Wyjątkowa. Kapitalna. Oryginalna. Trudna w czytaniu, gdzieniegdzie diablo irytująca, ale i wynagradzająca trud z naddatkiem. Taka jest nowa książka Briana D’Amato. Problem w tym, że jest też droga, nie trafi więc do tak wielu Czytelników, jak powinna. Wydawnictwo postanowiło bowiem rozbić jeden tom na dwie księgi.

Nie jest to oczywiście żadna rewolucja, to samo zrobił inny polski wydawca z niektórymi tomami „Pieśni lodu i ognia” George’a R. R. Martina. Jestem wprawdzie w stanie zrozumieć przyczyny takiej decyzji, niezmiennie jednak uważam ją za błędną, gdyż jest to robienie Czytelnikowi pod górkę. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w jednym woluminie byłoby to circa about dziewięćset stron, lecz to już można rozwiązać przy składzie: ciut mniejsza czcionka, może odrobinę mniejsze marginesy. Problem w tym, że takie tomiszcze kosztować by musiało jakieś siedemdziesiąt złotych, tak zaś mamy dwa po czterdzieści. W sumie drożej, ale też dzięki temu wydatek można rozbić na dwa miesiące (i dwie wypłaty), nie jest to więc rozwiązanie bez zalet. Mnie jednakże nie przypadło do gustu i już chyba nigdy nie będę jego sympatykiem.

Tyle mojego narzekania, czas przejść „do adremu”, bo zdecydowanie jest o czym mówić. Brian D’Amato w „Królestwie słońca” sięgnął po motyw od dawna poruszający opinię publiczną: przepowiedziany przez Majów koniec świata w 2012 roku. Rzecz jasna ów rzekomy koniec świata w wersji prezentowanej współcześnie w internecie to bzdura obliczona na zastraszenie ciemnych umysłów, lecz licentia poetica ma swoje prawa, D’Amato zaś nadaje tej bądź co bądź fantazji interesujący posmak.

Głównym bohaterem jest Jed DeLanda, potomek dumnego ludu Majów sfrustrowany otaczającym go światem, ale i zaskakując dobrze sobie w nim radzący, przynajmniej pod względem materialnym. Sekretem jego sukcesu jest święta Gra Ofiarna, narzędzie służące może nie do przewidywania przyszłości, ale z pewnością będące dobrym przewodnikiem. DeLanda potrafi grać w nią dość dobrze, by zarabiać pieniądze na giełdzie, ale zbyt słabo, aby określić zagrożenia czyhające, by skoczyć na nas 21 grudnia 2012 roku. Do tego potrzeba mistrza Gry, czy raczej mistrzyni. Jed zostanie więc wysłany w przeszłość – ściślej rzecz ujmując: w przeszłość będzie wysłana jego jaźń – aby poszukać kiedyś odpowiedzi na zagadki, których dzisiaj rozwiązać się nie da.

Zafascynowało mnie w tej powieści – nie tylko mnie skądinąd – przedstawienie świata Majów sprzed ponad 1300 lat. Trudno orzec, gdzie kończy się czerpanie z badań naukowców, a zaczyna inwencja Autora, lecz efekt zapiera dech. Opisywane przezeń Teotihuacán to miasto czarodziejskie, miasto o wielu twarzach i wielu barwach. Ludzie zaś, ówcześni Majowie, różnią się od nas pod każdym możliwym względem.

Na tym polega przecież główna słabość wielu Autorów piszących o czasach dawno minionych i odległych miejscach. Zapominają oni, że to, jacy jesteśmy, wynika z charakteru świata, który nas otacza. Warunkują nas krewni i znajomi, warunkują nas przeżycia, religia (lub jej brak) i kultura, ale także zdobycze techniki czy wiedza o świecie. D’Amato nie tylko nie popełnił takiego błędu, ale wręcz przerósł moje oczekiwania. Jeżeli jego Teotihuacán jest czarodziejskie, to jego Majowie są wręcz nie z tej ziemi, a najlepiej widać to w ich mimice i gestykulacji.

Ale wiadomo, nie może być beczki miodu bez łyżki dziegciu. Może nawet kilku łyżek. Irytuje przede wszystkim pomstowanie na całe zło tego świata, uosabiane zwłaszcza przez Amerykanów. George Bush i Dick Cheney – źli. Halliburton – zły. National Geographic – zły. Mormoni i chrześcijanie w ogólności – źli. Stany Zjednoczone – spalić, zaorać i posiać rzepak. Biali ludzie in toto – bodajby się nigdy nie rodzili. Poza tym, jak już wspomniałem, jest to trudna książka. Nie da się jej czytać szybko. To akurat niekoniecznie musi być wada, ale czytanie to raczej powinno być źródło niemalże fizycznego wysiłku. Niestety trafimy gdzieniegdzie na takie właśnie fragmenty, gdzie Autorowi zabrakło wyważenia, jakby zakochał się we własnej narracji niezależnie od jej jakości. Nie jest stanowią one przeważającej części powieści, niemniej jednak – istnieją. To jeden z tych przypadków, gdy świetna książka byłaby jeszcze świetniejsza, gdyby ją odchudzić o kilkanaście stron. A jeszcze lepiej – o kilkadziesiąt.

Zaczęliśmy od ceny, skończymy więc na cenie. Czy opłaca się wydać osiemdziesiąt złotych z ciężko zarobionej wypłaty (lub ciężko wyproszonego kieszonkowego) na dwie księgi pierwszego tomu „Królestwa słońca”? Jak najbardziej. To jedna z najciekawszych i, co ważniejsze, najoryginalniejsza powieść, jaką czytałem w ostatnim czasie. Na korzyść polskiego wydania przemawia też śliczna oprawa graficzna, ale z drugiej strony – szkodzi mu niedopracowany przekład. Śmigłowiec Kiowa zmienił się tu w port Kiowa (cz. 1, s. 207), a szrapnele pomyliły się z odłamkami (to tak zwany false friend, bo angielski shrapnel oznacza po naszemu odłamek właśnie). Nadto Timura Kulawego (s. 292) przyjęło się nazywać po polsku Timurem Chromym. Najgorsze zaś było niewolnicze tłumaczenie Caucasian jako „rasy kaukaskiej” (s. 267), podczas gdy to po prostu ludzie rasy białej.

Mimo wszystko będzie to dobra inwestycja. Daleko tej powieści do miana wybitnej, ale zapewnia naprawdę solidną rozrywkę. Bądź jednak świadom, Czytelniku: jest tak oryginalna, że aż dziwna, tak egzotyczna, że aż niepokojąca. Lecz w ostatecznym rozrachunku – będziecie zadowoleni.