Z tą książką to było tak.

Najpierw zostałem ostrzeżony przez „górę”, iż za jakiś czas dostanę książkę o… I wojnie światowej. Po pewnym czasie faktycznie dostałem – dostarczona przez kuriera, pięknie opakowana. Otwieram: twarda, niebieska okładka, stron tak na oko między 300 a 400. Tytuł: Wojna powietrzna 1939-1945. „Oho”, myślę sobie, „komuś chyba coś się pomyliło. Ale nie szkodzi. Tak jest nawet lepiej. Będzie ciekawie”. Lecz już po chwili mina mi zrzedła. Richard J. Overy. Zapewne Amerykanin, więc będzie mnóstwo o wojnie na Pacyfiku, trochę mniej o froncie zachodnim w Europie, a o froncie wschodnim… Na szczęście ostatnia strona okładki poprawiła mi humor. Okazało się bowiem, że autor – dr Richard J. Overy – jest pracownikiem uniwersytetu w Exeter i mieszkańcem Londynu. A więc – Anglik. Nazwisko było mi znane, ale jakoś nigdy wcześniej nie miałem okazji zainteresować się narodowością imć Overy’ego. Skoro jednak jest Brytyjczykiem, mogłem się nie martwić o zachowanie odpowiednich proporcji.
Uzbrojony w nową nadzieję, otworzyłem okładkę. Piękny papier, bardzo dobrze pachnący (tak, ja naprawdę wącham nowe książki), tytuł, informacja o tłumaczu (o którym jeszcze porozmawiamy), stopka, dedykacja, spis treści: dziewięć rozdziałów ze szczegółowym podziałem na podrozdziały plus dodatki. Podział na rozdziały wydał się sensowny, zwłaszcza w zestawieniu z pierwszym zdaniem przedmowy: ta książka to nie relacja typu „krew, pot i łzy” opowiadająca o bitwach powietrznych. Zamiast krwi – mamy liczby. Zamiast potu – daty. Zamiast łez – tabele, a w nich jeszcze więcej liczb.

Opisowi działań zbrojnych jako takich poświęcono trzy rozdziały – jeden na Europę w latach 1939-1941, drugi na Europę w latach 1941-1945, trzeci na Daleki Wschód. Jest to niecałe 120 stron, ledwie jedna trzecia objętości. I, prawdę mówiąc, najmniej interesująca. Osobny, piąty, rozdział poświęcono strategicznej ofensywie bombowców i to właśnie w tym miejscu zaczyna się to, co dla mnie okazało się najbardziej ciekawe, choć patrząc w pierwszej chwili na spis treści, za Chiny Ludowe bym tak nie pomyślał. Druga część „Wojny powietrznej 1939-1945” to przede wszystkim wnikliwy opis zaplecza wojennego walczących stron – organizacji i szkolenia, ale także kluczowego wpływu gospodarki i, trochę mniej kluczowego, naukowców i szpiegów na potencjał lotnictwa danego kraju. Autor przedstawia tu swoje opinie na temat tego, dlaczego III Rzesza, Włochy i Japonia przegrały wojnę i co mogły uczynić, by uniknąć klęski, a przynajmniej do ostatnich chwil nie oddać wrogom panowania w powietrzu na własnym terytorium. Czytelnik dowie się więc na przykład, dlaczego głównym grabarzem Luftwaffe był pewien tłuścioch o imieniu Hermann, a grabarzem lotnictwa japońskiego – piękna tradycja samurajów.

Gdzieniegdzie autor podaje tyle liczb, że przy czytaniu zwykłym tempem ciężko sobie wszystkie te dane przyswoić, ale nie jest to w żaden sposób wada książki. Trzeba sobie po prostu wybrać, w jaki sposób chce się zapoznać z jej treścią – można bowiem „Wojnę powietrzną” czytać jako pełnoprawną książkę naukową, robić notatki, omijać zbędne fragmenty, a przydatne czytać po cztery razy, można też potraktować ją jako wielowątkową opowieść o tym, jak to było w tamtych ponurych czasach. Pewnym problemem w przyswajaniu danych liczbowych jest śladowa ilość tabel i całkowity brak wykresów. Autor zwraca uwagę na mnóstwo różnorodnych czynników wpływających na możliwości danego państwa, nie tylko liczbę produkowanych samolotów i silników czy straty ponoszone przez strony konfliktu, ale też na łączną masę powstałych maszyn, powierzchnię zakładów produkcyjnych, liczbę pracowników, udział firm spoza przemysłu lotniczego…

Tabel jest w sumie szesnaście, podczas gdy spokojnie mogłoby ich być dwa razy tyle, a zobrazowanie zmiany tego czy innego czynnika w czasie jeszcze lepiej można by wyrazić właśnie za pomocą wykresów. Mam też żal do wydawnictwa o niezamieszczenie indeksu nazwisk – jest to przecież pozycja niemalże naukowa, do której człowiek zajmujący się drugowojennym lotnictwem może często wracać, raz by zająć się jakimś wycinkiem wojny powietrznej jako takiej, ale za innym razem może mu być potrzebna informacja o tym, jak wpłynął na nią ten czy inny człowiek. Można by też pomyśleć o indeksie… samolotów.

Obiecałem, że porozmawiamy o tłumaczu. Chociaż może powinniśmy się raczej skupić na redaktorach i korektorach, bo ciężko mi ocenić, kogo powinienem winić za to, o czym napiszę poniżej.

Przede wszystkim po raz kolejny muszę w drugiej recenzji z rzędu pisać o tym samym: OKRĘT PODWODNY, kurza twarz. OKRĘT, nie łódź. Jeśli kiedykolwiek zobaczycie w telewizji doniesienia o eksplozji nuklearnej w Trójmieście – to będę ja po przeczytaniu o jeden raz za dużo „łódź podwodna”. No ale pal to licho, są gorsze rzeczy do opisania.

Co to na przykład znaczy, że „rok 1941 jest jak dział wodny w przebiegu wojny powietrznej w Europie”? Czy istnieją jakiekolwiek inne radary niż „radary wykrywające”? Kuleje też ortografia, interpunkcja, gramatyka… Dlaczego raz jest „oś”, a na stronie obok mamy już „Oś”? „Do dyspozycji Kriegsmarine będzie 492 […] samolotów”? Czy może jednak „będą 492 samoloty”? Poza tym błędem jest użycie słowa „selektywne” w zdaniu „lotnictwo był znacznie […] bardziej selektywne niż armia i marynarka” – w tym kontekście odpowiedni byłby przymiotnik „wybredne”, ale jeszcze lepiej pasowałoby coś w stylu „kryteria doboru do lotnictwa były znacznie wyższe”. Albo inaczej, ale podobnie.

No ale wszelkie rekordy bije (występująca w treści bodaj trzy razy) „konferencja w Arcadia”, po raz pierwszy pojawiająca się na stronie 120. W oryginale było z pewnością Arcadia Conference, ale nie znaczy to bynajmniej, że konferencja odbyła się w Arcadii (no i oczywiście nie ma powodów, by słowa Arcadia nie odmieniać przez przypadki).

Arcadia Conference odbyła się bowiem w Waszyngtonie na przełomie lat 1941 i 1942, słowo „Arcadia” było zaś jedynie jej oznaczeniem kodowym. Konferencja poczdamska, dla przykładu, otrzymała oznaczenie „Terminal”, a teherańska – „Eureka”.

Ponarzekałem, ponarzekałem… a przecież wcale nie jest tak źle. Wydawnictwo co prawda trochę zepsuło tę książkę, ale z całą pewnością nie do tego stopnia, żeby nie dało się jej czytać, gdyż Richard Overy wykonał robotę bez zarzutu. Jak już wspomniałem, zwraca uwagę Czytelnika na czynniki zazwyczaj pomijane lub uznawane za marginalne, nie pomijając przy tym tego, co tak naprawdę istotne, a w dalszej części książki przekonujemy się, że na równi z „liczebnością” autor stawia „wydajność”… i nie tylko. W ostatecznym rozrachunku Czytelnik dostanie więc zaiste wyjątkowe opracowanie, łączące historię, politykę, wojskowość i gospodarkę.

Że niby takie połączenie to „oczywista oczywistość”? Nie da się ukryć, ale iluż autorów tak zręcznie je łączy? Pozycja Bellony jest obowiązkową lekturą dla miłośnika drugowojennego lotnictwa, który będzie musiał co prawda przymknąć oko na niedociągnięcia wydawnictwa (przynajmniej strona techniczna jest bez zarzutu – piękna, twarda okładka, dobry papier, dobra czcionka… tylko tytuły podrozdziałów nie są pogrubione?), ale jeśli to zrobi, lektura dostarczy mu wielu ciekawych i trudno dostępnych informacji. Niezależnie od wszystkiego mamy do czynienia z wartościowym opracowaniem mogącym stanowić doskonałą pozycję wyjściową dla dziennikarza, badacza, hobbysty czy nawet innego autora.

Ale jeśli ktoś ma możliwość zdobycia (i zrozumienia) anglojęzycznego oryginału… powinien rozważyć skorzystanie z tej możliwości.