Wyobraźcie sobie, że jakiś zagraniczny historyk – choćby i Norman Davies – postanowił napisać obszerną i możliwie najbardziej obiektywną książkę o jakimś kłopotliwym zagadnieniu z polskiej historii. Na przykład o wzajemnych stosunkach Polaków i Ukraińców w latach 40. ubiegłego wieku. Jest oczywiste, że cokolwiek by napisał, przynajmniej jedna ze stron (a najprawdopodobniej obie) oskarżyłaby go o stronniczość na rzecz jednego narodu i brak zrozumienia dla tragedii drugiego. Książkę taką oczywiście można napisać, ale wymaga to od autora tytanicznej wręcz pracy, a gdy już pojawi się na rynkach obu zainteresowanych krajów, także odporności psychicznej, bo ataki urażonych środowisk potrafią być bardzo nieprzyjemne.

Dla Hiszpanów takim szczególnie drażliwym tematem jest wojna domowa, która skończyła dziesięciolecia społecznych niepokojów, drobnych rebelii i rewolucji, bezustannego kryzysu gospodarczego oraz porażającej biedy, ale też dała początek represjom dyktatury frankistowskiej. Wielonarodowościowe państwo hiszpańskie od zawsze było podzielone, gdyż Katalończycy i Baskowie nigdy właściwie nie zaakceptowali dominacji Madrytu. Wynikłe w XIX wieku rozdrobnienie polityczne było im więc bardzo na rękę. Doszło w końcu do tego, że morderstwa na tle politycznym były codziennością, każde wybory parlamentarne stawały się de facto początkiem przygotowań do następnych wyborów, a każda zmiana premiera – początkiem poszukiwań jego następcy. Kiedy wreszcie abdykował król Alfons XIII, będący bardziej miłośnikiem piłki nożnej i motoryzacji niż polityki, Hiszpanie wierzyli, że coś w ich kraju wreszcie zmieni się na lepsze, ale z perspektywy czasu okazało się, iż był to raczej początek niezbyt długiej drogi ku wojnie domowej.

O tym właśnie konflikcie opowiada książka Antony’ego Beevora, która ukazała się w polskich księgarniach nakładem wydawnictwa Znak. 62-letni dziś absolwent słynnego Royal Military College w Sandhurst, niegdyś żołnierz, obecnie zawodowy pisarz i historyk, rozpoczął pracę nad nią ponad trzydzieści lat temu. Skutkiem tego w roku 1982 ukazała się „Wojna domowa w Hiszpanii” – pierwotna wersja tego, co teraz możemy poznać pod tytułem „Walka o Hiszpanię”.

Książka podzielona jest na siedem części, te zaś na rozdziały, których jest w sumie aż 38, a początkowe kreślą wspomniane wyżej tło wojny domowej. Już tutaj doskonale widać talent pisarski Antony’ego Beevora, prowadzącego Czytelnika ku wybuchowi guerra civil w taki sposób, iż można by ów wybuch przeoczyć, gdyby nie został wyraźnie wskazany. Może to być oczywiście przypadek, ale stawiam raczej, iż był to zamierzony zabieg, mający pokazać Czytelnikowi, iż wojna domowa nie wzięła się z niczego, ale była raczej czymś w rodzaju korka samoczynnie wyskakującego z butelki, kiedy ciśnienie gazu pod nim wzrośnie powyżej pewnej krytycznej wartości. Od tego momentu autor zaczyna pisać bardziej szczegółowo, ale na przestrzeni całej książki – a z aneksami, indeksem i mapami jest to grubo ponad sześćset stron – udaje mu się uniknąć przegadania. Z drugiej jednak strony, informacje są gdzieniegdzie podawane tak intensywnie, że czasem trzeba wrócić i przeczytać jakiś fragment jeszcze raz, żeby być pewnym, że na pewno dobrze się zrozumiało.

Należy pamiętać, iż Beevor pisze raczej jak historyk niż dziennikarz, w związku z czym „Walka o Hiszpanię” nie ma w sobie nic z lekkiego czytadła. Książki profesora Normana Daviesa na przykład są – mimo poważnej tematyki – napisane w sposób reader friendly, stanowiąc całkiem niezłą literacką rozrywkę. Książka Beevora tymczasem jest dużo bardziej rzeczowa, gdzieniegdzie wręcz sucha. W innej sytuacji można by to pewnie uznać za wadę, ale hiszpańska wojna domowa była konfliktem na tyle okrutnym i barwnym, że obiektywizm – choćby nawet pociągał za sobą suchość stylu – jest rozwiązaniem dużo lepszym niż popadanie w tabloidyzację.

Autor nie zdecydował się przy tym na ścisły układ chronologiczny. O ile więc część rozdziałów faktycznie opisuje konkretne bitwy, o tyle inne poświęcone są poszczególnym zjawiskom społecznym lub politycznym, na przykład porównaniu skali terroru po jednej i drugiej stronie. Stąd już w drugiej części przeczytać możemy o niemieckich okrętach i samolotach udzielających wsparcia rebeliantom, lecz dopiero w części trzeciej dowiemy się, jak w ogóle doszło do tego, że Franco otrzymał takie wsparcie; wiele dat i wydarzeń pojawia się przy tym kilkakrotnie. W praktyce oznacza to, że czasami ciężko nadążyć za „akcją” i po prostu brakuje prostego, łopatologicznego może nawet wyjaśnienia: „zdarzyło się to i to, bo tamto i tamto”. Beevor najwyraźniej doszedł jednak do wniosku, iż po jego książkę sięgną raczej ci ludzie, którzy mają już jako takie pojęcie na temat przebiegu wojny domowej – i chyba faktycznie tak właśnie być powinno.

Jeśli miałbym określić „Walkę o Hiszpanię” jednym zdaniem, powiedziałbym: to bardzo mocna książka. Jak już wspomniałem, autor nie tabloidyzuje tekstu, ale nie znaczy to, że oszczędza Czytelnikom informacji o zbrodniach popełnianych po obu stronach. Czyni to jednak w sposób rzeczowy, kładąc nacisk na fakty, a nie na emocje. Trudno jednak samemu nie poczuć wzburzenia, gdy czyta się, że komuniści otworzyli w Madrycie fałszywą ambasadę i zamordowali ludzi, którzy się tam schronili czy o mordowaniu jeńców, którzy poddali się tylko dlatego, że obiecano im darowanie życia. Z drugiej strony, Beevor tonuje trochę nastroje, obalając niektóre mity szerzone przez propagandę – zwłaszcza sugestie frankistów, jakoby całymi setkami mordowano księży i gwałcono zakonnice. Nie oszczędza przy tym wad i błędów obu stron, konsekwentnie piętnując próżność Franco, dwulicowość komunistów czy chciwość najemników walczących po stronie Republiki (oraz naiwność przywódców tejże).

Co się zaś tyczy pracy wykonanej przez wydawnictwo, mamy do czynienia ze standardowym poziomem prezentowanym przez Znak. „Walka o Hiszpanię” należy do tej samej serii wydawniczej co choćby „Europa walczy” Daviesa czy „Moskwa 1941” Braithwaite’a, więc posiadacze którejkolwiek z tych pozycji wiedzą już, czego się spodziewać. Estetyczna czarna okładka z czerwono-złotym napisem, przykryta obwolutą w tych samych barwach, kryje treść doskonale przygotowaną pod względem językowym (należy się plus za zachowanie zasad odmiany imion i nazwisk, choć z paroma drobnymi potknięciami w stylu nieodmienionej Fuenlabrady), ale niestety – jak w przypadku tamtych książek – zespół tłumacząco-redagujący potknął się na terminologii militarnej.

Czy są łodzie podwodne? Oczywiście, że są. Jeden z samolotów de Havillanda określany jest raz jako Dragon Rapid, raz zaś – już poprawnie – jako Dragon Rapide. Niemieckie czołgi określane są z brytyjska jako „Panzer Mark I”, a we wkładce ze zdjęciami wręcz jako „Panzer Mark” (bez liczby). Dewoitine w jednym miejscu zamienił się w Dewoitines (w oryginale zapewne była liczba mnoga), a w załogach czołgów znaleźli się nagle… artylerzyści (w oryginale pewnie gunners, a więc działonowi, chociaż tu akurat trudno być pewnym). Mam też osobistą awersję do nazywania bombowców Ju 87 „sztukasami”, ale zdaję sobie sprawę z tego, że takie przezwisko już się w tym kraju utarło. Najpotężniejszy błąd merytoryczny tkwi jednak gdzie indziej i – co smutne – zdarza się już drugi raz w książkach Znaku. Oto kolejna tłumaczka próbuje wmówić Czytelnikowi, że myśliwce I-15 i I-16 były produkowane przez Iljuszyna. Litości…

„Walka o Hiszpanię” została wyceniona na 65 złotych, co jak na polskie warunki jest kwotą niemałą. I choć zasadniczo uważam, że w naszym pięknym kraju każda książka jest za droga, to w tym wypadku uważam, że mamy do czynienia z pozycją wartą każdej złotówki. Czytelnik powinien jednak przed czytaniem skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą, ewentualnie przeczytać ulotkę… albo tę recenzję. Dowie się wówczas, iż przed lekturą powinien zdobyć pewną wiedzę na temat hiszpańskiej wojny domowej (powiedzmy, że hasło w Wikipedii będzie sam raz) oraz znieczulić się na wpadki okołomilitarne. Spełniwszy te warunki, dostanie wspaniałą książkę w wyczerpujący sposób omawiającą mało w Polsce znany – a szkoda – temat.