Jan Tomasz Gross. Jakie jest pierwsze skojarzenie z tym nazwiskiem? Strach? Czy może jednak Sąsiedzi? Jak by nie było, książka, o której opowiem Wam tym razem, diametralnie różni się od tamtych dwóch, które wywołały w naszym kraju tyle kontrowersji. Wiadomo przecież, że te same kręgi, które krytykują Grossa za polakożerstwo, są też kręgami antykomunistycznymi (a przynajmniej za takowe się podają). Paradoksalnie więc jedna i druga strona sporu o Sąsiadów i Strach stają tym razem za wspólną barykadą w walce o ukazanie charakteru stalinowskiej okupacji Polski.

Trudno jednak powiedzieć, że Jan Gross i Irena Grudzińska-Gross są faktycznymi autorami opisywanej tu książki. Otwiera ją co prawda kilkudziesięciostronicowy esej Grossa opisujący tło książki, sowiecką okupację wschodniej części Polski (po Strachu słowa „esej Jana Tomasza Grossa” budzą zapewne dość ambiwalentne uczucia), ale jest to tylko wstęp. Zasadniczą treść podzielono na dwie części, mniej więcej równej długości. Stanowią ją wspomnienia ludzi wywiezionych na wschód w roku 1940 – stąd i tytuł: W czterdziestym nas Matko na Sibir zesłali. Niech jednak Czytelnik nie myśli, że skoro tytuł jest, jaki jest, to wspomnienia zesłańców są ograniczone li tylko do tych, którzy trafili na Syberię. Prawdę mówiąc, nie liczyłem, ale wydaje mi się, że większość wspomnień stanowią napisane przez tych właśnie, którzy trafili na stepy, nie zaś do tajgi. I podkreślmy w tym miejscu, że większość wcale nie zaczyna się w momencie nocnej wizyty enkawudzistów przybyłych, by zabrać kolejną rodzinę na stację kolejową; znajdzie tam Czytelnik także refleksje na temat stosunków Polaków do mniejszości narodowych żyjących w II Rzeczypospolitej i tychże mniejszości do Polaków czy opis pierwszych miesięcy radzieckiej okupacji wraz z tak zwanymi „wyborami” zaaranżowanymi przez stalinowskie władze.

Pierwszą część relacji stanowią wypracowania dzieci Po tak zwanej „amnestii” dla wywiezionych Polaków (piszę „tak zwanej”, bo przecież ludzie ci nie popełnili żadnego faktycznego przestępstwa, żeby potrzebowali teraz ułaskawiania), gdy nasi rodacy zebrali się wreszcie w zorganizowaną grupę i latem 1942 roku trafili do Iranu, zorganizowano między innymi szkoły dla tysięcy dzieci, spośród których większość pozbawiona była jeśli nie obojga, to przynajmniej jednego rodzica. Tam powstały wypracowania, które po latach trafiły do tej książki. Podzielono je na rozdziały według rejonów, z których wywieziono ich autorów (poza czworgiem Żydów – samych Polaków), po jednym rozdziale na województwo i jednym, zbiorczym na kilka relacji uchodźców z terenów zajętych przez Niemców.

W relacjach dzieci zaskakuje dojrzałość wielu spośród nich, niby oczywista wśród u ludzi, którzy przeszli przez piekło zsyłki, gdzie musieli przedwcześnie dorosnąć, by przeżyć, ale jednak… nie oczywista do końca. Niektóre z tych dzieci nadawałaby się na dziennikarzy czy pisarzy, nawet na poetów, bo właśnie z wiersza zaczerpnięty zostały słowa, które posłużyły książce za tytuł. Ich poziom językowy jest, według dzisiejszych standardów, kiepski, a ortograficzny – niejednokrotnie wręcz fatalny (wszystkie zaprezentowano z pisownią w pełni oryginalną). Trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że uczniowie spędzili dwa lata – często około jedenastego roku życia, więc obecny wiek ucznia piątej klasy podstawówki – we wrogim im i całkowicie obcojęzycznym otoczeniu.

Druga część to relacje dorosłych. Nie są to, z oczywistych powodów, szkolne wypracowania, ale odpowiedzi udzielony przy wypełnianiu formularzy podzielone nie geograficznie, ale tematycznie – Okupacja sowiecka i wywózki (ten rozdział dalej na podrozdziały według zawodu); Więzienia, obozy jenieckie, obozy pracy; Przymusowe osiedlenie. Także tutaj zachowano oczywiście pisownię oryginalną, dzięki czemu można porównać język i ortografię na przykład chłopów i nauczycieli. Już choćby tego powodu książka może się okazać ciekawym nabytkiem także dla filologa.

O wydaniu jako takim trudno cokolwiek powiedzieć. Zwraca uwagę przede wszystkim to, że tradycyjny już w przypadku Znaku papier – to znaczy nie olśniewająco biały – w tym wypadku szczególnie dobrze komponuje się z treścią. Okładka, jaka jest, każdy widzi i niech oceni sam, ale zdjęcie wydaje mi się dobrane nad wyraz trafnie. Równie trudno wypowiadać się o korekcie, skoro podstawową ideą było zachowanie oryginalnej formy tekstów źródłowych.

Odpowiedź na podstawowe w przypadku każdej recenzji pytanie – czy warto wydać na to pieniądze? – brzmi: zdecydowanie warto. Efektem trudnej i żmudnej pracy Ireny Grudzińskiej-Gross i Jana Grossa jest przede wszystkim wzruszający i smutny. Przeciwnicy tego drugiego nie muszą się też obawiać tego, co zwykli nazywać (czy słusznie, czy nie, to temat na inną dyskusję) antypolską propagandą. Jeśli bowiem można tu znaleźć jakąkolwiek propagandę, to jedynie antybolszewicką, a i ta wyrażana jest słowami nie Grossa, ale skrzywdzonych przez radzieckie państwo zwykłych Polaków. I tylko tak należy na to patrzeć – jako na zbiór osobistych historii z tragicznych lat. Historii, nad którymi, śmiem twierdzić, wrażliwy Czytelnik może uronić łzę.