Tysiące wyrzucanych w powietrze z dłoni małych bezpilotowców RQ-11B Raven, setki startujących z lotnisk uzbrojonych MQ-1C Gray Eagle’i i dużych dronów zwiadowczych RQ-7B Shadow, współpracujących ze śmigłowcami AH-64E Apache Guardian. Czy można być jeszcze w takiej sytuacji niezadowolonym? Specjaliści US Army od systemów bezzałogowych twierdzą, że tak.

Na 74. konferencji American Helicopter Society International, która odbyła się w Pheonix w stanie Arizona w połowie maja, Dennis Sparks, szef działu technicznego biura do spraw bezzałogowców US Army, wyraził niezadowolenie z istniejącego stanu rzeczy. Jego zdaniem rozwiązania „prosto z półki”, często zapożyczane z rynku cywilnego, stały się dziś zbyt powszechne, lotnictwo amerykańskich wojsk lądowych potrzebuje zaś czegoś więcej, co dałoby mu techniczną dominację nad przeciwnikami.

Sparks chciałby, aby dzisiejsze bezzałogowce, będące w istocie jedynie maszynami zdalnie sterowanymi, zostały zastąpione statkami powietrznymi w pełni autonomicznymi, które rzeczywiście będą mogły funkcjonować bez udziału pilota. US Army najchętniej zastąpiłaby też obecnie używane kilka typów jedną „rodziną systemów”, do której należałoby wszystko, od małych dronów rozpoznawczych po duże bezpilotowce zapewniające osłonę śmigłowcom z projektu Future Vertical Lift.

Kolejnym powodem do niezadowolenia lotnictwa wojsk lądowych jest zbyt wysoki poziom strat wśród bezzałogowców. Jak mówi Dave Stephan z działu inżynierii lotniczej US Army, przy utracie statystycznie nie więcej niż jednej maszyny na 100 tysięcy lub 10 tysięcy godzin lotu dany typ drona można uznać za w miarę bezpieczny. Straty rzędu jednego bezzałogowca na 1000 godzin lotu, jak zdarza się to w przypadku wartych z grubsza 10 milionów dolarów za sztukę MQ-1C, są natomiast nie do przyjęcia.

Zobacz też: US Army żałuje decyzji o wycofaniu Kiowa Warriorów

(aviationweek.com; na fot. RQ-7B US Army ląduje w bazie Tarn Kowt w Afganistanie w 2013 roku)

Nebnoswal, Creative Commons Attribution-Share Alike 4.0 International