Ha! Tak, właśnie „Ha!”, ni mniej, ni więcej. Taka właśnie była moja reakcja, gdy czytając powieść Adama Robertsa, wreszcie dowiedziałem się, co oznacza jej tytuł. To znaczy oryginalny tytuł, który brzmi Yellow Blue Tibia, co można by przetłumaczyć jako „Żółtoniebieska piszczel”. Nie dziwię się przy tym, że polskiemu tłumaczeniu nadano tytuł „Projekt Stalin”. Taki tytuł zdecydowanie bardziej pasuje do lekko prześmiewczego, historyczno-politycznego science fiction tak bowiem należałoby sklasyfikować powieść Robertsa. Tytuł oryginalny pasuje za to do oparów absurdu, w których unosi się fabuła.
Ta zaś jest z pozoru dość prosta: Stalin, przekonany o rychłym upadku Stanów Zjednoczonych, nakazuje rodzimym pisarzom science fiction stworzenie monumentalnej powieści, która zjednoczy „naród sowiecki” wokół walki z nowym nieprzyjacielem – przybyszami z kosmosu. Roberts szybko nas jednak przekona, że w Związku Sowieckim nic nie jest takie, jakie się wydaje. Oto bowiem pisarzom wydaje się rozkaz zaprzestania pracy, a po wielu, wielu latach jeden z nich – Konstatnyn Skworecki, główny bohater – z przerażeniem odkrywa, że wizja inwazji, którą spisali w zaciszu rządowej daczy, zaczyna się spełniać.
W tym miejscu kończą się rzeczy, które mogę napisać o „Projekcie Stalin” z całą pewnością i przekonaniem. Trudno mi nawet określić, czy powinienem ją polecać, czy nie.
Warto podkreślić, że w Stanach Zjednoczonych książka wzbudziła trochę kontrowersji ze względu na sposób, w jaki przedstawiono dwoje bohaterów drugoplanowych – rosyjskiego fizyka nuklearnego i taksówkarza (tak, to jedna osoba) zmagającego się z autyzmem i wielce otyłą Amerykankę. Skworecki niejednokrotnie daje do zrozumienia, że dziwne nawyki tego pierwszego wprawiają go w skrajną irytację (zresztą co najmniej raz o mało nie stracił przez nie życia), a z tuszy Amerykanki chwilami zwyczajnie sobie pokpiwa. Daleko mi jednak do przypuszczeń, że zgorzkniały, cyniczny, lubujący się w ironii Skowrecki wyraża w tym miejscu przekonania samego autora, już bardziej są to uprzedzenia typowe dla tamtego miejsca i czasu – pamiętajmy bowiem, że i współcześnie ludzie autystyczni czy chorobliwie otyli często stają się obiektami niechęci ze strony innych.
Roberts sprawnie miesza zarówno gatunki, jak i scenerie. Tajemnicza śmierć amerykańskiego scjentologa, której świadkiem jest Skworecki, podobnie jak trudne do zobrazowania drugie spotkanie głównego bohatera ze Stalinem są tego najlepszym przykładem. Najsłabiej w szybko prącej naprzód fabule prezentuje się zakończenie – Robertsowi jakby nagle zabrakło ikry.
Jest to powieść zdecydowanie skierowana do Czytelnika odnoszącego się z sympatią do nieortodoksyjnych eksperymentów literackich, przedstawiająca przy tym ciekawą (aż szkoda, że zmyśloną) wizję przenikania się historii, polityki i teorii o UFO. Gdybym miał sprofilować odbiorcę „Projektu Stalin”, nakreśliłbym portret człowieka zainteresowanego historią Związku Sowieckiego, z zainteresowaniem czytającego Philipa K. Dicka i Stanisława Lema, a przy tym mającego lekko Mulderowskie podejście do spraw UFO. Jest na sali ktoś taki? Albo chociaż zbliżony do tego opisu? O, pan w drugim rzędzie. I pani w piątym. Zapraszam państwa do księgarni.