No, wreszcie się doczekałem. Oto w me spocone z niecierpliwości łapki trafiła paczka z kolejnym tomem przygód Richarda Burtona i Algernona Swinburne’a. Tym razem mamy mniej spekulowania historią, za to więcej elementów horroru i niemal zupełnie klasyczny kryminał. Choć w sumie co za różnica? Tak napisaną i w takich realiach osadzoną książkę przeczytałbym, nawet gdyby była książką telefoniczną.

Hodder ponownie zbudował fabułę na fundamencie autentycznej afery z XIX-wiecznej Anglii. Jak w pierwszym tomie trylogii sięgnął po mit o Spring-heeled Jacku, tak tym razem wziął na warsztat przypadek niejakiego Rogera Tichborne’a, szlachcica, który zaginął na morzu, a następnie w cudownych okolicznościach się odnalazł i zgłosił po należny mu spadek. Rzecz jasna od razu pojawiły się wątpliwości i sprawa trafiła na wokandę. Pretendent – i jego adwokat, Edward Vaughan Kenealy – starał się udowodnić, że jest Tichborne’em, ale w toku procesu udowodniono, że w istocie mieliśmy do czynienia z oszustem, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Arthur Orton. Za krzywoprzysięstwo skazano go na kilkanaście lat więzienia, Kenealy zaś wkrótce stracił uprawnienia adwokackie. Po dziś dzień jednak da się słyszeć głosy, że wyrok był niesprawiedliwy, że Orton i Tichborne to jedna i ta sama osoba.

Tyle prawdziwej dzieje. U Hoddera, rzecz jasna, cała sprawa przybiera zupełnie inny obrót. Stawką nie będzie już tylko los majątku, który może wpaść w niepowołane ręce, ale i los całego świata. Historia świata już stanęła na głowie przez machinacje Skaczącego Jacka z poprzedniego tomu, ale teraz – z winy intrygi kryminalnej nakręconej (wybaczcie, musiałem) przez Ortona/Tichborne’a i kilku sprzymierzonych z nim ancymonów – może jeszcze zacząć fikać koziołki.

Jak zwykle nie zabraknie postaci znanych nam z kart „właściwej” historii. Poza już wymienionymi w mniej lub bardziej wiodących rolach pojawią się filozof Herbert Spencer, botanik Richard Spruce, polityk Henry Temple (czyli premier wicehrabia Palmerston), wiktoriańska „perfekcyjna pani domu” Isabella Beeton czy rysownik Charles Altamont Doyle, a w tle przewinie się nawet Abraham Lincoln.

Powieść ta, jak to zwykle z sequelami bywa, nie dorównuje pierwszemu tomowi, ale nie wyciągajcie z tego wniosku, że jest to powieść słaba. Wręcz przeciwnie. Głównym problemem jest to, czego nie dało się uniknąć – brak świeżości. Odkrywanie Hodderowego świata nie sprawia już takiej frajdy, nie czuje się już tego nieomalże podchoinkowego napięcia pod hasłem „co teraz będzie?” Logikę Hoddera już poznaliśmy i wiele zabiegów fabularnych, które teoretycznie powinny Czytelnika zaskoczyć i zachwycić, nie zaskakują ani trochę. Ale zachwycają równie mocno.

Jeśli komuś podobała się „Dziwna sprawa Skaczącego Jacka”, to nawet nie będę próbował przekonywać do zapoznania się z drugim tomem, bo jest to powieść praktycznie równie dobra. Są jednak Czytelnicy, którzy czekają na kolejne odsłony cyklu, by móc ocenić, czy warto w ogóle sięgać po pierwszy tom. Rozumiem takie podejście, czasami kolejne tomy są tylko marnymi popłuczynami, a Czytelnik, który zdążył przywiązać się do bohaterów i czeka niecierpliwie na ich dalsze losy, musi sobie poradzić z gorzkim rozczarowaniem. Tu na szczęście nie mamy do czynienia z takim przypadkiem. „Zdumiewająca sprawa Nakręcanego Człowieka” jest może i trochę wtórnym, ale godnym następcą „Dziwnej sprawy…”, utrzymanym w tej samej, brudnej acz fascynującej tonacji. Już zacieram ręce w oczekiwaniu na tom trzeci.