„Ryzyko zawodowe” to dopiero druga książka wydawnictwa Red Horse, z którą dane było mi się zetknąć, a pierwsza, którą miałem okazję recenzować; jest to też pierwsza powieść w pisarskiej karierze pani Stelli Rimington, która jeszcze niedawno była „pierwszą po Bogu” w MI5 – brytyjskim kontrwywiadzie.
Taka pozycja w CV gwarantuje oczywiście, iż autorka ma doskonałe pojęcie, o czym pisze. I faktycznie, nie sposób tego nie zauważyć – ma się rozumieć, nie znajdziemy tam żadnego zdradzania tajemnic państwowych, ale czytelnik wychowany na konwencji hollywoodzkiej może się zdziwić brakiem pościgów, strzelanin (no, jest jedna, ale taka niezbyt widowiskowa i raczej jednostronna), stad agentów biegających w tę i we w tę czy klonów Jamesa Bonda zachowujących się jak… no, jak klony Jamesa Bonda.
Główna bohaterka przypomina raczej detektywa w stylu panów Holmesa i Poirot, a przewyższa ich tylko dostępem do nowoczesnej technologii i całej maszyny bezpieczeństwa państwowego, która jest jednak maszyną niepokorną – mimo zagrożenia nie ustają spory kompetencyjne i konkurencja.
A zagrożenie jest nie byle jakie, a w książkach tego typu pojawia się bardzo rzadko – bo oto na terenie Wielkiej Brytanii pojawia się niewidzialny, wróg, terrorysta przynależący do etnicznej ludności kraju, który ma zaatakować. Tam oczywiście jest to dużo łatwiejsze, w końcu obecnie nawet syn Pakistańczyków, Hindusów, Egipcjan (a niedługo także Polaków i Litwinów) może o sobie powiedzieć, że jest rodowitym, etnicznym wręcz Brytyjczykiem. W niejednej dzielnicy każdego dużego miasta Anglii prawdziwych Anglików jest mniej niż nieprawdziwych, którzy jednak są równie prawdziwi co tamci; nieprawdziwi mogli być ewentualnie ich rodzice czy dziadkowie. Oglądałem kiedyś angielski program o imigrantach z Polski i Litwy, w którym trzydziestoletnia mniej więcej dziewczyna, której karnacja i nazwisko jednoznacznie wskazywały, iż jej drzewo genealogiczne wyrasta z Subkontynentu Indyjskiego, narzekała, iż imigranci odbierają miejsca pracy im, rodowitym Anglikom. Tak właśnie zabawnie jest na Wyspach – i oczywiście znacznie utrudnia to pracę siłom antyterrorystycznym, nie tylko nie wiedzącym, kogo szukać, ale też zupełnie nie mogącym liczyć na to, że ktokolwiek z pospolitych obywateli doniesie, iż widział kogoś podejrzanego.
Powieść ta to de facto gotowy scenariusz hollywoodzkiej produkcji – akcja toczy się szybko, postaci narysowane są wyraziście, a kolejne rozdziały aż proszą o przerobienie na filmowe sceny. Fabuła tworzy zaś zamkniętą całość bez zbędnych niedopowiedzeń.
Z drugiej strony, skoro już odnotowujemy, czego w fabule brakuje, trzeba podkreślić, iż w zakończeniu brakuje Big Banga – tymczasem ja takie zakończenia cenię. Właśnie za to uwielbiam Harlana Cobena, że w przedostatnim rozdziale potrafi wyjaśnić całą zagadkę, a potem na ostatniej stronie ostatniego rozdziału poinformować czytelnika, że było inaczej, niż zdążył już przyjąć to do wiadomości. Tu tego nie znalazłem, ale po przemyśleniu doszedłem do wniosku, że w ten sposób wcale nie jest źle. Świat wywiadu i świat polityki, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, tak właśnie działają. No cóż, kwestia gustu. Ja tylko lojalnie uprzedzam, że mający nadzieję na wybuchowe zakończenie zawiodą się.
Pochwaliłem autorkę, czas pochwalić wydawnictwo. Z książkami wypuszczanymi na rynek przez Red Horse’a, jak już wspomniałem, nie miałem zbyt wielu okazji zetknąć się wcześniej, więc na wszelki wypadek nie będę generalizował, ale w tym konkretnym przypadku na Wasze półki może trafić książka prezentująca się bardzo atrakcyjnie.
Osobny plus należy się tłumaczowi, który niezorientowanemu czytelnikowi wyjaśnia w przypisach, co autorka w danym miejscu miała na myśli; takie podejście spodoba się czytelnikom lubiącym, gdy tłumacz zostawia w książce jakiś ślad po sobie. Co prawda w kilku miejscach miałem wątpliwości z gatunku czy to aby na pewno powinno być przetłumaczone w ten sposób?, ale były to dylematy nie do rozwiązania bez oryginalnego tekstu. Ponieważ jednak tłumacz wykonał ogólnie bardzo dobrą robotę, rozstrzygam wątpliwości na jego korzyść i zapominam o nich. Jeśli już muszę się do czegoś przyczepić, to do nieprzetłumaczenia aforyzmu Kiplinga, inna sprawa, że raczej nieprzetłumaczalnego w sposób dosłowny.
Chłosta należy się za to korekcie. Bo oto na stronie 18. czytamy, iż Liz wymienia spojrzenie z Wetherby’m – o ile istotnie odmienia się Wetherby’ego i Wetherby’emu, o tyle z kim? – Z Wetherbym. Apostrofy to niestety coś, na co jestem bardzo wyczulony.
Ponarzekałem, ponarzekałem, czas podsumować. Choć właściwie nie ma niczego do podsumowywania – wszystko, co napisałem powyżej, pisałem możliwie najkrócej, choć i tak wyszła z tego bodaj najdłuższa moja recenzja. Wiecie, co wam powiem na koniec? To jedna z najlepszych książek tego typu, jakie kiedykolwiek czytałem.