść pod zabitymi oraz rannymi końmi. Przez środek rozmytego pola do akcji ruszyła trzecia linia złożona z ciężkozbrojnych rycerzy i ich towarzyszy broni, którzy za cel obrali sobie centrum angielskiego zgrupowania. Szarża, straciwszy prędko impet, zatrzymała się pod zaporami odgradzającymi ich od łuczników.
Przy próbie przedarcia się zginęło zaledwie trzech rycerzy, lecz zawracające szeregi stały się doskonałym celem dla łuczników. Wypada wspomnieć, iż strzały wypuszczane z angielskich „longbows” nie przebijały płytowych zbroi francuskiej arystokracji, lecz nie można powiedzieć tego samego o końskich kropierzach (gdy w ogóle je stosowano, co nie było powszechne). Dlatego łucznicy na cel wzięli właśnie wierzchowce, które ranione nie były w stanie utrzymać jeźdźca i przewracały się, a przy zagęszczeniu francuskich szeregów powodowało to „efekt domina” i w ten sposób w błocie znalazły się setki ludzi.

Zdezorientowani rycerze, podobnie jak ich wierzchowce, będąc pod ciągłym ostrzałem, nie byli w stanie synchronizować ruchów poszczególnych szeregów, tak że pojedynczy jeźdźcy zwalili się na ośmiotysięczną linię spieszonych rycerzy i ciężkozbrojnych piechurów. Formacja, która właśnie ruszała do boju, straciła zwartość.

Mozolny marsz przez grzęzawisko spowodował, iż pozbawione impetu natarcie wymęczonych piechurów, dość że już poważnie przetrzebione przez łuczników, zostało szybko odparte przez hufiec spieszonych ciężkozbrojnych Anglików. Gdy pierwsza linia bezpośrednio starła się z nieprzyjacielem, do ataku przystąpiła druga batalia francuskiej ciężkiej piechoty. Stłoczeni na niewielkim polu żołnierze nie byli w stanie wykazać się, a ciężkie uzbrojenie utrudniało poruszanie się po niestabilnym gruncie. W efekcie setki ściśniętych Francuzów przewracały się nawzajem, a silny ostrzał uniemożliwiał koordynację.

Widząc fatalny obraz francuskiego natarcia, król Henryk nakazał łucznikom odłożyć łuki, a dobyć mieczów bądź toporów i uderzyć zza pali na zdezorientowanych Francuzów. Lekkozbrojni i zwinni łucznicy nie mieli większych problemów z błotem, które dotąd tak skutecznie uniemożliwiało jakiekolwiek postępy armii francuskiej. Zadowolony, choć jeszcze nie pewny zwycięstwa, Henryk przyglądał się jak jego podwładni niczym fala prą przed siebie, bezlitośnie zabijając, obalając czy biorąc w niewolę żałośnie wyglądających nieprzyjaciół. Starcie nabrało takiego rozmachu, iż angielski wódz zmuszony został rzucić do walki nawet nieliczną straż taborową i czeladź.

Zwycięstwo przede wszystkim

Niepilnowane zaplecze zostało splądrowane przez miejscowych chłopów, co miało jeszcze jeden mało chwalebny skutek. Poinformowany o zajściu na tyłach Henryk, dodatkowo obawiający się kontrataku gotowej do walki reszty francuskich sił, wydał rozkaz zabicia wziętych do niewoli Francuzów, którzy mogli wszcząć bunt i załamać angielskie szyki. Zniesmaczeni angielscy szlachcice odmówili wykonania rozkazu – nie tylko ze względów moralnych, liczyli na ogromne okupy za wysoko urodzonych arystokratów. Król mimo namów nie odstąpił od zbrodni, której ostatecznie dokonał jeden szlachcic ze swoim oddziałem dwustu walijskich łuczników. Ofiarami stali się arystokraci – w tym konetabl d’Albret, troje książąt krwi (Antoni Brabancki, Filip II de Nevers oraz Jan I d’Alençon oraz innych dziewięćdziesięciu przedstawicieli elit, oraz zwykli żołnierze. Gdy jednak niebezpieczeństwo kontrataku reszty trzeciej linii i szarży rzekomych „odwodów”, które napadły na obóz, zostało oddalone, natychmiast przerwano niecny proceder, który kosztował życie koło pięciuset ludzi. Mimo wszystko Henryk wykazał się nie barbarzyństwem, a chłodną kalkulacją. A racjonalizm jest zaletą wodzów.

Przypatrująca się angielskiemu kontruderzeniu i rzezi swoich kompanów kilkutysięczna jeszcze francuska trzecia linia oraz jednostki, które zdołały się wydostać z opresji, straciła ducha bojowego i odmówiła włączenia się do walki, po czym pierzchła z pola.

Epilog

Tak więc po godzinnym boju na polu między lasami Azincourt a Tramecourt leżały w błocie ciała wielu francuskich panów, giermków i pospolitych żołdaków. Armia francuska przestała istnieć, a jej rdzeń – możnowładztwo – został tak przetrzebiony, iż ziemiańskie stanowiska jeszcze długo pozostały nieobsadzone. Najbardziej zaś ucierpiała najsilniejsza frakcja – „armaniacy”, który prócz straty liderów, okryli się hańbą.

Kunszt angielskiego wojska spowodował, iż Henryk stał się niekwestionowanym panem pola bitwy. Wymęczeni zwycięzcy nie ścigali resztek sił przeciwnika. Nazajutrz rankiem dobito leżących na pobojowisku Francuzów, zaś armia obciążona blisko półtoratysięczną kolumną jeńców z marszałkiem Boucicautem na czele ruszyła pod pobliski zamek Azincourt. Zmęczenie spowodowało szybkie zaniechanie tego zamiaru, a Anglicy postanowili się wycofać do Maisoncelles. Później skierowano się z powrotem ku Calais, gdzie dotarto 29 października. W tymże angielskim bastionie król wraz z armią zregenerowali siły i 16 listopada wyruszyli w podróż powrotną do Dover.

Angielskie zwycięstwo pod Azincourt jest niezwykłym wydarzeniem, którego rezultat o dziwo rozstrzygnął atak lekkozbrojnej piechoty, która dzięki zwinność pokazała swoje możliwości, eliminując ciężko opancerzoną francuską piechotę. Również odejście Henryka od biernej defensywy musiało deprymująco zadziałać na „zajętego” walką z siłami natury francuskiego rycerza, giermka czy szeregowego pachołka. Nieudolność francuskiej armii kosztowała życie elitę społeczeństwa Francji (konetabla, trzech książąt, pięciu hrabiów, dziewięćdziesięciu baronów) oraz 1560 innych szlachciców. Dodatkowo pole bitwy przykryły ciała koło dziesięciu tysięcy żołnierzy ze stanu niższego.

Anglicy po bitwie oficjalnie przyznali się do straty zaledwie trzynastu rycerzy (w tym Edwarda Norwicha, 1. księcia Yorku – królewskiego kuzyna) oraz stu piechurów. Choć raczej na pewno są do dane zaniżone, rzeczywiste straty zwycięzców z pewnością nie przekraczają 500 żołnierzy.

23 listopada triumfalnym wjazdem do Londynu i złożeniem darów dziękczynnych w katedrze św. Pawła król Henryk V zakończył niezwykle udaną eskapadę. Jednak Opatrzność, która zesłała Henrykowi tak wielkie zwycięstwo, nie pozwoliła mu zebrać długoterminowych owoców zwycięstwa pod Azincourt, a sam stuletni konflikt, choć wówczas wydawał się być na zakończeniu, skierował się na nową fazę, niekorzystną dla angielskiej korony.

Bibliografia:

Brian T. Carey, „Wojny średniowiecznego świata. Techniki walki”, Bellona, Warszawa 2008
Benedykt Zientara „Hitoria powszechna średniowiecza”, PZWS 1973
Jerzy Zdzisław Kędzierski „Dzieje Anglii do roku 1485”, Ossolineum 1966
Henryk V pod Azincourt, Rzeczpospolita, dodatek Batalie i wodzowie wszech czasów, nr 20, 31 maja 2008