Niekończąca się opowieść o… Jerzym Sosnowskim – „polskim Jamesie Bondzie”

Nie bez kozery, a zarazem w pełni odpowiedzialnie zatytułowałem swoje spostrzeżenia dotyczące książki autorstwa Mariana Zacharskiego. Zanurzając się w lekturze pasjonującej pod wieloma względami opowieści, dostrzec możemy wiele analogii między obiema postaciami, choć jedna z nich to tylko wymysł bujnej wyobraźni brytyjskiego pisarza – mimo sugerowanych konotacji związanych z działalnością tego ostatniego na niwie wywiadowczej podczas II wojny światowej. Oficerowie służący w jakże charakterystycznych dla armii polskiej i brytyjskiej formacjach – kawalerii i marynarce wojennej. Obaj przystojni, do tego stopnia, że ich wdziękowi nie są w stanie oprzeć się przedstawicielki płci pięknej, z czego skwapliwie korzystają. Błyskotliwi, inteligentni i wyrachowani, z zimną krwią realizujący postawione przed nimi zadania, poligloci, a przede wszystkim wierni ideałom państwa, służbie któremu się poświęcili. Różni ich tylko jedna, aczkolwiek istotna kwestia – finału ich przygód. Misje Jamesa Bonda nie dobiegły jeszcze końca, natomiast kres związku ze szpiegostwem Jerzego Sosnowskiego spowija gęsta mgła spekulacji i niewyjaśnionych okoliczności, mimo że Autor optuje za jedną z wersji, która piszącego te słowa nie przekonuje.

Przechodząc do zaprezentowania walorów tej pracy, zastanawiałem się długo, w jaki sposób to uczynić – z pozycji li tylko Czytelnika, który sięga po opracowanie tematycznie mu nieznane, traktując książkę w kategoriach widzianych oczyma jej Autora wyłącznie jako „zbeletryzowaną historię”, czy w jakimś stopniu „skrzywionej zawodowo” osoby, zajmującej się badaniem dziejów polskich służb specjalnych? Doszedłem do wniosku, że należy przedstawić dwie wersje, jedną dla osób, które nie mają wiedzy na temat działalności Jerzego Sosnowskiego w roli polskiego szpiega (lub mają w znikomym stopniu), drugą dla oczekujących bardziej wnikliwej analizy z punktu widzenia co prawda zbeletryzowanej wersji, lecz opierającej się – co także podnosi Autor – na wykorzystaniu dokumentów archiwalnych przechowywanych w niemieckich archiwach, ale nie tylko.

Dlaczego niekończąca…?

Historia życia Jerzego Sosnowskiego w roli agenta polskiego wywiadu wojskowego w okresie międzywojennym jest tyleż pasjonująca, co tajemnicza. W szczególności dotyczy to kwestii relacji między centralą wywiadu a jej agentem i jego losów po wybuchu II wojny światowej. Efektywność, skala i zasięg funkcjonowania siatki, którą stworzył i kierował, przewyższają zdecydowanie osiągnięcia innych, znanych szerszym kręgom opinii publicznej w Europie agentów, o których można powiedzieć, że zaistnieli w świadomości ludzkiej dzięki swoistemu public relations – mam tu na myśli przykładowo Matę Hari czyli Margarethę Geertruidę McLeod z domu Zelle. Dlatego do dnia dzisiejszego postać ta przewija się na kartach prac naukowych, popularnonaukowych czy publicystycznych, a zainteresowanie nie mija.

Pierwsze wzmianki o postaci Sosnowskiego i jego roli pojawiły się w Polsce w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Jednym z pierwszych Autorów, który wymieniał jego nazwisko, był Tadeusz Nowiński. Były oficer przedwojennej „dwójki” na łamach jednego z tygodników prezentował znacznie ubarwioną i, trzeba zaznaczyć, dość jednostronną wersję historii swojej służby dla „sanacyjnego reżimu”, gdzie wśród wymienianych postaci pojawia się i nasz bohater. W 1967 roku Witold Kurpis opublikował niedużą książeczkę „Berlińska misja”, o dziejach berlińskiej placówki Oddziału II z lat 1926–1934. Kolejnymi, którzy podjęli wątek asa polskich szpiegów, byli dwaj badacze dziejów polskiego wywiadu wojskowego II RP – Leszek Gondek („Wywiad polski w Rzeszy 1933–1939. Zarys struktury, taktyki i efektów obronnego działania”, Warszawa 1982) i Władysław Kozaczuk („Bitwa o tajemnice: służby wywiadowcze Polski i Niemiec 1918–1939”, Warszawa 1999 – pierwsze wydanie w 1975 roku, gdzie drugi człon tytułu brzmiał „służby wywiadowcze Polski i Rzeszy Niemieckiej 1922–1939”). Ich prace poświęcone rywalizacji wywiadowczej Polski i Niemiec w okresie międzywojennym, poza dużymi walorami poznawczymi, jak na czas w którym przyszło im publikować książki, w znacznym stopniu poświęcone były – co zrozumiałe – wyjaśnieniu spraw kierowanej przez Sosnowskiego siatki szpiegowskiej o kryptonimie „IN-3”. Oczywiście nie pozbawione akcentów propagandowych, stanowiły bądź co bądź jedyne wiarygodne opracowania na ten temat. Niewątpliwie znaczny udział w ich rzetelnym przygotowaniu miało wykorzystanie przez Autorów materiałów polskiego wywiadu, przekazanych PRL-owskiemu Ministerstwu Spraw Wewnętrznych przez Rosjan, a przejętych pod koniec wojny od Niemców i wywiezionych do ZSRS.

Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych kwestią walki wywiadów polskiego i niemieckiego zajął się Henryk Ćwięk, co skutkuje do dnia dzisiejszego pojawianiem się cyklicznych publikacji jego autorstwa z tego zakresu, gdzie rzecz jasna, postać Sosnowskiego jest mocno uwypuklona (H. Ćwięk, „W tajnej służbie II Rzeczypospolitej. Wywiad Polski wobec Niemiec w latach 1918–1939”, Częstochowa 2009). Do tego stopnia, iż w ubiegłym roku, ukazała się kolejna praca tegoż autora poświęcona stricte osobie polskiego szpiega i jego działalności na terenie państwa niemieckiego (H. Ćwięk, „Rotmistrz Sosnowski. As wywiadu Drugiej Rzeczpospolitej”, Kraków 2010).

W kontekście procesu majora Sosnowskiego przed sądem wojskowym w Warszawie, a niejako przy okazji nasilających się spekulacji na temat jego potencjalnej współpracy z organami służb specjalnych Związku Sowieckiego, ukazał się na łamach „Przeglądu Historyczno-Wojskowego” artykuł źródłoznawczy Konrada Paduszka naświetlający w pewnym stopniu tę kwestię („Polski Dreyfus czy międzynarodowy szpieg? Mjr Jerzy Sosnowski-Nałęcz przed sądem polskim”, Przegląd Historyczno-Wojskowy 2008, nr 2, s. 123–149). Inną problematykę, a mianowicie konsekwencji szpiegowskiej aktywności Sosnowskiego z punktu widzenia niemieckiej polityki bezpieczeństwa, zaprezentował Jarosław Centek, który także na łamach Przeglądu Historyczno-Wojskowego opublikował instrukcję Ministerstwa Reichswehry Niemiec w sprawie ściślejszego przestrzegania regulacji dotyczących ochrony tajemnicy („Niemiecki dokument w spawie afery szpiegowskiej rtm. Jerzego Sosnowskiego”, Przegląd Historyczno-Wojskowy 2008, nr 2, s. 150–155). Szereg publikacji porusza, w pośredni sposób, kwestie wpływu działalności siatki Sosnowskiego na kształtowanie form aktywności wywiadu polskiego w Niemczech przełomu lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego stulecia. Do rozstrzygnięcia pozostaje jeszcze wiele spraw, które wobec braku dostępu do archiwów rosyjskich na dzień dzisiejszy pozostają otwarte, a które nierozerwalnie wiążą się z postacią oficera wywiadu II RP.

Kto powinien przeczytać…

O tym, czy warto zapoznać się z tą pozycją, piszę w tym miejscu i kieruję te słowa do osób, które jak wspomniałem na początku, nie znają tej historii lub mają o niej znikome pojęcie. Książka jest napisana wartkim, potoczystym językiem, niektóre partie czyta się jednym tchem, co sprawia że szybko przeskakujemy kolejne kartki. Została przygotowana przez osobę zaznajomioną z realiami pracy w służbach specjalnych, dlatego czasem Czytelnik odnosi wrażenie, że ma do czynienia ze swoistą autobiografią. Wplatane między wydarzenia wątki dotyczące zachowań głównego bohatera – jego rozterek, emocji, stanu psychicznego i fizycznego – wywołują wrażenie, jakby Autor dzielił się z Czytelnikiem własnymi odczuciami, które mimo różnic wynikających z czasów, w których obu – Autorowi i bohaterowi książki – przyszło działać, są podobne czy wręcz zbieżne. Bardzo trafnie oddano urok i charakter jednej z europejskich metropolii – Berlina. Tak typowa dla tego okresu swoboda obyczajowa została świetnie spuentowana na tle życia nocnych lokali, wykwintnych restauracji czy miejsc o kultowym wręcz znaczeniu dla berlińczyków jak Café Kanzler na Kurfürstendamm, Hotel Kempinski czy Kaufhaus des Westens. O walorach tej pracy niech świadczy zacytowany ze strony 196 dowcip, jeden z wielu, którymi raczył swoich gości Jerzy Sosnowski, a który mam nadzieję zachęci do lektury:

„Pewien jegomość przyszedł do restauracji i dowiedział się, że tego dnia przekąską jest kawior. A co to takiego, spytał kelnera. Ten grzecznie odrzekł: jajka jesiotra, proszę wielmożnego pana. A jegomość na to: dobra, dawaj pan dwa, na twardo!”.

Książka Mariana Zacharskiego jest świetnie napisaną powieścią szpiegowską osnutą na autentycznych wydarzeniach i każdy pasjonat tego gatunku powinien się z nią zapoznać.

… a kto nie musi?

Przechodząc do kwestii sensu stricte merytorycznych, od razu anonsuję, iż lekturę tej książki na pewno mogą „odpuścić” ci wszyscy, którzy dysponują wiedzą na temat działalności Jerzego Sosnowskiego, a więc zawodowi badacze dziejów polskich służb specjalnych, hobbyści tejże problematyki i ci wszyscy, którzy przy różnych okazjach zetknęli się z dziejami tej postaci. Niewątpliwie Autor chcąc podkreślić autorski wkład w przygotowanie publikacji, informuje nas o wykorzystaniu przy jej pisaniu materiałów z archiwów niemieckich (okrasza nas licznymi fotokopiami tychże) i fotokopii dokumentów wojskowych charakterystycznych dla organizacji przebiegu służby zawodowej przedwojennego oficera Wojska Polskiego, prezentując między innymi kartę ewidencyjną, a w tym konkretnym przypadku – korespondencję polskich dyplomatów w sprawie uwolnienia agenta czy dokumenty pochodzące z przewodu sądowego. Poza fotokopiami w pracy zamieszczono fotografie nie tylko głównych bohaterów, ale i miejsc przez nich odwiedzanych. Niemniej jednak, książka nie jest pozbawiona pewnych mankamentów, które mimo starań Autora i wydawnictwa, przeczą próbie nadania tej książce przynajmniej popularnonaukowego charakteru, a taki mniemam był cel. W niektórych wypadkach zmuszony jestem reinterpretować pewne ustalenia, ale o tym poniżej.

Już na stronie 16, w akapicie poświęconym kwestii stanowiska Niemiec po podpisaniu traktatu wersalskiego, mój sprzeciw budzi zdanie o przegranych, którym zabrano możliwość dalszego godnego życia, a jedynym wyjściem, które im pozostało, była bezpardonowa walka o zmianę tego status quo. Pomijając już realia sytuacji Niemiec w ówczesnym wymiarze geopolitycznym, nie mogę zgodzić się z powyższymi tezami. Nikt nikomu nie zabrał możliwości godnego życia, natomiast wpajana społeczeństwu ideologia hegemonistycznej pozycji państwa w Europie ponownie znalazła się na sztandarach tych, którzy uznali traktat wersalski za „hańbę” dla Niemiec. Był to jeden z wielu pretekstów dążenia do rewizji zaistniałej sytuacji, niemający nic wspólnego ze statusem materialnym obywateli. Służyła zaspokojeniu własnych ambicji i aspiracji politycznych pewnych środowisk, a nie faktycznej trosce o obywateli. Na bazie tych haseł rozbudzono ponownie żądzę eskalacji ekspansjonistycznej polityki, która na różnych poziomach życia politycznego, przybierała zróżnicowane formy. Nie widzę bowiem większej różnicy między rzucanymi w pierwszej połowie lat dwudziestych w monachijskich piwiarniach obelgami i zniewagami pod adresem mieszkańców Europy Wschodniej ze strony „małego krzykacza”, jak wówczas nazywano Adolfa Hitlera, a konsekwentnie realizowaną polityką rewizjonistyczną uprawianą na szczeblu centralnym między innymi przez Gustava Stresemanna. Cel pozostał ten sam: restytuowanie „wielkich” Niemiec, natomiast inna była droga realizacji.

Ostatni akapit na stronie 17 wprowadza Czytelnika w błąd. Bo o jakiej pozycji Rosji w tym czasie można powiedzieć, która jej się należała? Był to inny kraj pod względem ideologicznym, o innym systemie polityczno-administracyjnym, a przede wszystkim o innych aspiracjach. Rosja nie chciała odzyskać należnego miejsca, Rosja w wydaniu bolszewickim chciała zawojować świat. Poza tym nie mogła wyjść z wojny przekonana o chęci odzyskania należnego jej miejsca, bo inicjatorzy jej udziału w I wojnie światowej w tym czasie spoczywali w masowych grobach. Strona 18 to dalszy ciąg swoistego nieporozumienia, jeśli chodzi o przyczyny dla których oba kraje – Republika Weimarska i Rosja bolszewicka – wyciągnęły do siebie dłonie. Nie będę się w tym miejscu rozpisywał, odsyłam do bogatej już w tej materii literatury naukowej. Przy okazji: w pracach naukowych funkcjonuje zasada, a przy przygotowywaniu prac o charakterze popularnonaukowym jest dobrze widziane – wyjaśnienie pewnych pojęć czy terminów przy pierwszym ich użyciu. W przypadku omawianej książki, na stronie 18 pojawia się po raz pierwszy nazwa Truppenamt, natomiast wyjaśnienie tej nazwy dopiero na stronie 73.

Zupełnie nie mogę zgodzić się z podanymi przez Autora przyczynami, dla których zaproszono do obrad konferencji w Genui bolszewicką Rosję. Pomijając już kwestie ewentualnego poznania skali współpracy niemiecko-sowieckiej, liczyły się w tej materii dwie przesłanki: zmiana w kierunkach polityki zagranicznej Ententy względem państw Europy Środkowo-Wschodniej (o konsekwencjach tego kroku pisałem w tekście omawiającym skrótowo działalność Jerzego Sosnowskiego) oraz próba odzyskania od bolszewików pieniędzy, które zostały przekazane w czasie wojny przez Francję i Wielką Brytanię w formie kredytów dla cara Mikołaja II.

O ile wymienione przeze mnie do tej pory uwagi mają charakter interpretacyjny, a tym samym polemiczny, o tyle błąd na stronie 32 jest z kategorii „niewybaczalnych”. Nie spotkałem się bowiem w toku kilkuletniego obcowania z dokumentami przedwojennej „dwójki” z nazwą Referat Służby Wywiadowczej Komórki „Zachód”, która miała obowiązywać w 1924 roku. Jeżeli podkreślanie wykorzystywania materiałów archiwalnych w książce miało na celu podniesienie rangi publikacji, to zaprezentowana nazwa całkowicie deprecjonuje wysiłki Autora i wydawnictwa w tej materii. O właściwym nazewnictwie pisać nie będę, także odsyłam do bardzo bogatej literatury.

Kolejny poważny błąd natury merytorycznej pojawia się w nazwie sił zbrojnych Litwy Środkowej (s. 39). Jej pełna nazwa brzmiała Grupa Wojsk Litwy Środkowej, w nazwie nie mógł funkcjonować przymiotnik „Polskich”, ponieważ oficjalnie państwo polskie nie miało nic wspólnego z przedsięwzięciem pod nazwą „bunt generała Lucjana Żeligowskiego”. Funkcjonowało jeszcze wewnątrz struktur wojskowych określenie 1. Korpus Wojsk Litwy Środkowej, sztab nosił nazwę Sztabu Obrony Krajowej, ale podana w książce nazwa nigdy nie funkcjonowała. Z drugiej strony ciekawie prezentuje się udział Jerzego Sosnowskiego w pracy na rzecz wywiadu tej formacji, a w szczególności Grupy „Bieniakonie”, bo tam faktycznie został skierowany. Niewątpliwe jest to wskazówka, a zarazem impuls dla piszącego te słowa, by zająć się bliżej tą sprawą.

W przypisie na stronie 46, który zaczyna się stronę wcześniej, pojawia się nieścisłość dotycząca Samodzielnych Referatów Informacyjnych. Podlegały one pod względem merytorycznym szefostwu wywiadu, natomiast formalnie – pod względem organizacyjnym szefostwu Dowództwa Okręgu Korpusu (DOK), a powstały z przeformowania Oddziałów II DOK w 1924 roku. Wydaje się, że pisząc być może w pospiechu, Autor zapomniał, iż okresie międzywojennym funkcjonowało Ministerstwo Spraw Wojskowych, a nie Ministerstwo Obrony RP (s. 225). Kolejny błąd wynikający chyba także z pośpiechu pojawia się na stronie 235, gdzie referat „Zachód” występuje jako część składowa Sztabu Głównego, wyraźnie opuszczony został właściwy organ zwierzchni, czyli Oddział II.

Omówiona na stronach 236–237 akcja kopiowania planu „A”, czyli planu Organisation Kriegsspiel, wzbudza szereg wątpliwości, które w tym miejscu sprowadzę do jednej sprawy: otóż skopiowanie materiałów leżało w gestii kurierki Oddziału II, zaufanej osoby – Mury Runge, która w wyniku nieudanej próby finalizacji sprzedaży fotokopii dokumentu wywiozła je do Szwajcarii. Dlaczego centrala wywiadu nie nakazała wykonania dodatkowej kopii albo wręcz przewiezienia dokumentacji do Warszawy, skoro miała taką możliwość? Dlaczego czekano na bieg wypadków, gdy w książce pojawiają się informacje, że dokument tego typu jest wręcz bezcenny? Jak na służby specjalne, które w tak bezduszny sposób potraktowały własnego oficera, ich zachowanie w tej sprawie należałoby określić jako kuriozalne, tym bardziej że niedługo po tych wydarzeniach Sosnowski przekazał całość opracowania nieodpłatnie (s. 289). Przy okazji osoby kurierki właściwe byłoby określenie jej prawdziwego imienia – Mura, czy Maria (przypis na stronie 362). Precyzyjnym wydaje się użycie terminu szefostwa zamiast dowództwa polskiego wywiadu (s. 255). Na stronie 277 pojawia się nazwisko szefa referatu „Zachód” Adama Witkowskiego – faktycznie Świtkowskiego, ale to znów literówka, bowiem na stronie 405 nazwisko widnieje już poprawnie, z tą różnicą, że pojawia się tam w kontekście szefowania, tylko nie wiadomo czemu.

Teza o ujawnieniu Benicie von Falkenhayn faktu przekazania planów „O-K” stronie polskiej nieodpłatnie przez Sosnowskiego za pośrednictwem agentury niemieckiej w Warszawie brzmi niewiarygodnie. Bo niby kto miał jej taką wiadomość przekazać – Rudloff, w tym czasie już eks-oficer Abwehry? Hrabina Bucholtz? Jeśli Niemcy byli dobrze zorientowani w tej kwestii, dlaczego nie podjęto działań niwelujących powstałe szkody? Dlaczego nie przyśpieszono prac nad neutralizacją siatki majora? Pytań można byłoby postawić więcej.

Moment aresztowania Sosnowskiego to frapująca część książki. Budując napięcie wobec zbliżającego się finału, Autor stara się umiejętnie kierować emocjami Czytelnika. I może udałoby się zrealizować ten scenariusz, gdyby nie fakt że pryskają one jak bańka mydlana, kiedy dowiadujemy się, że w mieszkaniu nad apartamentem zamieszkiwanym przez majora czeka sześćdziesięciu, podkreślam: sześćdziesięciu, oficerów Abwehry. Nie jestem pewien, czy liczba ta odpowiadała faktycznie sumie całego personelu centrali Abwehry w Berlinie w początkach 1934 roku. Na nic zdaje się właściwe zaprezentowanie formacji tych funkcjonariuszy jako „osiłków policyjnych”. Efekt ten natomiast osiągnięto w sposób perfekcyjny w opisie egzekucji Benity von Falkenhayn i Renaty von Natzmer (s. 383–384).

Wątek śmierci krawca, polskiego Żyda, który w związku z aresztowaniem Sosnowskiego był „zapraszany” do centrali Gestapo na Prinz-Albrecht-Straße (s. 358) – a w zasadzie przyczyn jego zgonu – skłania do postawienia następującego pytania: czy zamiast sugestii o popełnieniu samobójstwa nie warto rozważyć scenariusza, w którym dokonano morderstwa, maskując ten fakt upozorowanym aktem odebrania sobie życia? W początkowym okresie rządów kanclerza Hitlera nie rozprawiano się jeszcze z przeciwnikami nazizmu w tak jawny sposób, jak to miało miejsce w latach późniejszych (mim, że wyraźnym sygnałem o nadchodzących zmianach była „noc długich noży” z końca czerwca 1934 roku). Na stronie 371 pojawia się nazwa „Czarny Front”. Szkoda, że autor nie przedstawił w przypisie krótkiej informacji na temat organizacji, która skupiona wokół jednego z byłych liderów partii nazistowskiej, Ottona Strassera, doktrynalnie pozostała bliska ideom programu NSDAP z lat dwudziestych w wymiarze społecznym, ale negowała kierunek polityczny w jakim prowadził Niemcy Adolf Hitler.

Na koniec chciałbym odnieść się do sprawy, którą w książce przedstawiono w dość pejoratywnym świetle, a mianowicie relacji między agentem a zwierzchnikami od początków lat trzydziestych, przede wszystkim uosabianych postacią podpułkownika dyplomowanego Stefana Antoniego Mayera. Odczułem podczas lektury fragmentów poświęconych tej kwestii bardzo duży ładunek negatywnych emocji przekazanych bohaterowi książki przez Autora. Być może przelał na kartki obraz stosunków panujących między nim a jego bezpośrednimi zwierzchnikami – mam na myśli lata dziewięćdziesiąte XX stulecia. Prezentuje zarazem te wszystkie elementy, które bardziej lub mniej słusznie wpływały na rewizję oceny jakości pracy agenta przez przełożonych w Warszawie. Niemniej jednak, nie mogę się zgodzić z dość kategorycznie stawianymi ocenami postawy i charakteru ówczesnego szefa Wydziału II Wywiadowczego Oddziału II SG.

Na stronie 297 zaprezentowano przypadek niespodziewanego powrotu do Polski, wysłanego w charakterze portiera poselstwa w Berlinie, człowieka Oddziału II. Wydarzenie to, jak pisze Autor, miało miejsce w drugiej połowie 1933 roku, a jedną z konsekwencji rozmowa między ówczesnym posłem w Niemczech, drem Alfredem Wysockim, a ppłk. Mayerem. Podczas konwersacji – tak odczytuję zamysł Autora – poseł miał pouczać szefa wywiadu o konsekwencjach wynikających z „ucieczki” nowego pracownika poselstwa dla poziomu bezpieczeństwa placówki. Jednocześnie pisząc o stosunku Mayera do tej kwestii padają słowa o wyraźnym „zagubieniu” się oficera w delikatnych niuansach wiążących sprawy poselstwa z działalnością wywiadu polskiego. Chciałbym w tym miejscu przypomnieć, że ppłk Mayer pracował na stanowisku szefa Wydziału II od schyłku 1930 roku (wcześniej dwa lata kierował Wydziałem IIb – kontrwywiadem) i na tyle był już „wdrożony” w prace podległej mu struktury, że podawanie w wątpliwość jego kompetencji mogę uznać za insynuację. Tym bardziej że i sam poseł Wysocki nie czuł się już tak pewnie w służbie dyplomatycznej II RP, gdzie ze stanowiska wiceministra wyrugowany został przez Józefa Becka, a następnie ten ostatni – już jako szef MSZ – odwołał go z Berlina i przeniósł do Rzymu. O ile podważanie kompetencji Mayera mogę uznać za pewnego rodzaju nonszalancję (z tytułu doświadczenia zawodowego Autora i znajomości relacji przełożony–podwładny), o tyle ocena postawy tegoż w stosunku do Jerzego Sosnowskiego w momencie aresztowania majora uważam za zbyt daleko posuniętą insynuację (s. 350). Na jakiej bowiem podstawie Autor sugeruje, że Mayer obawiając się o „stołek”, zaczął nienawidzić agenta? I skąd przekonanie, iż to właśnie on stał za decyzją o rozpoczęciu zbierania materiałów obciążających Sosnowskiego? Negatywną ocenę pracy szefa placówki IN-3 od 1932 roku, to jest od początku pełnienia funkcji kierownika Referatu „Zachód” Wydziału IIa Oddziału II Sztabu Głównego, prezentował kpt. dr Adam Świtkowski. Czy trzeba było zbierać dokumenty? Nie, faktycznie w pewien sposób obciążały konto agenta niektóre podjęte przez niego decyzje: sprawa sfinansowania planu „O-K” czy fakt odmowy przyjazdów do Warszawy w celu przeprowadzenia rutynowych działań kontrolnych. Zresztą te kwestie Autor dość barwnie uwypuklił w książce. Istniały poważne przesłanki sugerujące inspirację Sosnowskiego ze strony organów bezpieczeństwa Niemiec (czyli de facto ujawnienie faktycznej roli) – trudne do zweryfikowania w tamtym okresie. Zatem nie oceniałbym tak pochopnie „stanu ducha” ppłk. Mayera.

Sam przewód sądowy wykazał miałkość materiałów obciążających, co w dość osobliwym świetle stawia pięknie spuentowaną na stronie 399 formę konfrontacji, w konwencji typowego dla krajobrazu Dzikiego Zachodu pojedynku rewolwerowego. Naprzeciw jednego, dobrego i szlachetnego rewolwerowca staje trzech „szwarccharakterów”. Te role mieli odgrywać ppłk Mayer, kpt. Świtkowski i kpt. Stefan Maresch, notabene jeden z lepszych specjalistów w zakresie kontrwywiadu. Nie umniejsza to znaczenia samego aresztowania i sposobu, w jaki postąpiono z majorem Sosnowskim. Można zacząć się zastanawiać, co tak naprawdę wydarzyło się w Berlinie w okresie aktywności placówki szpiegowskiej, skoro jednym z następstw było aresztowanie i skazanie jej kierownika na długoletnie więzienie. W tym miejscu mogę jedynie napisać, iż udział w rozwiązaniu tej zagadki ma postać, także w książce wspominana, kpt. Jerzego Niezbrzyckiego – ówczesnego szefa Referatu „Wschód” – który występował podczas procesu w charakterze eksperta Oddziału II, natomiast uznanie za „faktyczną zdrajczynię” siatki Sosnowskiego Marii Kruse (s. 374) to tylko odzwierciedlenie tezy, która funkcjonuje w obiegu naukowym. Konsekwencjami prawdziwych przyczyn rozbicia siatki Jerzego Sosnowskiego był nie tylko proces i więzienie dla niego samego, ale także rozpoczęta na przełomie 1938 i 1939 roku „rewolucja” w obsadzie personalnej szefostwa polskiego wywiadu wojskowego.

Podsumowując, chciałbym podkreślić, że wykorzystanie w pracy materiałów archiwalnych i zastosowanie formy aparatu naukowego czyli przypisu (w dość niefortunny sposób) sprawiły, iż umieściłem tę publikację w kategorii literatury popularnonaukowej. Z tej perspektywy to, co napisałem, w krytycznym stopniu określa jej poziom. Szczególnie rażące jest cytowanie dokumentów w przypisach w języku niemieckim – powinny być przetłumaczone. Nie zostały właściwie podane odniesienia do miejsca przechowywania materiałów źródłowych (sygnatury), co podważa w mym przekonaniu ich wiarygodność. Nie deprecjonuje jednak książki całkowicie. Powtórzę raz jeszcze, że jest przykładem świetnie napisanej powieści na wysokim poziomie erudycyjnym, która nie zawiedzie potencjalnego Czytelnika, a zajrzeć do niej powinni ci wszyscy, którzy pasjonują się tego typu literaturą.