W ciągu ostatnich kilku dni Rosjanie nasilili działania prowokacyjne na terenie samozwańczych republik ludowych okupujących wschodnią Ukrainę. Pojawiły się niepoparte żadnymi dowodami oskarżenia o ludobójstwo dokonane przez Ukraińców, w Ługańsku doszło do wybuchu gazociągu, no i oczywiście zaczęły krążyć wiadomości o ostrzale DRL i ŁRL prowadzonym przez siły zbrojne Ukrainy, a także o co najmniej jednym pocisku, który spadł na terenie rosyjskiego obwodu tarasowskiego.

Ta ostatnia prowokacja jest szczególnie grubymi nićmi szyta i nie ma wątpliwości, że została obliczona przez Kreml na użytek wewnętrzny, ale bodaj najbardziej groteskowym przykładem prowokacji był rzekomy zamach w Doniecku na rzekomy samochód szefa milicji ludowej DRL Dienisa Sinenkowa. Samo to, że nikt nie zginął, to nie dowód – czasem ludzie po prostu mają szczęście. Szybko jednak wyszło na jaw, że normalnie Sinenkow jeździ UAZ-em Patriotem. To stosunkowo drogi samochód, do tego zapewne egzemplarz zmodyfikowany na potrzeby użytkownika, więc w „zamachu” zniszczono stary egzemplarz innego modelu z przełożonymi tablicami rejestracyjnymi.



W ciągu kilku ostatnich godzin pojawiły się kolejne niepokojące informacje. Rosyjskie media zaczęły informować o aresztowaniu sprawcy zamachu w Doniecku, z kolei według ukraińskich służb wywiadowczych do Doniecka przybyli najemnicy z Grupy Wagnera, których zadaniem ma być zniszczenie kilku budynków mieszkalnych w mieście, co z kolei da Kremlowi casus belli, podobnie jak w 1999 roku przed drugą wojną czeczeńską.

Przypomnijmy, że twórcą, lub przynajmniej współtwórcą, Grupy Wagnera jest Jewgienij Prigożyn, zwany „kucharzem Putina”, w przeszłości skazywany za kradzieże, oszustwa i stręczycielstwo. Jest on również sponsorem Internet Research Agency (Agientstwo intierniet-issledowanij) – osławionej rosyjskiej „farmy trolli” z Ołgina, odpowiedzialnej za rozpowszechnianie fałszywych informacji w internecie. Wiele źródeł szacuje, że Prigożyn dysponuje majątkiem o wartości sięgającej miliarda dolarów.

Władze DRL opublikowały mapę przedstawiającą jakoby plan nadchodzącej ukraińskiej inwazji mającej na powrót podporządkować Kijowowi obszar DRL i ŁRL w ciągu pięciu dni. Pomińmy już kwestię Ukrainy dokonującej inwazji na własne terytorium – czy ktokolwiek jest na tyle naiwny, aby uwierzyć, że Kijów rozpocząłby taką operację właśnie teraz, kiedy ma pod bokiem ponadstutysięczną rosyjską armię, pod której parasolem ochronnym znajdują się obie samozwańcze republiki? Niemniej jednak prokremlowskie kanały na Telegramie forsują taką właśnie narrację. Niektóre wręcz zapewniają, że ukraińska operacja zaczepna ruszy już dziś.

Pogarsza się także sytuacja na linii kontaktu. Dziś do godziny 17.00 czasu lokalnego według komunikatu sił zbrojnych Ukrainy odnotowano siedemdziesiąt przypadków naruszenia zawieszenia broni, w tym sześćdziesiąt z użyciem uzbrojenia zakazanego na mocy porozumień mińskich. Dwaj Ukraińcy polegli, czterej zostali ranni.



Tymczasem zachodnie służby wywiadowcze zasadniczo nie mają już wątpliwości, że decyzja o inwazji zapadła. Prezydent USA Joe Biden mówił o tym wprost. Wydaje się, że w tym momencie to jedna z ostatnich metod, które jeszcze mogą odsunąć widmo wojny. W tym momencie wypada przypomnieć słowa ówczesnego sekretarza obrony USA Jamesa Mattisa wygłoszone w 2018 roku podczas słynnego wystąpienia poświęconego narodowej strategii obrony. Mattis o swoich obowiązkach mówił tak:

Sądzę, że moje prawdziwe zadanie polega na tym, jak utrzymać pokój jeszcze przez rok, jeszcze przez miesiąc, jeszcze przez tydzień, jeszcze przez dzień, jeszcze przez godzinę, tak aby dyplomaci mogli czynić swoją magię, nasi sojusznicy mogli z nami współpracować, aby zapobiec wybuchowi kolejnej tragedii wojny.

Ta filozofia powinna obecnie przyświecać wszystkim zachodnim politykom i generałom. Wszystko wskazuje, że decyzja już zapadła i że inwazji nie da się zatrzymać, ale dopóki operacja się nie rozpoczęła, Putin ma jeszcze czas, aby ją odwołać. A otwarte mówienie o przyjętej przezeń taktyce dezinformacji i operacji pod „fałszywą flagą” wytrąca mu z ręki przynajmniej część argumentów. Każde opóźnienie, które zachód ugra, jest na wagę złota, daje Ukraińcom czas na przygotowania, wywiadowi – na wyłowienie dodatkowych informacji, a dyplomatom – szansę na znalezienie jakiegoś wyłomu w retoryczno-propagandowym pancerzu Kremla.

A jeśli Putin nie zaatakuje?

To wszyscy będziemy się bardzo cieszyć.

Niektórzy mędrcy ustawiają się w bardzo wygodnej sytuacji: ogłaszają ex cathedra, że nie ma zagrożenia wojną, że „nic nie będzie”, przypominają, że koncentracja rosyjskich wojsk przy granicy z Ukrainą zdarza się co kilka miesięcy (owszem, to nie pierwsza taka koncentracja, ale pierwsza na tak oszałamiającą skalę połączoną z jawnymi prowokacjami) albo wręcz udają, że nie ma w ogóle żadnych dowodów na zagrożenie wojną (to już absurd na poziomie płaskoziemstwa). Pytają też, dlaczego prezydent Wołodymyr Zełenski zachowuje się tak, jakby wszystko było w porządku, i apeluje, żeby dyplomaci nie opuszczali Kijowa. Powód jest prosty: Zełenski musi ratować gospodarkę, a do tego potrzeba mu wrażenia stabilności.



Mędrcy tacy wychodzą z założenia, iż jeśli Putin nie zaatakuje, to oznacza, że nigdy nie zamierzał zaatakować. A wtedy zakrzykną radośnie: a nie mówiliśmy? Ano owszem, mówili. Rosja nigdy nie przyzna się, że planowała inwazję – będzie udawać, że taki planów nigdy nie było, a mędrcy będą z lubością przytaczać kremlowską propagandę jako dowód swojej racji. Jeśli jednak się pomylili, świat będzie miał inne rzeczy na głowie i w zgiełku wojny pewnie szybko zapomni, kto przekonywał, że „nic nie będzie”.

Szkopuł oczywiście w tym, że jesteśmy zmuszeni poruszać się po omacku. Dysponujemy – my, dziennikarze i niezależni analitycy, ale analitycy służb wywiadowczych są w niewiele lepszym położeniu – szczątkowymi informacjami, z których analizy musimy ułożyć kompletny obraz sytuacji. Ten obraz albo może być logiczny, albo może przeczyć wszelkiej rzeczywistości. Obecnie zapewnienia, że wojny n a   p e w n o  nie będzie, pasują już kategorycznie do tej drugiej kategorii. Jeśli ostatecznie unikniemy wojny, będzie to może kłopotliwe dla publicznego wizerunku CIA i MI6, ale z drugiej strony jeżeli to właśnie rozbrojenie narracji Kremla ograniczyło Putinowi pole manewru – czy nie byłby to raczej powód do domy i ogromy sukces w zakulisowej grze wywiadów?



Do tej pory zachodnie służby jeszcze się nie pomyliły. Informacje o koncentracji wojsk się sprawdzały. Potwierdziły się również przewidywania, iż datą krytyczną będzie 16 lutego i że bezpośrednio po tym okresie należy oczekiwać kluczowych ruchów. Wydaje się, że właśnie je obserwujemy. Co więcej, błyskawicznie rozmontowano rosyjską dezinformację dotyczącą odwołania pododdziałów znad granicy ukraińskiej z powrotem do baz. Rzekoma deeskalacja miała w rzeczywistości stanowić przykrywkę dla dalszego ruchu sprzętu i żołnierzy w kierunku Ukrainy. Szczelność informacyjna rosyjskich sił zbrojnych stanęła pod znakiem zapytania, prawdopodobnie bardziej dzięki zwiadowi elektromagnetycznemu (ELINT/SIGINT) i analizie źródeł otwartych (OSINT) aniżeli informacjom ze źródeł osobowych.

Na razie Putin przegrywa w wojnie informacyjnej. Osiągnął tyle, że wzmocnił odrębną ukraińską świadomość narodową i pragnienie Ukraińców, aby kształtować własny los bez dyktatu Kremla, przypomniał członkom NATO, jaki jest sens istnienia sojuszu, i zmusił Bidena – który jako wiceprezydent uczestniczył w osławionym obamowskim resecie – do zajęcia kategorycznego stanowiska wobec Moskwy. Szwecja i Finlandia coraz cieplej myślą o członkostwie w NATO. Nawet w Niemczech i Wielkiej Brytanii politycy jakby zaczęli dostrzegać mroczny wpływ rosyjskich pieniędzy.

Niestety Putin nie wydaje się człowiekiem, który umie się pogodzić z porażką. Im bardziej przegrywa na polu propagandowym i dyplomatycznym, tym bardziej prawdopodobne jest, że zapragnie zwycięstwa w klasycznej wojnie. Ale póki życia, póty nadziei – jeszcze nie wszystko stracone, a balans sił wciąż może się zmienić. Nie na tyle, aby Ukraina zyskała przewagę, rzecz jasna, ale przynajmniej na tyle, aby inwazja przestałą się Putinowi opłacać politycznie. W tym momencie potężną kartę do zagrania mają mocarstwa europejskie, ale rosyjskie pieniądze wciąż jeszcze nie śmierdzą wystarczająco mocno.

Przeczytaj też: Paul Kenyon: „Dyktator mógłby być prezesem koncernu, gdyby użył swoich zdolności w biznesie”

Kremlin.ru