Ostatnio wśród książek historycznych popularne jest wznawianie wydanych już kiedyś pozycji. Nie ma w tym żadnego zarzutu, wypada się jedynie cieszyć, bo kolejne edycje świadczą tylko o tym, że wydane niegdyś tytuły były tak dobre i stale cieszą się tak dużym popytem. Na tej fali pojawiło się na rynku nowe wydanie „Malej floty bez mitów” równie popularnego co kontrowersyjnego marynisty Mariusza Borowiaka. Nie jest to nawet wydanie drugie, ale któreś z kolei. Wszystkie poprzednie nakłady, jeszcze innego wydawnictwa, rozeszły się w całości i dostępne były jedynie z drugiej ręki. Zobaczymy więc, czemu ci wszyscy ludzie tak się na ten tytuł rzucali i czy rzeczywiście jest tak dobry.

„Mała flota bez mitów” nie stanowi kompleksowej monografii działalności Polskiej Marynarki Wojennej w latach 1939–1945. Jest to zbiór kilkudziesięciu historii opowiadających o pojedynczych epizodach z historii formacji, która uczestniczyła w wojnie od pierwszego do ostatniego dnia i zanotowała na koncie kilka znaczących sukcesów, opisywanych już w licznych publikacjach. No właśnie, o sukcesach PMW na morzach i oceanach w czasie wojny wiemy dużo, jednak czy wszystko, co serwowali nam do tej pory popularni autorzy, było zgodne z rzeczywistością? Mariusz Borowiak twierdzi, że niekoniecznie. Był to jeden z powodów napisania przed laty tej książki. Jej głównym celem jest obalenie mitów dotyczących polskiej marynarki czasów wojny. Zwracam tu szczególną uwagę na rozróżnienie pomiędzy oczernianiem i szukaniem na siłę sensacji a demitologizacją. Ta druga jest jak najbardziej potrzebna i przyczynia się do lepszego poznania historii. Nie zawsze też autor pisze o rzeczach negatywnych, w większości przypadków mamy do czynienia po prostu z epizodami, które do tej pory były słabo znane bądź relacje o nich opierały się na wątpliwych źródłach. Nie jest więc celem autora oczernianie, ale przedstawienie możliwie dokładnie – bo i dziś niektóre sprawy nie są do końca wyjaśnione i pewnie nigdy nie będą – jak się rzeczy miały.

Ale o czym tak konkretnie pisze Borowiak? Wśród trzydziestu jeden rozdziałów znajdziemy między innymi dotyczące pochodzenia i prawidłowej nazwy kryptonimu operacji przejścia polskich niszczycieli do Wielkiej Brytanii; roli Flotylli Pińskiej w wojnie ze Związkiem Radzieckim; marynarzy w Katyniu; werbunku ochotników do PMW w USA; niesłusznego przypisywania niektórym polskim okrętom nadmiernych sukcesów czy brawurowej walki ścigacza S-2 przeciw kilku niemieckim schnellbootom. Jest w czym wybierać i z pewnością każdy znajdzie do siebie coś ciekawego. Rozdziały nie są wzajemnie powiązane i każdy stanowi zamkniętą całość, dlatego książkę można czytać dowolnym tempem, robiąc przerwy lub omijając poszczególne fragmenty.

Książkę napisano w typowy dla tego autora sposób, żywym językiem i gdy uważa to za koniecznie – z ostrymi, jednoznacznymi osądami. Cały tekst uzupełniono licznymi przypisami do źródeł, literatury uzupełniającej bądź z pobocznymi informacjami oraz, jak zwykle, wieloma fotografiami. Część z nich widzieliśmy już w poprzednich książkach tego autora, ale wiele jest nowych. Być może się powtarzam, ale muszę powiedzieć, że niezależnie od tego, jak oceniamy stronę merytoryczną książki, to czyta się ją bardzo dobrze. Spotkałem się w pewnym miejscu z bardzo protekcjonalnym czy lekceważącym podejściem do tego argumentu w recenzjach, jednak moim zdaniem w literaturze popularnonaukowej, a do takiej zalicza się ta książka, jest to bardzo ważna kwestia. Jeśli chcemy, by ludzie pamiętali o historii swojego państwa, trzeba im ją podać w odpowiedniej formie. Mariusz Borowiak to potrafi.

Jak wszystkie w ostatnim czasie, i tę pracę wydał Almapress. Ogólnie, jak w poprzednich przypadkach, jest bardzo dobrze, jednak dwie rzeczy mi się nie spodobały. Nie miały żadnego wpływu na samo czytanie czy merytoryczny odbiór książki, jedynie na stronę estetyczną. Po pierwsze: nie spodobała mi się zmiana papieru z białego na pożółkły, poprzednie książki prezentowały się znacznie lepiej. Po drugie: nie spodobał mi się pomysł umieszczenia na samym początku książki – na drugiej stronie okładki i na pierwszej stronie – reklamy wcześniej wydanych książek Mariusza Borowiaka. O ile jestem w stanie zaakceptować takie coś na końcu książki, o tyle wydaje mi się, że na jej początku nie powinno mieć to miejsca.

Sądząc po popularności poprzednich wydań, nie ma sensu, bym zachęcał lub zniechęcał was do kupn. Najwięksi pasjonaci pewnie mają którąś z wcześniejszych edycji, a nowi, słysząc zewsząd, że to pozycja obowiązkowa i tak się nią zainteresują. I dobrze zrobią, bo jest tego warta.