W historii II wojny światowej wciąż dzielnie się trzymają liczne białe plamy. Wiele z nich dotyczy bezpośrednio udziału Polski – pierwszy z brzegu przykład to śmierć generała Sikorskiego – ale zwróćmy uwagę na to, że my, Polacy, wiemy, iż takie białe plamy istnieją. Z drugiej jednak strony, podobnie jak inne narody, mamy swoje tematy tabu, czy to celowego, czy istniejącego przez nieświadomość, iż w tym konkretnie miejscu jest jakaś biała plama do zapełnienia. W Niemczech do tej drugiej grupy zalicza się udział żołnierzy-Żydów w walkach na frontach II wojny światowej w barwach Wehrmachtu, będącego przecież siłami zbrojnymi państwa programowo antyżydowskiego. Zapełnienia owej białej plamy stosownymi kolorami podjął się amerykański historyk Bryan Mark Rigg.

Wyjaśnijmy najpierw pokrótce istotną kwestię: jak to się stało, że dopuszczono Żydów do służby w Wehrmachcie i jak to się stało, że sami Żydzi chcieli w Wehrmachcie służyć. Odpowiedź na drugie pytanie jest stosunkowo prosta: Żydzi żyli na terenach późniejszej III Rzeszy od dawna. Wielu z nich prędzej czy później asymilowało się, przyjmowało chrzest, brało ślub z rodowitymi Niemcami i Niemkami. Przyjmowali więc oczywiście również tamtejszą kulturę, do której w pewnym okresie nieodłącznie zaliczało się to, co znamy pod mianem pruskiego militaryzmu, a w czym zawierała się także tradycja wielopokoleniowych rodzin wojskowych. I tak, choć niejednokrotnie padali ofiarą dyskryminacji, wtapiali się w tło, jakim były dla nich siły zbrojne, a często także odznaczali się w boju. Sam Hitler miał w I wojnie światowej dowódcę pochodzenia żydowskiego, którego najwyraźniej cenił i który przedstawił go do odznaczenia. A ponieważ Żydzi owi, jak wspomniałem, byli już zasymilowani i czuli się pełnoprawnymi Niemcami, nie powinno dziwić, że obietnice Hitlera odnośnie odtworzenia niemieckiej potęgi zbrojnej przemawiały do nich, antysemickie tyrady zaś – spływały jak po kaczce, gdyż uważali, że ich to nie dotyczy.

Tak to w pewnym uproszczeniu wyglądało. Jeśli pamiętamy przy tym, że ustawy norymberskie spisano na kolanie (być może dosłownie), łatwo też wywnioskować, dlaczego półkrwi i ćwierćkrwi Żydom (określanym w III Rzeszy pejoratywnym terminem mischling, mieszaniec) dane było służyć w Wehrmachcie już po ich zatwierdzeniu. Nie było po prostu skutecznych metod weryfikacji, nie było też świadomości społecznej, nawet wśród urzędników, jaka jest litera i duch owych ustaw. Ba, zdarzali się przez to nawet mischlingowie służący w formacji z definicji ultraaryjskiej i ultrahitlerowskiej – SS.

Rigg szeroko wyjaśnia te i wiele innych kwestii, ale szczególnie warty podkreślenia jest sposób, w jaki tego dokonał. Jak wspomniałem, mówimy tu o białej plamie, o obszarze niezbadanym, a więc i pozbawionym całościowych opracowań. Rigg musiał więc samodzielnie szukać weteranów pochodzenia żydowskiego (pisał w połowie lat 90., kiedy było ich na tym świecie więcej niż obecnie) i namawiać ich, by opowiedzieli obcemu, młodemu człowiekowi o niełatwej przeszłości, którą wielu z nich chętne wymazałoby z pamięci. Inne źródła i opracowania posłużyły autorowi do nakreślenia tła opisywanego zjawiska i dodania kilku szczegółów do pierwszego planu, lecz rdzeniem książki są właśnie wspomnienia mischlingów.

Badania przeprowadzone przez Rigga zmuszają do głębokiego zastanowienia się nad istotą III Rzeszy. Nie da się zaprzeczyć, iż Hitler zbudował swoje państwo na fundamentach na wskroś złych, jednakże Żydowscy żołnierze Hitlera podkreślają ważny fakt, o którym często się zapomina: iż nic nie jest tak proste, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Dość powiedzieć, że sam Führer podchodził do kwestii mischlingów w sposób co najmniej schizofreniczny, a w ślad za wodzem w schizofrenii tej pogrążała się cała biurokratyczna maszyna hitlerowskiego państwa. Powstawało więc pole do nadużyć, ale i osoby pochodzenia żydowskiego mogły próbować udowodnić przydatność dla reżimu, a co bardziej wpływowi politycy i wojskowi czasem się za nimi wstawiali. Nawet sam Hermann Göring, który niewątpliwie był współodpowiedzialny za Holocaust, najwyraźniej nie był tak antyżydowski jak Hitler i do kwestii tej podchodził w sposób ściśle polityczny. Dzięki temu bez wahania ratował i wspierał pojedynczych Żydów, jeśli ci wydali mu się warci zachodu.

Książka Rigga zalicza się do tych, o których mówić można wyłącznie w samych superlatywach. Jeśli miałbym zasugerować głębszą analizę jakichś zagadnień, wskazałbym tylko jedno: chciałbym otrzymać odpowiedź na pytanie o udział mischlingów w zbrodniach wojennych Wehrmachtu. Autor, zupełnie słusznie, odpowiada na pytanie, co półkrwi i ćwierćkrwi Żydzi-żołnierze wiedzieli o Holocauście, ale jednocześnie daje się w tym miejscu zauważyć w jego podejściu częsty i mylny stereotyp, iż niemieckie siły zbrojne składały się z dobrego Wehrmachtu i złego Waffen SS. Oczywiste jest, że weterani, z którymi rozmawiał, nie mieli wielkiej ochoty dzielić się tego typu wspomnieniami, nawet jeśli sami nie byli tymi, którzy pociągali za spust, niemniej jednak jestem przekonany, iż wiedząc, w jakiej kto służył jednostce, Rigg mógł ten temat rozwinąć.

Poza tym jednak spisał się bez zarzutu i z przyjemnością stwierdzam, że na podobnie wysoki poziom wzniósł się wydawca. Książkę wydały wspólnie wydawnictwa Bellona i Arkadiusz Wingert – o ile pierwsze jest z pewnością znane naszym Czytelnikom, o tyle drugie pojawia się u nas po raz pierwszy. Cieszę się, że wreszcie do tego doszło, gdyż jest to jedna z ciekawszych oficyn w naszym kraju, podobnie bowiem jak choćby wydawnictwo Rytm wypuszcza na rynek książki dotykające tematów mało popularnych i kontrowersyjnych. Właśnie ono dało polskiemu Czytelnikowi choćby wspomnienia belgijskiego nazisty Leona Degrelle’a. Miło więc, że także od strony redakcyjno-technicznej debiut wypadł udanie. Tekst wydrukowano na ładnym papierze, z trzema zielonkawymi fotowstawkami, a całość zamknięto w podobnie zielonkawej twardej okładce. Przez sito korekty przemknęło się jedynie kilka drobnych błędów, z których bodaj najpoważniejszymi są: informacja, iż Noc Długich Noży miała miejsce w 1944 roku i takie trochę niezręczne zdanie sugerujące, że Niemcy na taktykę wilczych stad mówili po angielsku – wolfpack (swoją drogą, wcale jej tak nie nazywali, mówili Rudel). Pozytywne wrażenie psuje niestety wymieszanie przypisów źródłowych z merytorycznymi i wywalenie ich wszystkich na sam koniec książki. Należałoby raczej wymieszać przypisy merytoryczne z tymi od polskiej redakcji i wszystkie razem umieścić we właściwej treści, podczas gdy na koniec trafiłyby tylko źródłowe.

Pozostaje więc tylko sakramentalne pytanie, na które odpowiadać ma de facto każda recenzja: czy warto? Moim zdaniem: tak, bardzo warto. Powinienem jednak ostrzec potencjalnych Czytelników, że choć autor jest Amerykaninem, jego styl jest bardziej środkowoeuropejski, a przez to nie czyta się go z taką samą przyjemnością co choćby Beevora, nie mówiąc już o Daviesie. Żydowscy żołnierze Hitlera to jednak książka napisana zgodnie ze wszystkimi regułami sztuki, dostarczająca Czytelnikowi kolosalnej porcji wiedzy. Od tej pory nie wyobrażam sobie dobrej, obszernej pracy o III Rzeszy czy Holocauście pozbawionej odniesień do tej książki. Jestem przekonany, że zasługuje na miejsce w kanonie literatury naukowej o II wojnie światowej.