Historia australijsko-francuskich negocjacji w sprawie pozyskania nowych okrętów podwodnych, która wyrosła na jedną z największych oper mydlanych światowego przemysłu zbrojeniowego, przedwczoraj niespodziewanie dobiegła końca. Władze w Canberze postawiły na zacieśnienie współpracy ze Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią oraz pozyskanie okrętów podwodnych o napędzie atomowym. Zwłaszcza ta ostatnia informacja zdumiała obserwatorów, mówimy bowiem o transakcji niemalże bezprecedensowej.

W myśl zawartego porozumienia – na razie jeszcze niedoszlifowanego w szczegółach – Royal Australian Navy otrzyma co najmniej osiem okrętów o napędzie atomowym, które zajmą miejsce starzejących się jednostek typu Collins. Nowe okręty mają być budowane w Adelajdzie przy wsparciu technicznym i technologicznym ze strony Wielkiej Brytanii i USA. W ciągu najbliższych osiemnastu miesięcy zapadnie decyzja, czy Australijczycy sięgną po brytyjski typ Astute (na zdjęciu tytułowym), amerykański Virginia lub SSN(X) czy też zupełnie nowy typ zoptymalizowany pod ich potrzeby albo opracowany na zasadzie współpracy międzynarodowej.

Oznacza to jednak, iż Collinsy będą musiały pozostać w służbie aż do lat czterdziestych, ponieważ pierwszy SSN podniesie australijską banderę najwcześniej za dziesięć lat. Jako że najstarszy okręt typu zwodowano dwadzieścia osiem lat temu (jakże pociesznie brzmi to z polskiej perspektywy z naszym dobijającym czterdziestki Orłem), Australijczycy już kilka miesięcy temu zdecydowali się na modernizację Collinsów. Pierwszy okręt, HMAS Farncomb (SSG 74), przejdzie ją w roku 2026.



Nuklearyzacja australijskiej floty podwodnej nie nastąpi jednak w próżni. Wręcz przeciwnie – będzie ona częścią budowy zupełnie nowego krajobrazu geopolitycznego w regionie Indo-Pacyfiku. 15 września premier Australii Scott Morrison ogłosił nową strategię obronną na telekonferencji wraz z brytyjskim premierem Borisem Johnsonem i prezydentem USA Joem Bidenem. Trójstronny pakt noszący nazwę AUKUS ma być, według Johnsona, „otwarciem nowego rozdziału w przyjaźni” jego członków i obejmie współpracę także w wielu innych dziedzinach – cyberbezpieczeństwa, sztucznej inteligencji i zdolności uderzeniowych dalekiego zasięgu.

Te ostatnie są zresztą motywem wiodącym całego bieżącego tygodnia. Dopiero co odbyła się udana próba południowokoreańskiego pocisku balistycznego odpalanego z okrętów podwodnych, również Korea Północna zademonstrowała światu nowe zdolności w tym zakresie (analiza tej kwestii pojawi się w naszym serwisie jeszcze w tym tygodniu – tutaj). Z kolei w przypadku Australii chodzi o pozyskanie pocisków manewrujących Tomahawk dla niszczycieli typu Hobart i AGM-158B JASSM-ER dla Royal Australian Air Force.

Ale w ogólnym rozrachunku sprzedaż pocisków manewrujących to małe piwo. Sprzedaż SSN-ów (czy raczej komponentów i technologii ich budowy) to decyzja wyznaczająca zupełnie nowy standard na rynku zbrojeniowym. Wiadomo, że Chińczycy korzystali przy budowie swoich atomowych okrętów podwodnych z rosyjskiego know-how, zarówno udzielonego oficjalnie, jak i zdobytego drogą szpiegowską. Francuzi z kolei pomogli Brazylii w kwestii budowy okrętu podwodnego Álvaro Alberto (ma być zwodowany za osiem lat), który jest nuklearnym kuzynem konwencjonalnego typu Scorpène, ale do którego reaktor Brazylijczycy opracowali we własnym zakresie.

Najdalej poszli Rosjanie, kiedy wydzierżawili okręt podwodny Nierpa (K-152) Indiom. Amerykanie ani Brytyjczycy nigdy dotąd nie zdecydowali się na jakąkolwiek transakcję. Co więcej, obecnie wszystkie kraje posiadające okręty podwodne o napędzie nuklearnym są także posiadaczami broni nuklearnej.



Co ciekawe, Australia początkowo chciała zastąpić Collinsy właśnie okrętami o napędzie atomowym. Ostatecznie jednak zdecydowała się na jednostki konwencjonalne – francuskie typu Shortfin Barracuda Block 1A, będące konwencjonalną wersją okrętów o napędzie atomowym dla Marine nationale. W grudniu 2016 roku podpisała z francuską Naval Group kontrakt opiewający na 50 miliardów dolarów australijskich, który zakładał dostarczenie jednostki prototypowej (z docelowej serii dwunastu okrętów) w roku 2032. Już pod koniec roku 2018 wiadomo jednak było, że okręt wiodący przyszłego typu Attack zostanie przekazany Royal Australian Navy w roku 2034 lub 2035. W międzyczasie koszt programu SEA 1000 niemal się podwoił.

Przeczytaj też: Okręty podwodne projektu 651

Domek z kart

Na początku roku tygodnik Australian Financial Review poinformował, że Canberra rozważa zerwanie kontraktu. Coraz bardziej niezadowolony z „zawyżania kosztów i przekroczenia terminów” był premier Scott Morrison. Jego rozmowy z prezydentem Emmanuelem Macronem w tej sprawie miały podobno doprowadzić nie do załagodzenia sporu, ale wręcz przeciwnie – do dalszego zaostrzenia.

Ceremonia wodowania atomowego okrętu podwodnego Suffren – jednostki wiodącej typu Barracuda w jego podstawowej, atomowej, konfiguracji.
(Ministère des Armées)

Nie wiadomo, czy właśnie wtedy Australijczycy zaczęli na poważnie szukać alternatywy dla Barracud. Już dużo wcześniej spekulowano, że Canberra może być zainteresowana japońskim typem Sōryū. Z kolei cztery miesiące temu rzekomo analizowano niemieckie okręty podwodne typu 214 jako opcję pomostową między Collinsami a docelowymi okrętami typu Attack, niezależnie od ich francuskiej bądź niefrancuskiej proweniencji.

Typ 214 w ogóle nie był jednak kandydatem w konkursie wygranym przez Barracudę, TKMS zaoferował wówczas jedynie dość ogólny projekt jego powiększonej wersji oznaczonej typ 216. H.I. Sutton, jeden z czołowych światowych ekspertów od spraw okrętów podwodnych, zwracał uwagę, że typ 214 jest zbyt mały na australijskie wymagania związane z operowaniem na rozległych obszarach Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego. Od lat Australijczycy stawiają na długie patrole, większy zasięg przekłada się wprost na większe rozmiary, które z kolei pozwalają zabrać na pokład więcej środków bojowych.



Niemieckie okręty łącznie z tymi w wyrzutniach zabierają tylko szesnaście torped i pocisków manewrujących. Dla porównania: Collinsy mogą przenosić dwadzieścia dwa środki bojowe, Barracudy – dwadzieścia cztery, zaś Sōryū – dwadzieścia jeden. Zdaniem Suttona było mało prawdopodobne, aby Australia rzeczywiście brała pod uwagę pozyskanie typu 214. Raczej ktoś pomylił typy niemieckich okrętów podwodnych. Być może w grę wchodzi zwykły rebranding typu 216. Opisanie go jako udoskonalonego typu 214 może służyć stworzeniu wrażenia, że chodzi o sprawdzony projekt niosący za sobą niskie ryzyko inwestycyjne. Sutton zwracał uwagę, że australijskie wymagania najlepiej spełniłby atomowy okręt podwodny.

Faktycznie w Canberze od zawsze panowała co do tego zgoda. Brakowało jednak woli politycznej i warunków, aby zainicjować taki projekt. Z maja przeszliśmy do września i co się okazało? Że Sutton (jak zwykle) miał rację i że wola polityczna jakoś się znalazła. Oczywiście plany ogłoszone przez Morrisona od razu zostały zaatakowane przez wrogów energii jądrowej. Najdalej posunął się członek parlamentu z Melbourne Adam Bandt, który oświadczył, że premier chce umieścić w australijskich miastach „pływające Czarnobyle”.



Atomowe okręty podwodne dadzą australijskiej marynarce wojennej skokowy wzrost potencjału bojowego. Owszem, napęd konwencjonalny, a zwłaszcza niezależny od powietrza (którego Shortfin Barracuda prawdopodobnie by nie otrzymała), ma pewne niezaprzeczalne zalety. Jednostki tej klasy mogą być nawet cichsze od tych napędzanych energią jądrową, są też oczywiście tańsze w obsłudze i nie wymagają kosztownej procedury wymiany paliwa jądrowego. Na korzyść SSN-ów przemawia jednak szybkość i praktycznie nieograniczony zasięg.

Wobec rosnącej w Australii świadomości zagrożenia ze strony Chin i rywalizacji o panowanie na Pacyfiku (z Brisbane do Honolulu jest 7500 kilometrów, z Honolulu do Tajpej – 8100 kilometrów, z Tajpej do Brisbane przez morze Arafura – 7100 kilometrów; bliżej jest z Warszawy do Nowego Jorku) ten ostatni czynnik wybija się na pierwszy plan. Według think tanku Center for Strategic and Budgetary Assessments okręty o napędzie atomowym bazujące w Perth mogłyby spędzać na patrolu na Morzu Południowochińskim aż 77 dni (11 dni dla okrętów konwencjonalnych), a na Morzu Wschodniochińskim – 73 dni.

Sacrebleu!

Kiedy przywódcy AUKUS-a ogłosili, że Australia pozyska brytyjskie lub amerykańskie atomowe okręty podwodne, Paryż na chwilę pogrążył się w niemym osłupieniu, a chwilę później wybuchł wściekłością. Reakcja Pałacu Elizejskiego dowodzi, że powstanie nowego paktu całkowicie zaskoczyło Francuzów – Amerykanie zakomunikowali Paryżowi ten fakt na kilka godzin przed ogłoszeniem go publicznie – i że do ostatniej chwili byli oni przekonani, iż uda się uratować deal z Australią. Francuscy ministrowie spraw zagranicznych i sił zbrojnych, Jean-Yves Le Drian i Florence Parly, wystosowali oświadczenie, w którym nieomalże potępili decyzję Canberry, ale jeszcze bardziej – decyzję Waszyngtonu, który „postanowił wyłączyć europejskiego sojusznika i partnera” z budowy „partnerstwa z Australią w okresie, w którym stajemy wobec bezprecedensowych wyzwań w obszarze Indo-Pacyfiku”.



Le Drian już sam od siebie nazwał tę sprawę ciosem w plecy i porównał ją do standardów polityki międzynarodowej obowiązujących za prezydentury Donalda Trumpa. Parly z kolei obiecała, że rząd zminimalizuje negatywne skutki finansowe, które mogłaby odczuć Naval Group w następstwie anulowania kontraktu z Australią, i nie wykluczyła, że Paryż będzie się domagać odszkodowania.

Dla Francuzów jest to więc cios podwójny. Z jednej strony – utrata prestiżowego i lukratywnego zamówienia na francuskie okręty. Z drugiej – wykluczenie z nowej struktury bezpieczeństwa, i to akurat w okresie, w którym Paryż stara się zaznaczać swoją obecność w tym regionie. Na początku roku okręt podwodny o napędzie atomowym Émeraude (S604) typu Rubis wszedł na Morze Południowochińskie w ramach wyjątkowej misji, która posłużyła Francji do zademonstrowania zdolności projekcji siły w regionie Indo-Pacyfiku.

HMAS Sheean (SSG 77), piąty okręt typu Collins, wychodzi z Beauty Point na Tasmanii.
(LSIS Nadav Harel, Department of Defence)

Bevan Shields na łamach Sydney Morning Herald pisze, że Macron ma prawo czuć się zwiedziony i rozgniewany. Francuski prezydent właściwie od początku kadencji starał się pielęgnować związki z Australią i budować wpływy w tej części świata. Pomimo wspomnianych tarć w stosunkach z Morrisonem wielokrotnie zapewniał o pragnieniu budowy ścisłego partnerstwa.

Wygłaszając takie deklaracje w czerwcu tego roku, nie miał pojęcia, że podczas szczytu G7 w Kornwalii Morrison potajemnie omówił z Bidenem i Johnsonem plan zerwania kontraktu z Naval Group – nie dlatego, że bał się opóźnień i przekroczenia kosztorysu, ale dlatego, że uznał, iż budowa australijskiego systemu bezpieczeństwa wymaga wsparcia Waszyngtonu, nie Paryża. Nawet kiedy Australijczycy zgłaszali się z kolejnymi pretensjami w sprawie standardów obsługi klienta panujących w Naval Gorup, Pałac Elizejski nie usłyszał ani słowa o krystalizującym się powoli pakcie AUKUS. W tej kwestii nie ma wątpliwości: Australia nie tylko z premedytacją nie pozwoliła Francji wyjść z twarzą z tego zamieszania, ale wręcz splunęła Francji w twarz. A teraz Francja będzie chciała się odegrać.



Brutalna prawda jest jednak taka, że obecny krajobraz geopolityczny (przynajmniej w rejonie Indo-Pacyfiku) nie przypomina już tego z połowy ubiegłej dekady. Coraz agresywniejsza postawa Chińskiej Republiki Ludowej, która zdaje się uważać, że morza noszące jej imię stanowią jej suwerenną własność, musi być kontrowana przez system sojuszy zdolny przeciwstawić się jej zarówno politycznie, jak i – w razie potrzeby – zbrojnie. Jedną z inicjatyw mających taki cel jest dialog bezpieczeństwa Quad (Australia, Indie, Japonia, USA), drugą – system współpracy wywiadowczej Five Eyes (Australia, Kanada, Nowa Zelandia, Wielka Brytania, USA).

AUKUS będzie kolejnym elementem sieci, w której Francja po prostu nie jest w stanie odgrywać takiej samej roli jak Stany Zjednoczone. Chińczycy zresztą doskonale to rozumieją, toteż mimo że Biden, Johnson i Morrison pilnowali się, aby przypadkiem nie wspomnień o Państwie Środka, Pekin i tak wystosował protest, określając pakt jako skrajnie nieodpowiedzialny i mogący sprowokować wyścig zbrojeń.

Wokół sprzedaży atomowych okrętów podwodnych wynikną wszakże jeszcze inne kontrowersje oprócz francuskiego i chińskiego oburzenia czy chorych rojeń o pływających Czarnobylach. Sprowadzają się one do jednego słowa: proliferacja. W wystąpieniu przed dziennikarzami Boris Johnson bardzo wyraźnie podkreślił, że Australia otrzyma jedynie napęd jądrowy, a nie broń jądrową, i że transakcja nie będzie łamała przepisów o nieproliferacji. Istotnie, ta kwestia nie podlega dyskusji: państwa nieposiadające broni jądrowej mają prawo posiadać okręty o napędzie jądrowym



Istnieje wszakże ryzyko, że pozyskanie okrętowego napędu jądrowego przez Australię (w której, notabene, obowiązuje zakaz budowy elektrowni atomowych) zachęci do podążenia tą samą drogą inne kraje. Mogłaby to być na przykład Korea Południowa – wątpliwe, aby Waszyngton zgodził się na sprzedaż, gdyż rozwścieczyłoby to zarówno Pekin, jak i Tokio, ale odmowa skomplikowałaby relacje z Seulem w innych dziedzinach. Mogłaby to być także Arabia Saudyjska czy – najgorsza opcja dla Amerykanów – Iran.

Tymczasem jedyne kraje mogące wpłynąć na ajatollahów, aby zrezygnowali z takich planów, to Rosja i Chiny – które same stały się pierwszym celem użycia tej samej furtki. Być może teraz zapragną się stać eksporterami SSN-ów własnej produkcji. Bądź co bądź, trudno sobie wyobrazić, żeby Australia po prostu zażądała sprzedaży okrętów tej klasy od Londynu i Waszyngtonu. Bardziej prawdopodobne jest, że USA i Wielka Brytania same zasygnalizowały potencjalną gotowość sprzedaży jako swoistą zanętę. Dlaczego więc Moskwa i Pekin nie miałyby zrobić tego samego?

W ostatecznym rozrachunku trudno jednak zakwestionować decyzję Canberry. Same możliwości bojowe okrętów o napędzie atomowym byłyby wystarczającym argumentem za odrzuceniem konwencjonalnych Barracud. Myliłby się jednak ten, kto widziałby tu krytykę francuskich okrętów podwodnych in toto. Wręcz przeciwnie: zarówno Barracudy, jak i Scorpène’y to bardzo dobre jednostki. Być może gdyby Australia od samego początku stawiała na napęd jądrowy i zdecydowała się na Barracudy w takim właśnie wariancie, cała saga już dawno dobiegłaby końca i obecnie czekalibyśmy spokojnie podniesienie bandery na pierwszej jednostce. Opóźnienia i wzrost kosztów sprawiły jednak, iż Canberra z roku na rok coraz wyraźniej odczuwała potrzebę wprowadzenia do służby SSN-ów. I w końcu postanowiła tę potrzebę spełnić.

Pojawiają się już zapowiedzi, że amerykańskie okręty podwodne typu Virginia będą przejściowo bazowały w Perth, co z jednej strony ma im ułatwić działanie na Morzach Południowo- i Wschodniochińskim, z drugiej zaś da Australijczykom okazję do bliższego zapoznania się z jednostkami tego rodzaju. Nie należy jednak uznawać tego za sygnał, że Royal Australian Navy również otrzyma Virginie. Chodzi tu bardziej o zaznajomienie z procedurami i standardami służby na takich okrętach aniżeli o jakiekolwiek wstępne przeszkolenie na nowy typ.



Na koniec trzeba jeszcze dodać, że sygnalizowana w drugim akapicie współpraca międzynarodowa to więcej niż tylko czcze spekulacje. Wielka Brytania ogłosiła dziś program opracowania następców typu Astute, nazwany Submersible Ship Nuclear Replacement. Z pewnej perspektywy można to uznać za (kolejną) zaskakującą decyzję, bądź co bądź okręt wiodący typu wszedł do służby jedenaście lat temu i nawet według najbardziej wyśrubowanych standardów jest jeszcze stosunkowo młody, dopiero zbliża się do połowy okresu planowanej służby. Sam projekt ma jednak dwadzieścia pięć lat, a jako się rzekło – świat nie stoi w miejscu. Jest to więc dobry moment na rozpoczęcie choćby wstępnych prac koncepcyjnych. Nie można wykluczyć, że o australijskie zamówienie będą rywalizować właśnie nowy brytyjski projekt i amerykański SSN(X). Mielibyśmy do czynienia z nowym morskim przetargiem stulecia.

W ciągu najbliższych kilku dni napiszemy więcej o Submersible Ship Nuclear Replacement.

Aktualizacja: Francuskie ministerstwo spraw zagranicznych wezwało na konsultacje ambasadorów w Stanach Zjednoczonych i Australii. Amerykańskie media podają, że to pierwszy takich ruch we współczesnej historii stosunków na linii Paryż–Waszyngton. Na marginesie można dodać, że już w czwartek odwołano zaplanowaną na następny dzień galę we ambasadzie w Waszyngtonie mającą celebrować 240-lecie przyjaźni francusko-amerykańskiej.

Przeczytaj też: USS Bismarck Sea. Ostatni zatopiony lotniskowiec US Navy

CPOA(Phot) Thomas McDonald / UK MOD © Crown copyright 2021