Dwie książki Tadeusza Kisielewskiego traktujące o śmierci gen. Władysława Sikorskiego zostały bardzo przychylnie przyjęte przez czytelników (a także i recenzentów – w naszym serwisie znaleźć można recenzje obu). Dziś z kolei zamieszczamy wywiad z samym drem Kisielewskim, w którym najwięcej miejsca poświęciliśmy oczywiście „Zamachowi” i „Zabójcom”, ale znalazło się też miejsce, by podyskutować choćby o tym, jak powinna wyglądać książka historyczna.

Kiedy i w jakich okolicznościach po raz pierwszy pojawił się pomysł napisania książki o śmierci Władysława Sikorskiego?
Zbieraniem materiałów dotyczących katastrofy w Gibraltarze zajmowałem się niejako hobbystycznie co najmniej od początku lat 90. Natomiast pomysł napisania książki po raz pierwszy przyszedł mi do głowy dziesięć lat później. Od tej pory zacząłem nie tylko zbierać materiały, ale i poszukiwać ich. Wreszcie nadszedł moment, gdy ich ilość i jakość pozwalały na dokonanie szerszej syntezy.

Ile czasu zajęła Panu praca nad każdą z tych książek, nad „Zamachem” i „Zabójcami”?
„Zamach” pisałem dokładnie rok, nie licząc prac redakcyjnych. „Zabójców” – chyba 8 miesięcy. Takie tempo może dziwić, jako że ten drugi tom jest obszerniejszy i zawiera wiele materiałów archiwalnych, ale pisząc go miałem już – po zakończeniu „Zamachu” – dobrze opanowany temat, poruszałem się w nim pewnie (jeśli to określenie jest w ogóle właściwe w odniesieniu do tak niejasnej sprawy), a ponadto miałem już wielu cennych współpracowników i pomocników, którzy ujawnili się po lekturze „Zamachu” i dostarczali mi zarówno znane tylko im materiały, jak i podsuwali mi nowe tropy. W takich przypadkach moja rola polegała na weryfikacji tych materiałów i tropów, oraz na próbie logicznego wkomponowania ich w całość generalnej hipotezy zamachu, a zwłaszcza w poszczególne elementy tej hipotezy, dotyczące rozkazodawcy, organizatora, logistyka i bezpośrednich wykonawców.

Czy pisząc „Zamach”, a następnie „Zabójców” zakładał Pan jakiś cel, jaki mają te książki osiągnąć?
Tak, oczywiście. Najogólniej – dotarcie do prawdy o tajemnicy śmierci gen. Sikorskiego i ujawnienie tej prawdy. Głównym celem było rozstrzygnięcie podstawowej alternatywy: wypadek czy zamach? Paradoksalnie, osiągnięcie tego celu okazało się najłatwiejsze, chociaż właśnie teza wypadku była przez ponad 60 lat podstawą zakłamywania charakteru katastrofy przez Brytyjczyków i przez ludzi – określmy ich łagodnie – naiwnych. Natomiast największą trudność przedstawiało zbadanie szczegółowych aspektów zamachu, o których wspomniałem w odpowiedzi na poprzednie pytanie, a zwłaszcza udowodnienie, kto był rozkazodawcą i kto przeprowadził zamach. Na razie są to aspekty opisane hipotetycznie, chociaż kilkadziesiąt poszlak wskazuje, że rozkaz nadszedł z Kremla. Nadal nie można jednak wykluczyć, że zamach był autonomiczną akcją wywiadów brytyjskiego i polskiego.

Co w trakcie pisania obu tych książek okazało się najtrudniejsze? I czy może zdarzyło się coś, co obecnie wspomina Pan z rozbawieniem?
Hm, najtrudniejsze technicznie było zachowanie przez cały czas pełnej kontroli nad całością tematu, który przecież składa się z wielu zazębiających się wątków. Natomiast z poznawczego punktu widzenia najtrudniejsze było ustalanie nazwisk. Nic w tym dziwnego, bo w sferze działalności wywiadowczej nazwiska są lepiej chronione niż czyny, które dokonali ich nosiciele. Ale nie ma zbrodni doskonałej, nazwiska prawie zawsze w końcu wypływają na światło dzienne przy takiej lub innej okazji. Dlatego niespecjalnie przejmuję się tym, że do tej pory niewiele nazwisk udało mi się ustalić. Przyjdzie kolej na następne.

Co do rozbawienia… W tej chwili nie pamiętam niczego, co można by nazwać w ten sposób, choć być może pamięć mnie zawodzi, ale były dość liczne momenty, gdy czułem coś, co można by nazwać sarkastycznym rozbawieniem. Czułem je wtedy, gdy czytałem ustne i pisemne wypowiedzi tego biednego kpt. Eduarda Prchala, zmuszonego przez okoliczności do bronienia swojego dobrego imienia w najbardziej groteskowy sposób, urągający podstawowym regułom logiki i prawdopodobieństwa. A w jeszcze większym stopniu wtedy, kiedy czytałem kolejne publiczne oświadczenia przedstawicieli władz brytyjskich, zarówno forsujące tezę zamachu, jak i stwierdzające, że wszystkie znane im dokumenty zostały opublikowane. Po czym, za jakiś czas, te same władze publikowały kolejne dokumenty, zresztą o miernej wartości poznawczej.

Czy uważa Pan, że dzięki zdobyczom współczesnej technologii uda się rozwiązać więcej podobnych zagadek historii? I gdyby mógł Pan poznać teraz, w tej chwili, rozwiązanie jednej z nich, którą by Pan wybrał?
Uważam, że dzięki zdobyczom współczesnej technologii mamy szansę poznać bezpośrednią przyczynę śmierci gen. Sikorskiego. A co do innej zagadki, to stawiałbym na odnalezienie wraku ORP „Orzeł” i poznanie przyczyny jego tajemniczego zatonięcia. Kiedyś się tym trochę zajmowałem.

Jest to pytanie trochę przekorne, ale… czy jest wobec tego szansa, że wróci Pan do tego zagadnienia i w przyszłości w księgarniach pojawi się książka Tadeusza Kisielewskiego o ostatnim patrolu Orła?
No comment (before summer 2007)…

W przedmowie do „Zabójców” pisze Pan tak: „Nie pisałem tej książki dla historyków […], ale po prostu dla czytelników zainteresowanych dziejami najnowszymi”. Czy wobec tego innym pisarzom-historykom poleca Pan tę samą drogę?
Podstawowym celem nauki historii jest odkrycie lub przybliżenie się do prawdy historycznej. Zakładam, że większość historyków działa na rzecz realizacji tego celu.

Ale jest – przynajmniej w moim pojęciu – także i drugi cel: upowszechnienie tej prawdy. I z realizacją tego celu jest źle, przynajmniej w kręgu europejskiej historiografii kontynentalnej. Większość historyków uznaje swoje zadanie za wykonane, jeżeli ustali prawdę i to ustalenie zostanie zaaprobowane przez ich kolegów. Nieliczni podejmują następnie trud napisania tzw. książki popularnonaukowej, tzn. swoje fundamentalne odkrycia usiłują przełożyć na język zrozumiały dla szerszego grona czytelników, a przy tym ubranego w atrakcyjną formę.

Tymczasem historycy z kręgu języka i kultury anglosaskiej, a przynajmniej bardzo wielu z nich, stara się od razu pisać swoje podstawowe dzieła tak, aby były one przyswajalne dla czytelników nie będących historykami, lecz po prostu interesujących się historią. W ten sposób znakomicie wypełniają oni swoje posłannictwo edukacyjne.

Ktoś mógłby powiedzieć, czyniąc to w intencji postawienia zarzutu, że tymi historykami kieruje dążenie do zdobycia popularności i wiążących się z nią profitów materialnych. OK., a co w tym złego, jeśli jednocześnie ich dzieła są napisane profesjonalnie i uczciwie? Jednak spójrzmy w dawniejsze czasy, gdy czołowi historycy nie mogli jeszcze liczyć na status gwiazd popkultury. Weźmy choćby Gibbona. Oni od niepamiętnych czasów pisali tak, że ich książki po prostu chciało się czytać, bo były ciekawie napisane. Problem polega na tym, że trzeba umieć tak pisać.