Prawdę mówiąc, nie miałem najbledszego choćby pojęcia, jak powinienem zacząć tę recenzję. Czy powinienem odwołać się do tematyki książki, czy może do co najmniej niecodziennego sposobu, w jaki powstała? Może powinienem już na początku opowiedzieć o moich nie do końca zaspokojonych oczekiwaniach? A może powinienem ją opisywać krok po kroku, by Czytelnik poznawał ją wraz ze mną?

Tak oto z pustej skargi wyszedł mi jakiś tam wstęp. Mogę więc z czystym sumieniem przejść ad rem. Owa wspomniana w ersatzu wstępu niecodzienność polega na tym, iż wydawnictwo Erica, które być może kojarzycie jako to, które dało nam świetne książki Michaela Reynoldsa, wypuściło „Źródła nienawiści” wspólnie z Histmagiem – to jego, Histmaga, redaktorzy są autorami tej pozycji, oni ją napisali, oni zadbali o jej treść i formę (także językową, co niestety widać). Dlatego też należy mieć nadzieję, iż „Źródła…” będą się dobrze sprzedawały, warto bowiem, aby eksperci-pasjonaci zaczęli wreszcie pojawiać się na rynku książkowym. Na Zachodzie nie jest to jeszcze nic powszechnego, ale też nie jest to nowość, u nas natomiast właśnie ta książka przeciera szlak – i oby przetarła go jak najlepiej.

Wypełnianie białych plam

Największą zaletą „Źródeł nienawiści” jest oczywiście tematyka, w naszym kraju praktycznie nieznana, jeśli nie liczyć relacji w mediach i co najwyżej kilku pozycji ściśle naukowych. Pierwsze są jednak z natury powierzchowne, drugie zaś – hermetyczne. Ta zaś pozycja, zbiór kilkunastu artykułów-esejów, próbuje się wpisać pomiędzy tamte dwie grupy, dzięki czemu jest godna uwagi zarówno historyka-zawodowca (lub też politologa), jak i historyka-pasjonata, takiego jak, powiedzmy, ja.

Najistotniejszą jej częścią, zajmującą w sumie 3/4 objętości, są rozdziały poświęcone Kosowu oraz Abchazji i Osetii, a więc tematom ostatnio najbardziej nośnym i niepokojącym. Wyśmienite pod względem merytorycznym teksty opowiadają Czytelnikowi o historii i teraźniejszości tych regionów, wyjaśniając – zgodnie z tytułem – dlaczego stały się punktami zapalnymi. Wobec tychże rozdziałów pozostałe teksty – poświęcone Białorusi, Krymowi oraz Łotwie i Estonii – pełnią rolę jedynie służebną. Dobrze, że są, ale gdyby ich nie było, wcale nie wpłynęłoby to negatywnie na ocenę książki.

Trzeba bowiem podkreślić, że każdy artykuł z osobna jest niezwykle wartościowy, nasycony faktami mało lub w ogóle nieznanymi. Pod tym względem jest to jedna z bardziej wartościowych pozycji, z jakimi miałem do czynienia. Z drugiej jednak strony, o ile istnieją książki napisane w sposób tak mistrzowski, że fascynują nawet Czytelników niezainteresowanych tematem (choćby dzieła Antony’ego Beevora), a także zupełnych laików, ta skierowana jest raczej do ludzi zarówno zainteresowanych, jak i zorientowanych, przynajmniej pobieżnie.

Bo nie tylko Bellona oszczędza na korektorach

Drobne redakcyjne błędy zdarzają się w każdej – dosłownie każdej – książce i potrzeba wyjątkowej małoduszności, by rozwodzić się nad jedną czy dwiema wpadkami. Tu jednak wpadek jest sporo, może nie w stopniu absurdalnym, ale na tyle, by chwilę o nich porozmawiać. „Źródła nienawiści” wydają się mimochodem dowodzić tezy, iż redakcją i korektą każdej książki zajmować się powinny osoby niezwiązane w żaden sposób z autorem (lub tłumaczem). Po prostu: nie i kropka. Naruszenie tej zasady zawsze przynosi opłakane skutki. Tym bardziej ironiczny wydaje się fakt, iż jeden z autorów – a zarazem redaktorów – przyznaje we wstępie, że tekst przed publikacją przeczytało dwadzieścia osób. Samego wstępu nie przeczytał chyba jednak nikt, a ponadto nie było ani jednej osoby, która przeczytałaby całość, od deski do deski. Stąd na przykład rozbieżność w pisowni nazwiska albańskiego dyktatora, który w jednym tekście jest Hodżą, w drugim zaś – Hoxhą. Dodajmy dla porządku, iż w tym przypadku poprawna jest forma Hoxha, „hodża” zaś jest muzułmańskim tytułem honorowym.

Widać też wyraźnie, że wśród tych dwudziestu osób nie było ani jednej choćby z grubsza znającej się na lotnictwie. Najjaskrawszym tego przykładem są, „bomby kasetonowe”, „bombowiec Su-27” i „niewidzialny F-117” (powinno być oczywiście „trudno wykrywalny”, gdyż zakorzenia się w Czytelnikach przekonanie, iż samolotów takich jak Nighthawk, Spirit czy Lancer naprawdę nie jest w stanie wykryć żaden radar). Wisienką na tym lotniczym torcie jest stwierdzenie dotyczące MiG-a-29, iż „obecnie myśliwce tej generacji […] posiadają tylko 4 państwa NATO: Polska, Węgry, Bułgaria i Słowacja.” Jest to oczywiście bzdura, gdyż do myśliwców tej [u]generacji[/u] zaliczają się też F-15, F-16 (przynajmniej niektóre jego wersje), Tornado czy Mirage 2000. Autor owego cokolwiek zabawnego zdania miał zaś na myśli [u]typ[/u] samolotu, co… też nie jest prawdą, gdyż MiG-i-29 znajdują się w posiadaniu także Stanów Zjednoczonych, które odkupiły je swego czasu od Mołdawii, bojąc się, iż z tego niestabilnego politycznie kraju trafić mogę do dużo bardziej niebezpiecznego państwa; w końcu już wcześniej wydzierżawiono je (sic!) Jemeńczykom, by wzięły udział w ichniej wojnie domowej. Dokładny los wszystkich maszyn nie jest znany, część stoi już w muzeach, ale nie można wykluczyć, iż inne są zdolne do lotu.

Na koniec tych narzekań pozostawiłem argument najcięższy: kretyńskie, zbrodnicze przypisy. Doprawdy, bardziej podnoszą mi ciśnienie chyba tylko „łodzie podwodne”. Przypisy źródłowe na końcu tekstu? W porządku. Ale przemieszanie ich z przypisami informacyjnymi, rozwijającymi tekst właściwy – i mimo to pozostawienie ich na końcu – woła o pomstę do nieba po prostu. Jak można oczekiwać od zwykłego Czytelnika (notabene: jeden z autorów sam podkreśla, że mamy do czynienia z tekstem popularnonaukowym), że co chwilę będzie maszerował o dwadzieścia stron do przodu, by sprawdzić, czy dany przypis objaśni mu coś, z czym zetknął się w tekście, czy też tylko odeśle go do książki, której w życiu nie ujrzy na oczy? A jeśli wszystkie przypisy zostawi sobie na sam koniec, do tego momentu nie będzie już przecież pamiętał, o czym czytał.

No więc?

Mimo wszystko odradzałbym ją jednak Czytelnikowi, który szuka po prostu „jakiejś” książki historycznej – żeby niezobowiązująco poczytać i czegoś się dowiedzieć, natomiast bez wskazywania konkretnego tematu. Ze „Źródeł nienawiści” można się oczywiście dowiedzieć wiele i jeszcze więcej, istnieją jednak książki równie wartościowe pod tym względem, a pisane z myślą również o niewprawnym Czytelniku. Na naszych elektronicznych łamach znaleźć można multum recenzji takich właśnie pozycji.

W tym wąskim bo wąskim, ale jednak istniejącym sektorze rynku książka ta jest i jeszcze pewnie długo będzie absolutnym monopolistą. I niech sobie będzie, bo jest po prostu dobra. Szkoda jednak, że nie jest jeszcze lepsza.