Czy potraficie wymienić tytuł jakiejkolwiek polskiej powieści politycznej – nie musi być dobra – z ostatnich kilku lat? Nie martwcie się, ja również – może z wyjątkiem „Żywiny” Rafała A. Ziemkiewicza – miałem z tym problem. Czy nasza scena polityczna jest tak nudna i przewidywalna, że nie dostarcza rodzimym pisarzom ciekawych tematów, inspiracji? A może także ludzie pióra, jak gros społeczeństwa, mają już zwyczajnie dosyć popisów wybrańców narodu? Tymczasem na Zachodzie, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, ten gatunek literatury ma się dobrze. Ba, nawet sami politycy nierzadko sięgają po pióro… Nie wiem, jak rzecz ma się za naszymi wschodnimi granicami, ale sądząc po tym, że wydawane są u nas „ichnie” książki, tego typu literatury w księgarniach za Bugiem nie powinno brakować.

Najświeższym przykładem może być właśnie „Rura” Anatolija Kryma. Ukrainiec jest nie tylko prozaikiem, ale także popularnym w swojej ojczyźnie dramaturgiem i scenarzystą filmowym. Po kilku latach pracy w telewizji postanowił związać swoją przyszłość wyłącznie z pracą twórczą. W naszym kraju ukazały się dotychczas „Opowiadania o żydowskim szczęściu” i wybór dramatów pod tytułem „Testament cnotliwego rozpustnika”. Sztuki Kryma grywane są nie tylko na scenach ukraińskich i rosyjskich, ale także w Bułgarii, Polsce, Niemczech i we Włoszech. Pierwsza powieść Kryma ukazuje się nad Wisłą nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Wydawca wykonał swoją pracę jak należy, więc nie ma sensu skupiać się nad przecinkami postawionymi w niewłaściwych miejscach. Przejdźmy do akcji.

Głównym bohaterem i narratorem jest Sława Kandyboczka, niegłupi prawnik mający to szczęście, że jest dalekim krewnym prezydenta Ukrainy Stiepana Sopronowicza Goculenki. Przez więzy krwi już stosunkowo niedaleka droga do spokojnej i przede wszystkim intratnej posadki w kancelarii głowy państwa. Między produkowaniem nikomu niepotrzebnych analiz, przemówień i opracowań jest masa czasu na „uszczęśliwianie” rozlicznych sekretarek – żyć, nie umierać! Czar pryska, gdy na Ukrainie dochodzi do przewrotu. W parlamencie posłowie prują do politycznych przeciwników seriami z karabinów, a na ulice wyjeżdżają czołgi. Sława – wraz ze swoim mocodawcą, jego prawą ręką, proprezydencką aż do bólu deputowaną i dwójką opozycjonistów, którzy (nie)przypadkowo znaleźli się w czasie puczu w gabinecie prezydenta – ucieka do… tytułowej rury służącej do przesyłu gazu. Skąd w pałacu głowy państwa wejście do gazociągu? Mniejsza z tym, ważne, że można nim dostać się do bezpiecznej Polski, a stamtąd poinformować świat o bezprawnym pozbawieniu Goculenki władzy. Uciekinierzy zabierają ze sobą kilkanaście milionów dolarów w charakterystycznych dla targowisk kraciastych torbach. Jak wielkie będzie zaskoczenie naszych bohaterów, gdy w rurze znajdą nie tylko gaz. Spotkają tam starszego lejtnanta KGB, od trzydziestu lat – nieświadom upadku Związku Radzieckiego – nadal pilnującego gazociągu przed wrogami ludu, Żydami i reakcjonistami, który w końcu zostanie ich przewodnikiem, Cyganów handlujących czym się da i proprezydenckiego oligarchę, który kilka miesięcy wcześniej zaginął w tajemniczych okolicznościach. W ręce świty Goculenki wpadnie też dokument o tajemniczym kryptonimie „BB”, którego ujawnienie może wywołać trzecią wojnę światową.

Nie jest to powieść polityczna sensu stricto. Raczej – jak słusznie zauważa wydawca – satyra z gatunku political fiction, o lekkim purnonsensowym zabarwieniu. Postacie są nakreślone grubą kreską, ale nie na tyle przerysowane, żeby w ich cechach charakteru nie odnaleźć przywar prawdziwych polityków z pierwszych stron gazet i telewizyjnych wiadomości. Zdaniem wspomnianego już wydawcy, autor kpi ze sceny politycznej naszego wschodniego sąsiada sprzed wybuchu pomarańczowej rewolucji. Moim skromnym zdaniem nic bardziej mylnego – Goculenko do przesady zafascynowany wszystkim co ukraińskie (a zwłaszcza starymi żelazkami i garnkami) jest wzorowany na Juszczence, Żanna Władimirowna na Julii Tymoszenko, a tytułowa rura to nic innego jak czytelne nawiązanie do „wojen gazowych” toczonych między Kijowem a Moskwą. Nie wiem, jakie są sympatie polityczne autora, ale Krym pisze wyłącznie po rosyjsku, a stąd już krok do popierania obozu Wiktora Janukowycza (tak, wiem, że myślę stereotypowo…). Główni aktorzy pomarańczowej rewolucji znikli z ukraińskiej sceny politycznej praktycznie równie skutecznie co bohaterowie powieści.

Na pewno przesadzam, ale zdecydowana większość pisarzy za wschodniej granicy to świetni gawędziarze. Jeśli dodamy do tego bujną wyobraźnię, plastyczny język i zgoła oniryczne motywy, otrzymamy charakterystyczny styl, nie zmieniony od czasów carskich, przez lata sowietyzacji i ostatniego, „zdemokratyzowanego” dwudziestolecia. Anatolij Krym po trosze kontynuuje tradycje Bułhakowa i innych mistrzów rosyjskojęzycznej prozy. To oczywiście nie ta sama liga, ale kilka scen w „Rurze” jest wyjątkowo „smacznie” podanych. Zakończenie może trochę rozczarowuje, może jest zbyt fiction. Ale gdyby książkę potraktować tylko jako satyrę, to jest jak najbardziej na miejscu.

Jeśli chcecie się dowiedzieć, dokąd gazociąg z kancelarii prezydenta Ukrainy doprowadził bohaterów powieści, to ich tropem również wejdźcie do „Rury”. Tylko pamiętajcie, że trzeba się ciągle schylać i przyzwyczaić do oparów gazu (czyt.: absurdu)…