Wakacje sprzyjają wysypowi lżejszej literatury, mającej w zamierzeniu być miłym urozmaiceniem podróży czy leżenia na plaży. W tym gronie trafiają się czasem prawdziwe perełki, ale i książki każące zadawać sobie pytania o przyszłość polskiego piśmiennictwa. Postać pana Adamczewskiego jest dobrze znana Czytelnikom i Czytelniczkom Konfliktów, więc przedstawiać go nie trzeba. Nie ma także potrzeby omawiania jego dosyć intensywnej kariery pisarskiej. Można więc przejść do powodu, dla którego kliknęliście ten link – recenzji książki.
Zacznę ją dość nietypowo – od przeprosin. Ta książka jest na tyle szczególna, iż nie jestem po prostu w stanie zrecenzować jej tak, jak robiłem to już dziesiątki razy. Przykro mi. Zazwyczaj staram się wyważyć między zaletami a wadami książki, przedstawić jej ocenę z różnych punktów widzenia – nie, nie tym razem. Jeśli zawiodłem Was – przepraszam, naprawdę. Niemniej, jeśli ktoś jeszcze czyta tę recenzję, postaram się przedstawić powody mojego podejścia do niniejszej publikacji.
Pierwszy problem związany jest z dosłownie pierwszą linijką tekstu na samej okładce książki. „Tajemnice historii”. Nigdy nie byłem i nie jestem ekspertem od spraw lotniczych, niemniej tematyka masowych bombardowań wykonywanych przede wszystkim przez lotnictwo amerykańskie i brytyjskie podczas drugiej wojny światowej doczekała się całkiem pokaźnej bibliografii, także w języku polskim. Czy może więc pan Adamczewski dotarł do nowych, nieznanych dokumentów czy relacji, wcześniej niewyzyskanych przez specjalistów? Niestety, w „bibliografii” znajdującej się w omawianej pracy znajdziemy jedynie „zwykłe” opracowania, filmy i artykuły. Sama lektura dostarcza zresztą dowodu finalnego – w omawianej książce żadnych tajemnic czy sensacji nie ma.
Mając to już za sobą, warto poświęcić parę słów na temat samej pracy. Już przy pobieżnym przekartkowaniu pracy możemy zauważyć, iż jest dość bogato ilustrowana, zarówno za pomocą czarno-białych zdjęć znajdujących się bezpośrednio w tekście, jak i barwnych fotografii na wstawkach z ładnego, kredowego papieru. I tu zderzamy się z kolejnym problemem związanym z tą pracą – kwestią poszanowania źródeł.
Dobry zwyczaj, jak również kwestie związane z prawami autorskimi wymagają, by podawać źródło do każdej ilustracji. U pana Adamczewskiego tym źródłem jest najczęściej „Internet”. Tak, szanowni Państwo, nie jakaś strona czy archiwum zawierające archiwalne fotografie, tylko „Internet”. Rozumiem, iż masa archiwalnych zdjęć z tego okresu jest w tak zwanej domenie publicznej, niemniej postępowanie Autora kojarzy się z dosyć swobodnym kopiowaniem zdjęć z sieci bez żadnego szacunku do pracy i wysiłku ludzi, którzy je tam umieścili.
Wiele innych zdjęć archiwalnych podpisano jako pochodzące „z archiwum L. Adamczewskiego”. Patrząc na mnogość fotografii, ich znakomitą jakość i szeroki przekrój tematyczny, pozostaje pozazdrościć Autorowi tak przebogatego zasobu archiwalnego. Takie rzeczy zdarzają się jedynie w wypadku badaczy gromadzących materiały przez wiele lat i inwestujących w swe hobby znaczne fundusze. Oczywiście zakładam, iż Autor rzeczywiście posiada te materiały w formie fizycznej, nie uznając swojego dysku komputerowego za archiwum. Takie podejście byłoby dosyć nieszablonowe, prawda?
Pewnego rodzaju wisienką na torcie w odniesieniu do fotografii jest ta ze strony 104, gdzie pokazano jedno ze słynnych zdjęć Hugona Jaegera, wykonane w 1939 roku w Gdyni i pokazujące wraki na Oksywiu. Problem w tym, iż w książce przedstawiono je jako „zniszczenia w porcie gdyńskim po amerykańskim nalocie z października 1943 roku”.
Odnosząc się do reszty publikacji, wypada mi powtórzyć zasadniczo to, co już zaznaczyłem we wcześniejszej części recenzji. Nie znajdziemy tu żadnych „Tajemnic Historii”, tylko treści powtarzane i przetwarzane niejednokrotnie w wielu innych publikacjach. Nie odmawiam przy tym Autorowi lekkości pióra czy zdolności do budowania pewnych obrazów za pomocą słów, niemniej czasami pan Adamczewski daje się zanadto ponieść swej pisarskiej wenie. Gdzieniegdzie znajdziemy przy tym drobne pomyłki w stylu „myśliwce PZL-13” czy samoloty „Me-111”.
Z racji zajmowania się od czasu do czasu tematyką przedwojennej OPL bardzo zainteresował mnie też następujący fragment znajdujący się na stronie 23. Cytując fragment instrukcji przytoczonej przez Autora: „Rowy mają być przykryte od góry warstwą dyli [tak w oryginale, być może chodzi o dyktę – przyp. L.A.] (…)”. Wystarczy zajrzeć do internetowego słownika PWN, by przekonać się iż chodzi tu po prostu o drewniane belki.
Dla osoby mającej przyjemność być mieszkańcem szeroko rozumianego Trójmiasta równie ciekawe może zabrzmieć fragment ze strony 106, odnoszący się do niemieckiej baterii przeciwlotniczej, której pozostałości możemy zobaczyć na gdyńskich Kolibkach. Ponownie cytując: „No i każdy, kto zaryzykuje godzinną wycieczkę z centrum Sopotu na szczyt tego gdyńskiego wzgórza, może bunkier obejrzeć”. Jeśli ktoś rzeczywiście chce tam iść z Sopotu – proszę bardzo. Znacznie łatwiej jest jednak wysiąść na stacji Gdynia Orłowo czy (jeszcze wygodniej) podjechać autobusem na jakiś położony bliżej przystanek. Bliżej, przyjemniej i bez jakiegokolwiek „ryzyka”. A z obu przytoczonych fragmentów wypływa dla Czytelnika jeden przykry wniosek: Autor nie do końca orientuje się w opisywanej przez siebie materii.
Podsumowując, „Śmierć z nieba” to książka będąca klasycznym wakacyjnym czasozabijaczem. Jeśli ktoś szuka wyłącznie takiej publikacji – proszę bardzo, oto ona. Trudno ją jednak polecać komukolwiek (szczególności młodym i początkującym) jako źródło wiedzy.