Atak na Piekło

Płynęliśmy naprzód, mając przed oczami przerażający spektakl. Wokół transporterów zbliżających się do rafy wytryskiwały wielkie gejzery wody. Cała plaża była teraz ścianą ognia i grubym wałem dymu. Wydawało się, że w morskich głębinach wybuchł wielki wulkan i zamiast zmierzać ku wyspie, jesteśmy wciągani w ognistą otchłań.
Porucznik wyjął ćwiartkę whisky.
– To jest to, chłopaki! – krzyknął.
Tak jak na filmie! Miałem wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę.
Porucznik wyciągnął butelkę w moją stronę, ale odmówiłem. W tym stanie samo powąchanie korka mogło pozbawić mnie przytomności. Porucznik pociągnął długi łyk i kilku żołnierzy poszło za jego przykładem. Nagle wielki pocisk wybuchnął ze straszliwym hukiem i tuż obok nas wytrysnął ogromny słup wody. Omal nie zostaliśmy trafieni. Silnik zgasł. Transporterem rzuciło w lewo i uderzył mocno w tył innego pojazdu, któremu też zgasł silnik albo który został trafiony – nigdy się nie dowiedziałem.
Przez kilka przerażających chwil bezwładnie unosiliśmy się na wodzie. Byliśmy idealnym celem dla nieprzyjacielskich dział. Zajrzałem przez okienko w drzwiczkach za kierowcą; biedak szarpał gorączkowo drążkami sterującymi. Japońskie pociski nadlatywały z rykiem i wybuchały dokoła. Sierżant Johnny Marmet nachylił się do kierowcy i coś krzyknął. Cokolwiek to było, podziałało na kierowcę uspokajająco, bo udało mu się uruchomić silnik. Ruszyliśmy naprzód wśród gejzerów wody podnoszonych przez wybuchające pociski.
Nasz ostrzał artyleryjski zaczął przesuwać się z plaż w głąb lądu. Bombowce nurkujące również atakowały teraz dalej od brzegu. Japończycy wzmogli ogień przeciwko naszych transporterom. Poprzez ogólny zgiełk przebijał się złowieszczy świst i pomruk odłamków przecinających powietrze.
– Przygotować się! – krzyknął ktoś.
Podniosłem torbę z amunicją do moździerza i zarzuciłem na lewe ramię, zapiąłem hełm pod brodą, przewiesiłem karabinek przez prawe ramię i starałem się utrzymać równowagę. Serce waliło mi w piersi. Transporter wyjechał z wody i sunął jeszcze kilka metrów po piaszczystej pochyłości.
– Na plażę! – rozkazał podoficer na chwilę przed zatrzymaniem się pojazdu.
Żołnierze przełazili przez burty najszybciej, jak umieli. Naśladując Snafu, wspiąłem się i postawiłem obie stopy na krawędzi, aby skoczyć jak najdalej od transportera. W tej samej chwili seria rozpalonych do białości pocisków smugowych z karabinu maszynowego przecięła powietrze na wysokości moich oczu, o mało nie drasnąwszy mi twarzy. Schowałem głowę w ramiona jak żółw, straciłem równowagę i runąłem na piasek jak worek kartofli razem z całym majdanem: torbą amunicyjną, plecakiem, hełmem, karabinkiem, maską gazową, pasem nabojowym i chlupoczącymi manierkami. „Uciekać z plaży, uciekać z plaży!” – krzyczało mi w głowie.
Poczuwszy grunt pod nogami, nie bałem się już tak jak wtedy, gdy mijaliśmy rafę. Kiedy próbowałem się podnieść, nogi ugrzęzły mi w piasku. Czyjaś mocna ręka chwyciła mnie za ramię. „O Boże – pomyślałem – to jakiś Japoniec, który wyszedł po mnie ze schronu!”. Nie mogłem sięgnąć po kabar – na całe szczęście, bo kiedy spojrzałem do góry, zobaczyłem zatroskaną twarz kolegi pochylającego się nade mną. Myślał, że dostałem, i podczołgał się do mnie, żeby mi pomóc. Zobaczywszy, że nic mi nie jest, obrócił się i szorując po ziemi, zaczął szybko uciekać z plaży. Poczołgałem się za nim.
Wszędzie wokoło wybuchały pociski. Odłamki furkotały, sypały się na plażę i z pluskiem wpadały do wody kilka metrów za naszymi plecami. Japończycy otrząsnęli się już z szoku po naszym przygotowaniu artyleryjskim. Ostrzał z kaemów i zwykłych karabinów był coraz gęstszy, coraz więcej kul gwizdało nam nad głowami.
Nasz transporter wykonał obrót i ruszył z powrotem, a ja dotarłem do bocznego skraju plaży i przywarłem do ziemi. Wokół szalało piekło: rozbłyski, gwałtowne wybuchy, przelatujące ze świstem pociski. Wszystko widziałem jak przez mgłę. Szok przytępił mi zmysły.
(…)
Na plaży i na rafie płonęło wiele transporterów pływających i DUKW. Pociski z japońskich karabinów maszynowych rysowały na wodzie długie smugi – wyglądało to tak, jakby ktoś chłostał morze olbrzymim batem. Pociski moździerzowe i artyleryjskie bez przerwy wpadały do wody i z powierzchni morza wytryskiwały gejzery. Grupa marines ewakuowała się z płonącego transportera na rafie. Zasypały ich kule i odłamki, kilku dostało i upadło. Ich koledzy, brodząc po kolana w wodzie, spieszyli na pomoc.
Przeszedł mnie dreszcz, poczułem ściskanie w gardle. Owładnął mną przemożny gniew, irytacja i współczucie. Uczuć tych zawsze już potem doznawałem na widok kolegów, którzy wpadli w śmiertelną pułapkę i którym nie mogłem pomóc. Na chwilę zapomniałem o własnym położeniu. Pytałem Boga: „Dlaczego, dlaczego?”. Odwróciłem wzrok, chciałem, żeby to wszystko było tylko złudzeniem. Posmakowałem największej goryczy wojny – widoku zabijanych towarzyszy broni, dla których nie ma ratunku. Ogarnęło mnie przerażenie.
Podniosłem się. Nisko schylony przebiegłem przez plażę. Po dotarciu na skraj piasku tuż za znakiem wysokiej wody zerknąłem pod nogi i zobaczyłem czubek wielkiej czarno-żółtej bomby wystający z ziemi. Przymocowana do niego metalowa płytka była detonatorem naciskowym. Moja stopa minęła ją o centymetry.
(…)
Jeden z naszych podoficerów dał nam znak, żebyśmy przesunęli się w prawo, opuszczając płytki rów. Ucieszyłem się, bo Japończycy pewnie zaczęliby ostrzeliwać go z moździerzy, aby nas wykurzyć. Na razie jednak koncentrowali ogień na plaży i nacierających marines.
Podbiegłem do jednego z naszych weteranów, który na stojąco obserwował, co się dzieje na naszym odcinku. Przypadłem do ziemi u jego stóp.
– Lepiej się schowaj – krzyknąłem, bo dookoła świstały pociski.
– Te kule idą wysoko, strącają liście, Sledgehammer – rzucił beztrosko, nie patrząc na mnie.
– Jakie liście!? Tu nie ma żadnych drzew! – odkrzyknąłem.
Rozejrzał się zdziwiony. Hen daleko, ledwie widoczna, stała połamana palma. Obok nas nic nie wznosiło się powyżej kolan. Weteran padł na ziemię.
– Już chyba fiksuję, Sledgehammer. Te kule miały taki dźwięk, jak w dżungli na Gloucester, więc myślałem, że trafiają w liście – powiedział z irytacją.
– Niech mi ktoś da papierosa – krzyknąłem do kolegów z sekcji.
Snafu triumfował.
– A nie mówiłem, że zaczniesz palić, Sledgehammer?