Sytuacja polityczna w Niemczech robi się coraz bardziej napięta, a lobby postulujące wysłanie ciężkiej broni do Ukrainy rośnie w siłę. Kanclerz Olaf Scholz jest pod presją nie tylko koalicyjnych Zielonych i liberałów z FDP, ale także partyjnych dołów z własnej partii socjaldemokratycznej. Tymczasem stanowisko szefa rządu jest nadal bardzo niejednoznaczne, co tylko pogłębia kryzys.

Berlin jest pod stałą presją nie tylko własnej opinii publicznej i mediów, ale także sojuszników. Brytyjski dziennik The Telegraph stwierdził, że „niemiecki establishment polityczny przechodzi pełnoskalowe załamanie nerwowe”. Wojna obnażyła szokującą skalę niekompetencji, arogancji, korupcji i zależności od Rosji. Gazeta stwierdza wręcz, że niemieckie elity polityczne stały się zakładnikiem Putina.

–REKLAMA–

Anders Östlund z think tanku CEPA pisze wręcz o skandalu stulecia, który jeszcze długo będzie nawiedzać niemieckie elity. Pasywność Niemiec jest de facto wsparciem dla Putina. Östlund zwraca uwagę, że SPD cały czas kieruje „czterech gniewnych starców”: kanclerz Scholz, prezydent Frank-Walther Steinmeier, były minister gospodarki Sigmar Gabriel i Gerhard Schröder, o którym niemieckie media złośliwie piszą „były kanclerz i lobbysta gazowy”. Steinmeier zmienił już kierunek, przyznał się do błędów, całkowitego fiaska polityki rosyjskiej i posypał głowę popiołem.

Natomiast Schröder i Gabriel idą w zaparte. W wywiadzie dla New York Timesa były kanclerz broni swojego przyjaciela i pracodawcy Władimira Putina. Gdy dziennik zaczął bliżej przyglądać się powiązaniom polityków z Moskwą, Gabriel zagroził podjęciem kroków prawnych, jeśli jego spotkania w Rosji zostaną opisane inaczej, niż sobie życzy. Nawet jeśli były minister nie ma nic na sumieniu, takie stawianie sprawy prowadzi do mnożenia się podejrzeń. Na tle swoich partyjnych kolegów Scholz sprawia wrażenie „bacy, co się waha”.



W urzędzie kanclerskim

W obliczu coraz szerszego strumienia ciężkiej broni dostarczanej Ukrainie argumenty przeciw zgłaszane przez niemieckiego kanclerza są coraz mniej przekonujące, zwłaszcza gdy chwali go za to skrajnie prawicowa i prorosyjska AfD. Wolfgang Münchau z portalu EuroIntelligence zwraca jednak uwagę, że sprawa jest dużo głębsza niż tylko niekompetencja, głupota i arogancja. Rosyjska agresja na Ukrainę postawiła pod znakiem zapytania całą koncepcję polityki zagranicznej i gospodarczej SPD.

Stwarza to wręcz egzystencjalne zagrożenie dla partii w jej obecnym kształcie, a Scholz jako „gniewny starzec” musi stanąć w obronie interesów zasiedziałych grup. Prowadzi to Münchaua do wniosków pojawiających się także w Polsce: kanclerz i związane z socjaldemokracją elity biznesowe, a także związki zawodowe są zainteresowane zmuszeniem Kijowa do kapitulacji. Jest to rozpaczliwa próba zachowania status quo i nadzieja, że po zakończeniu wojny wszystko wróci do normy. Próba tym bardziej skazana na porażkę, że Niemcy są osamotnione. Wszak po tygodniach wahań nawet Francja przyłączyła się do pomocy militarnej na dużą skalę dla Ukrainy.

Münchau bierze pod uwagę także inny scenariusz, w którym rosyjskie służby zdobyły jakieś kompromitujące kanclerza materiały i go szantażują. Niezależnie od tego, który scenariusz jest prawdziwy, Scholz stoi pod ścianą. Jego sytuację pogarszają jeszcze działania chadeków, z którymi socjaldemokraci współrządzili przez lata w ramach wielkiej koalicji pod kierownictwem Angeli Merkel. Pod nową batutą CDU/CSU zręcznie zrzuciło na SPD całą winę za wszelkie błędy ery Merkel. Do tego chadecy wystąpili z pomysłem głosowania w Bundestagu w sprawie dostaw ciężkiego sprzętu dla Ukrainy. Zdobyli dla pomysłu poparcie nie tylko FDP i Zielonych, ale nawet deputowanych SPD. Socjaldemokratyczny deputowany Michael Roth zarzucił nawet chadekom dążenie do rozbicia koalicji rządzącej.

W obliczu takich nacisków Scholz musi kluczyć i lawirować. Zdaniem Münchaua kanclerz albo ukrywa informacje, albo kłamie. W obstrukcji i kunktatorstwie nie jest jednak osamotniony. Dziennik Welt zidentyfikował osobę najprawdopodobniej odpowiedzialną za przetrzymywanie dokumentów w szufladach i rozwadnianie ich treści, tak by nie były zbyt dosadne w stosunku do Rosji. Nie chodzi tutaj o żadnego polityka, ale o urzędnika wysokiego szczebla. Ze względów prawnych gazeta nie podaje konkretnego nazwiska, a jedynie dokładne namiary. Chodzi o kierownika zespołu w wydziale drugim urzędu kanclerskiego, odpowiadającym za politykę zagraniczną, bezpieczeństwa i rozwojową, blisko związanego z Jensem Plötnerem.



Sam Plötner to jedna z ważniejszych figur w niemieckiej dyplomacji. W latach 2019–2021 był dyrektorem politycznym w ministerstwie spraw zagranicznych. W grudniu ubiegłego roku został doradcą kanclerza do spraw zagranicznych i bezpieczeństwa. Od lat ma duży wpływ na politykę wobec Rosji. Był szefem biura ministerialnego, gdy na czele resortu stał Frank-Walter Steinmeier, a tym samym miał swój udział w negocjowaniu porozumień mińskich z roku 2015, krytykowanych dzisiaj także w Niemczech.

Granat w szambo

Nie jest to koniec kłopotów zbierających się nad głowami kierownictwa socjaldemokratów. Prawdziwy granat w szambo po raz kolejny wrzuciła redakcja Welt. Dziennikarze gazety domagali się wglądu w dokumenty finansowe fundacji Stiftung Klima- und Umweltschutz MV (Fundacja Ochrony Klimatu i środowiska Meklemburgia-Pomorze Przednie). Mimo szczytnie brzmiącej nazwy celem fundacji była ochrona Nord Stream 2 przed amerykańskimi sankcjami i obrońców środowiska. Organizacja miała bardzo mocne zaplecze polityczne w postaci Manueli Schwesig, premier landu Meklemburgia-Pomorze Przednie, wywodzącej się, jakżeby inaczej, z SPD.

Fundacja zawiesiła działalność krótko po wybuchu wojny, jednak w nowej sytuacji zainteresowanie nią ze strony dziennikarzy wzrosło. Dyżurne pytania dotyczą ilości pieniędzy z Rosji i działań podejmowanych na zlecenie Gazpromu. Fundacja do tej pory odmawiała kontaktów i odpowiedzi na pytania mediów. W końcu Welt zgłosił sprawę do sądu. 25 kwietnia sąd krajowy w Schwerinie nakazał fundacji ujawnienie dokumentów o finansowaniu i aktywności, która mogła przebiegać na zlecenie Gazpromu. Afera grozi niczym innym jak tylko pogłębieniem skandalu i kryzysu SPD, a być może nawet upadkiem Scholza.

Walki frakcyjne wśród socjaldemokratów musiały przybrać już od lat niewidzianą skalę. Komunikacja i dyscyplina partyjna szwankują, a więcej lojalności w stosunku do kanclerza niż partyjni koledzy wykazują, wywodzący się z Zielonych, minister spraw zagranicznym Annalena Baerbock i minister gospodarki Robert Habeck. Oboje są najgłośniejszymi w rządzie zwolennikami jak największej pomocy wojskowej dla Ukrainy. 26 kwietnia rano szef frakcji parlamentarnej SPD Rolf Mützenich skrytykował dyskusję o pomocy Ukrainie jako „militarystyczną”. Godzinę później rząd zapowiedział wydanie zgody dla firm zbrojeniowych, by zaopatrywały Ukrainę w wozy bojowe ze swoich zasobów.



Epopei Gepardów i Marderów ciąg dalszy

Nie minęło kolejnych kilka godzin, a na konferencji – zwołanej przez USA w bazie Ramstein – w sprawie pomocy dla Ukrainy minister obrony Christine Lambrecht zapowiedziała przekazanie samobieżnych zestawów przeciwlotniczych Gepard. Chodzi oczywiście o wozy z zasobów Krauss-Maffei Wegmann. Koncern już drugiego dnia wojny ogłosił, że posiada pięćdziesiąt Gepardów i jest gotów przekazać je Ukrainie.

Sceptycy studzą jednak entuzjazm. Nadal nie wiadomo, ile Gepardów ma trafić na Ukrainę, ani w jakim czasie. Dotychczasowe doświadczenia każą przypuszczać, że politycy tacy jak Scholz, Lambrecht i urzędnicy różnych szczebli będą piętrzyli trudności i starali się maksymalnie opóźnić realizację zobowiązań.

Promyk nadziei jednak jest i być może za Gepardami podążą kolejne zwierzęta z menażerii niemieckiego przemysłu zbrojeniowego, na przykład bojowe wozy piechoty Marder (kuna). Zirytowany bezczynnością rządu Rheinmetall sam złożył w ministerstwie gospodarki wniosek o zgodę na eksport setki Marderów z własnych zasobów, o czym media poinformowały 22 kwietnia. Przy tej okazji potwierdzono jednak wcześniejsze obawy o stan pojazdów i czas dostaw. Pierwszych dwadzieścia wozów ma być gotowych po sześciu tygodniach, kolejnych dwadzieścia pięć – po sześciu miesiącach, a ostatnich pięćdziesiąt pięć – po roku.

Mardery doprowadziły także do skandalu w Szwajcarii. Chodzi o amunicję do ich działek kalibru 20 milimetrów. Rada Federacji zapowiedziała, że nie wyrazi zgody na wysłanie jakichkolwiek pocisków szwajcarskiej produkcji do Ukrainy. Nie jest to obstrukcja, jak w przypadku Scholza i SPD, ale egzekucja szwajcarskiego prawa, które zabrania państwom kupującym szwajcarski sprzęt wojskowy jego dalszego eksportu. Podobny przypadek może spotkać także Gepardy.



Postawę władz skrytykował Gerhard Pfister, przewodniczący centrowej partii Die Mitte. Pfister nie nawołuje do zmiany prawa, natomiast przytacza natomiast punkt 2 artykułu 1 Ustawy o embargach, umożliwiający obejście przepisów, jeżeli jest to w interesie Konfederacji. Niemniej szwajcarskie media chętnie przypomniały, że polityk i centrum mieli duży udział w zaostrzeniu przepisów w sprawie eksportu sprzętu wojskowego.

Czy na pewno nie pomagają?

Zasłużona krytyka rządu nie oznacza, że Berlin w ogóle nie pomaga. Wręcz przeciwnie, niektóre dostawy lekkiego sprzętu dla Ukrainy są imponujące. Z medialnych doniesień wynika, że w ciągu pierwszych dwóch miesięcy wojny niemiecka pomoc wojskowa objęła między innymi: 16 milionów sztuk amunicji, 100 tysięcy granatów ręcznych, 2 tysiące min, osiemdziesiąt pojazdów opancerzonych nieujawnionego typu i cztery systemy antydronowe. Liczba dostarczonych hełmów, które także w Niemczech stały się memem, osiągnęła 23 tysiące. Do tego 1300 kamizelek kuloodpornych, pół miliona racji żywnościowych, pięćdziesiąt ambulansów i jeden szpital polowy.

Dostawy broni są oczywiście wdzięcznym obiektem wojny informacyjnej, i to z obu stron. W miarodajnych źródłach brak informacji o Striełach rzekomo wybuchających w wyrzutniach. Z kolei niemiecki rząd chętnie przypisał sobie zasługę dostawy ponad 5 tysięcy granatników przeciwpancernych Matador (RGW 90). Tymczasem 2650 z nich Kijów zamówił w ramach bezpośredniej umowy z Dynamit Nobel Defence. Nie można zapomnieć o Panzerfauście 3, który wraz z Javelinem, Piorunem i Bayraktarem dołączył do grona świętych obrońców Ukrainy. Dostawy objęły dziewięćset granatników i 3 tysiące pocisków do nich.

Wśród dostarczonych min znalazły się też rzadko spotykane PARM DM22. To bardzo specyficzny typ miny przeciwczołgowej rażący cel nie siłą wybuchu, ale wystrzeliwaną, stabilizowaną brzechwowo tandemową głowicą kumulacyjną. DM22 ma zasięg do czterdziestu metrów, a w przypadku odzyskania wyrzutni może być bronią wielokrotnego użytku.



Jak wyliczył kiloński Institute for the World Economy, do połowy kwietnia niemiecka pomoc wojskowa dla Ukrainy była finansowo większa niż francuska czy polska. Ba, Paryż dopiero niedawno ujawnił dostawy sprzętu dla ukraińskich sił zbrojnych w postaci pocisków przeciwpancernych MILAN. Niemcy znowu jednak zawalili stronę piarową. Francuzi wraz z ogłoszeniem decyzji o przekazaniu haubic samobieżnych CAESAR świetnie wypromowali się na gorącej kwestii dostaw ciężkiego sprzętu. Niemcy, dołączając jako ostatnie duże państwo NATO do tego trendu, znowu wyszli na nierzetelnych obstrukcjonistów, wspierających bardziej Rosję niż sojuszników i walczącą Ukrainę.

Berlin tłumaczy wstrzemięźliwość w informowaniu o pomocy wojskowej warunkami wojny informacyjnej i koniecznością zachowania tajemnicy. To oczywiście słuszny argument, o wielu dostawach broni z USA, Polski czy innych krajów opinia publiczna również dowiaduje się po fakcie. Nie usprawiedliwia to jednak dwuznacznej pozycji Scholza i de facto obstrukcji ze strony minister obrony Lambrecht, która przeszło miesiąc miała trzymać w szufladzie ofertę dostaw sporządzoną przez niemiecki przemysł zbrojeniowy. Dla kontrastu, jak podają niemieckie media, kierowane przez Habecka ministerstwo gospodarki udziela pozwoleń na eksport broni do Ukrainy w tempie ekspresowym.

Przeczytaj też: Pucz Kappa. Rewolucja, kontrrewolucja i pierwszy lot Hitlera

kremlin.ru