Gdy pierwszy raz, wiele lat temu, dowiedziałem się o istnieniu powieści pod tytułem „Suma wszystkich strachów”, pomyślałem tylko: „Cholera, ale tandetny”. Takie bowiem ów tytuł wywarł na mnie wówczas wrażenie, zdał mi się niezgrabny, wymuszony, absolutnie niepowieściowy. Wciąż zresztą mam o nim takie zdanie i pewnie już go nie zmienię. Ale cóż z tego? Tytuł to tylko tytuł, trzy słowa na okładce kryjącej bardzo dobrą powieść.

Zacznijmy od tego, że powieść ma bardzo niewiele wspólnego z filmem pod tym samym tytułem (na całe szczęście). Osią fabuły są tutaj starania o pokój na Bliskim Wschodzie oraz próby storpedowania tychże podejmowane przez ludzi, którzy albo pokoju w ogóle nie chcą, albo też chcą, ale pod warunkiem, że druga strona podpisze bezwarunkową kapitulację. Ktoś mógłby stwierdzić, że sposób proponowany przez Clancy’ego ustami Jacka Ryana jest nie tyle nieortodoksyjny, ile wręcz szalony, a przy tym wymaga niezmierzonych pokładów dobrej woli po obu stronach. Ale przecież każdy inny plan pokojowy również wymagał dobrej woli, a skoro wszystkie, bardziej konwencjonalne, zawiodły, to może akurat ten, tak niezwykle śmiały, nieomalże bezczelny, by zadziałał? Fortune favours the bold, jak mawiają Anglosasi, Fortuna sprzyja śmiałym.

Niemniej jednak, są ludzie, którym nie po drodze z pokojem. Usiłują zapobiec zmianie sytuacji, uciekając się do sprawdzonych metod: do terroryzmu. Będzie to jednak terroryzm na niespotykaną dotychczas skalę. Wszedłszy w posiadanie głowicy jądrowej, postanawiają zrównać z ziemią sporą część jednego z amerykańskich miast. Łatwo zgadnąć – tym łatwiej, że akcja powieści osadzona jest w niespokojnych wczesnych latach 90. – iż jeżeli im się powiedzie, świat stanie na progu wojny nuklearnej, gdyż głównym podejrzanym będzie zdestabilizowany Związek Sowiecki/Rosja.

Wydana pierwotnie w 1991 roku „Suma wszystkich strachów” (w Polsce pojawiła się niegdyś w ramach kultowej „czarnej serii” wydawnictwa AiB) jest piątą powieścią Clancy’ego, w której pojawia się John Patrick Ryan. Z tych pięciu ma zdecydowanie najbardziej dojrzałą fabułę – bez cienia przesady można powiedzieć, że Clancy gwałtownie dojrzał jako pisarz wraz z upadkiem żelaznej kurtyny, gdyż „Bez skrupułów” również pochodzi z tego okresu – ale zarazem autora poniosła fantazja i zachwyt nad własną wiedzą. Bo że wiedza Clancy’ego w temacie technologii wojskowej i kulis polityki jest ogromna, wie każdy. Tym razem autor się tą wiedzą nie tyle chwali, ile wręcz przechwala, co gdzieniegdzie skutkuje męczącymi dłużyznami. Zabrakło mu za to inwencji w wyprowadzaniu Ryana z kryzysu osobistego, w którym pogrążył się, przytłoczony ciężarem obowiązków w CIA. Z drugiej strony, to właśnie dzięki tej szczegółowości szalony z pozoru pomysł nabiera wiarygodności, staje się wręcz aż nazbyt prawdziwy.

Analogiczna jest sytuacja z pewnym drzewem ściętym w USA i wyeksportowanym do Japonii. Clancy ciągnie ten poboczny wątek przez niemal całą powieść, a Czytelnik może się jedynie zastanawiać, o co tutaj chodzi. W końcu okazuje się, o co chodziło, okazuje się, że parę drzew może wpłynąć na przebieg konfliktu zbrojnego nawet na szczeblu operacyjnym, jednak całość „wątku drzewnego” sprawia wrażenie zrobionej na siłę.

Z kolei duży plus należy się za ukazanie zakulisowych rozgrywek w Białym Domu (rzec by można: gra o tron), gdzie patriotyzm i rozsądek walczą o lepsze z ambicją i zawiścią. Prawdziwym czarnym charakterem są tu nie terroryści, czy to niemieccy, czy amerykańscy, czy nawet arabscy, ale jedna chorobliwie ambitna kobieta, której postępowanie trudno określić słowami innymi niż powszechnie uznawane za obelżywe. Ale przecież Elizabeth Elliot to wcale nie jest postać zupełnie abstrakcyjna. Wręcz przeciwnie, więcej mamy na świecie takich Elliotek i Elliotów niż Jacków Ryanów, niestety. Nieźle wypada też tłumaczenie Piotra Siemiona, które może nie zasługuje na miano wybitnego, ale i nijak nie przeszkadza w odbiorze treści (niestety, z korektą po staremu).

Mam takie niejasne przekonanie, że Tom Clancy od samego początku miał nadzieję, że „Suma wszystkich strachów” zostanie przeniesiona na ekrany, zastosował więc sporo trików filmowych, miejscami powieść przypomina gotowy scenariusz filmu. Źle to czy dobrze, każdy musi ocenić we własnym zakresie, ja za takimi manewrami nie przepadam, wychodząc z założenia, że powieść to nie film, a każdy rodzaj sztuki ma własny arsenał środków twórczych. Niemniej jednak, Clancy to Clancy, swoisty znak jakości. „Suma wszystkich strachów” ma zdecydowanie hollywoodzki posmak, nie traci jednak przez to wszystkich charakterystycznych cech powieści Toma C.: pomysłowości, dopracowania merytorycznego, efektowności. Z powodzeniem mogą po nią sięgnąć Czytelnicy nieznający innych tomów cyklu o Jacku Ryanie.