Koniec 1940 roku – pierwsze tygodnie istnienia warszawskiego getta. W cieniu tragedii setek tysięcy Żydów rozgrywa się dramat kilku rodzin. Przy murze oddzielającym zamkniętą dzielnicę od strony „aryjskiej” znajdowane są okaleczone ciała dzieci, którym brakuje kończyn lub fragmentów skóry. Kto jest sprawcą ich śmierci? Czy takie zbrodnie mogą dziwić w świecie, w którym naziści okrucieństwo wynieśli do rangi filozofii? Zagadkę próbuje rozwiązać doktor psychiatrii Eric Cohen. Ma ku temu osobiste powody – jedna z ofiar to jego ukochany stryjeczny wnuczek Adam. Po samobójstwie bratanicy, matki chłopca, jedyną rzeczą, która trzyma go przy życiu, jest chęć wyjaśnienia makabrycznej zagadki. Cohen staje przed trudnym zadaniem, w którego rozwiązaniu może liczyć jedynie na swoją inteligencję i przyjaciela Izka Nowaka.

Tak zaczyna się powieść kryminalna – czy raczej opowieść kabalistyczna, jak głosi podtytuł – autorstwa Richarda Zimlera, amerykańskiego dziennikarza, od 1990 roku mieszkającego w Portugalii. W ciągu piętnastu lat Zimler opublikował osiem powieści, w tym światowe bestsellery: „Ostatni kabalista Lizbony”, „Stróż świtu” i przedstawiane w tej recenzji „Anagramy z Warszawy”. Pozycja ta wygrała w plebiscycie na książkę 2009 roku, zorganizowanym przez najważniejsze portugalskie czasopismo literackie „LER”. Czy z równie przychylnym przyjęciem spotka się w naszym kraju? Zaryzykować postanowiło wydawnictwo Zysk i S-ka. Do wydania zastrzeżeń mieć nie można. Książka jest w miękkiej oprawie ze skrzydełkami. Wyrazy nieprzetłumaczalne z jidysz na polski, ze względu na swój swoisty koloryt, pozostawiono w oryginalnym języku. Na końcu książki znajduje się ich słowniczek.

Nie jest to typowy kryminał. Głównym bohaterem nie jest policjant czy prywatny detektyw, a i miejsce akcji – getto – w tym gatunku literackim pojawia się po raz pierwszy (zaryzykuję to stwierdzenie…). O wyjątkowości „Anagramów…” świadczy szerokie zastosowanie motywów zaczerpniętych z Kabały. Narratorem jest duch głównego bohatera, opowiadający swoją historię lokatorowi swojego domu w getcie. Ciałom zamordowanych dzieci brakuje kończyn, a według żydowskich wierzeń pochowanie niekompletnego ciała oznacza, że zmarły pozostanie na ziemi jako okaleczony duch. Pojawiają się numery, które są ważne tylko w języku hebrajskim, języku, w którym litery mają wartości liczbowe. W taki też sposób narrator powieści szyfruje nazwiska pozostałych bohaterów książki.

Eric Cohen wpadł w tryby wielkiej historii, ale jednocześnie rozgrywa się ona niejako obok jego opowieści. Czy rozwiązanie zagadki śmierci stryjecznego wnuka jest dla niego tak samo ważne, jak dla autora książki? Nie byłbym tego taki pewien… Owszem, poznajemy w końcu rozwiązanie makabrycznej zagadki, ale historia snuta przez ducha Cohena ma też inny cel. Zimler dopisuje swoją kartę do grubego tomu pism o Zagładzie. Dochodząc do prawdy, Cohen utwierdza się w przekonaniu, że to ostatnie miesiące jego narodu, z którym niekoniecznie – jako zasymilowany i niewierzący Żyd – czuje się mocno związany. Wina leży po stronie nazistów, tutaj Zimler nie ma wątpliwości, ale jednocześnie pojawiają się – i to nie między wersami – zwroty o „narodowym sporcie Polaków”, którym jest wydawanie ukrywających się Żydów, o „polskich pomagierach” hitlerowców, co zachodniego czytelnika dziwić nie powinno, bo przecież „Żydzi dla Polaków są niczym”. Nawet gdy opinie te wypowiadają bohaterowie fabuły, trudno oprzeć się wrażeniu, że odzwierciedlają rzeczywiste opinie Zimlera. Rodzina autora wiele wycierpiała podczas Holocaustu, ale czy usprawiedliwia to zastosowanie tak ostrych, zbyt uogólniających złożony problem stosunku Polaków do Holocaustu, stwierdzeń?