Noce pruskie

Gdy do zlokalizowanych na przedpolach Osterode stanowisk grupy bojowej porucznika Bruno Kowalzika zbliżały się radzieckie czołgi, na południowych krańcach Prus Wschodnich dobiegały końca krótkie walki o nadgraniczne (przed 1 września 1939 roku) miasteczko Neidenburg. To dzisiejsza Nidzica, stary gród założony przez Krzyżaków pod koniec XIV wieku. W tym też czasie na pobliskim wzgórzu zbudowali oni potężny zamek, który po późniejszych przebudowach i rozbudowach w 1945 roku stał się niemym świadkiem okropności drugiej wojny światowej. W piątek, 19 stycznia tegoż roku, czołowe oddziały 2. Frontu Białoruskiego przekroczyły przedwojenną granicę Prus Wschodnich i do Neidenburga, gdzie już wyraźnie było słychać kanonadę artyleryjską zbliżającego się frontu, zaczęli przybywać spanikowani uciekinierzy z południowych krańców powiatu nidzickiego. Tymczasem lokalne władze zwlekały z wydaniem zezwolenia na ewakuację ludności cywilnej. Jednak w południe w tamten styczniowy piątek starosta nidzicki i jednocześnie kreisleiter NSDAP, Axel Crewell, przemógł strach i zatelefonował do Ericha Kocha.

– Kto wypowie słowo „ewakuacja”, będzie oskarżony o zdradę stanu – usłyszał słowa gauleitera Prus Wschodnich.
Gdy Crewell odkładał słuchawkę, wielu mieszkańców powiatu nie czekało już na decyzje władz. Rozpoczynała się żywiołowa, paniczna ucieczka w siarczystym mrozie, gdy nocami słupek rtęci w termometrach spadał do minus 27, a miejscami nawet do minus 30 stopni. Ta ucieczka w nieznane po kilkunastu kilometrach zawsze kończyła się tak samo – spotkaniem z czerwonoarmistami. Ci zaś mieli w pamięci usłyszane przed kilkoma dniami słowa o zemście za wszystkie wojenne cierpienia narodów Związku Radzieckiego. Można było gwałcić, łupić, plądrować. Nie tylko…
„Jeśli zabiłeś jednego Niemca, zabij jeszcze jednego – dla nas nie ma lepszego widoku niż niemieckie trupy. Nie licz kilometrów! Licz tylko zabitych przez ciebie Niemców!” – apelował do czerwonoarmistów pisarz Ilja Erenburg w ulotce wręczanej żołnierzom na początku stycznia 1945 roku. I zabijali. Zemsta Rosjan trafiała w tych, którzy nie chcieli lub nie zdążyli uciec, głównie w kobiety, starców i dzieci, a także w rannych żołnierzy i tych, którzy oddali się do niewoli.

W tamtych styczniowych dniach na terenie powiatu nidzickiego znalazło się dwóch ludzi, których nazwiska przeszły do historii XX wieku, zapisując się na jej kartach złotymi zgłoskami. Obaj nosili mundury oficerów Armii Czerwonej. Jednym z nich był major Lew Kopielew, który w napisanej wiele lat później książce wspomnieniowej Chranit’ wieczno (Zachować po wsze czasy, wydanie niemieckie z 1976 roku Aufbewahren für alle Zeit) mówił między innymi: „Dotarliśmy do pierwszych wiosek w Prusach Wschodnich. Gross Koslau i Klein Koslau [obie tworzą dziś wioskę Kozłowo – przyp. L.A.] stały w ogniu. Kierowca musiał jechać środkiem drogi. Po obu stronach stały w jasnych płomieniach domy o ceglanych dachach. Wysokie drzewo przed płonącym kościołem tliło się i paliło. Ludzi nie było widać. Kilka minut jechaliśmy przez tunel ognia wąską, krętą wiejską drogą. Było gorąco, że nie dało się oddychać, i niesamowicie; sypał deszcz iskier, fruwały głownie”.

Kilka zdań dalej Kopielew odtworzył rozmowę na temat sprawców podpalenia obu tych wiosek:
– Znaczy, podłożyli miny i podpalili?
– Kto? Niemcy?
– Nie, w ogóle żadnych min nie było, a ten ogień to zrobili nasi.
– Ale po co?
– Ach, a kto wie, po co. Tak po prostu dla zabawy. […] Tu są Niemcy! No to rozwalić wszystko, spalić wszystko! Wziąć odwet!

Jednostki 5. Armii Pancernej Gwardii, dowodzonej przez generała Wasilija Wolskiego, po potyczce z niemieckimi czołgami stanęły u bram Neidenburga. Olsztyński dziennikarz i literat Gerard Skok w wydanej w 1968 roku pod pseudonimem Jerzy Jantar książce Zagłada pruskiej fortecy pisał tak: „Słaba linia obrony dookoła Nidzicy została szybko przełamana, a niemiecka bateria korpusu Grossdeutschland, która próbowała na przedmieściu stawić opór – dosłownie zdruzgotana. Garnizon w popłochu uciekał na północ, w stronę Olsztynka. Nidzica była wolna. Na wzgórzu zamkowym, wznoszącym się wysoko nad całą okolicą, płonęły krzyżackie budowle. Czołg generała Wolskiego zatrzymał się na rynku, wśród wiwatujących żołnierzy. Generał dobrze ich rozumiał – zdobyli wszakże swoje pierwsze miasteczko na niemieckim terytorium”.
Historycy nie są zgodni co do tego, kto w końcu zdobył Nei¬ denburg. Niektórzy wskazują rzeczywiście na jedną z jednostek armii Wolskiego, a mianowicie na 10. Korpus Pancerny Gwardii, inni twierdzą, że dokonali tego 21 stycznia żołnierze 48. Armii pod dowództwem generała Nikołaja Gusiewa. Taką też informację znajdziemy w wydanej w 1967 roku monografii Edmunda Kosiarza Wyzwolenie Polski północnej 1945. W każdym razie najprawdopodobniej w ówczesnej Nidzicy Wolski, wieloletni oficer wywiadu GRU, a w latach 30. dyplomata w Mediolanie, Londynie i Rzymie, spotkał się z członkami Rady Wojennej 2. Frontu Białoruskiego i od nich otrzymał rozkaz marszałka Rokossowskiego, dotyczący zorganizowania pancernej grupy pościgowej, która pełną mocą czołgowych silników będzie zdążać w kierunku Zalewu Wiślanego. To podlegająca Wolskiemu kompania czołgów 23 stycznia wieczorem wjedzie do niespodziewającego się Rosjan Elbinga, siejąc panikę i popłoch wśród tysięcy elblążan i przebywających w mieście uciekinierów.

„Nidzica była wolna” – pisał w cytowanym fragmencie książki Zagłada pruskiej fortecy Gerard Skok. A jak wyglądała ta „wolność”, możemy przeczytać w książce Chranit’ wieczno Lwa Kopielewa: „Pod wieczór dotarliśmy do Neidenburga. Pożary rozjaśniały miasto. Drogi stały w płomieniach. Nasi strzelali w ten ogień. Mimo to wiele domów ogień oszczędził. […] W Neidenburgu Bielajew [jeden z oficerów Armii Czerwonej towarzyszący Kopielewowi – przyp. L.A.] był coraz bardziej energiczny i zajęty. Nęciły go zamożne z wyglądu domy. Jego oczy, zazwyczaj patrzące ponuro i oleiście zawieszone, obecnie zaczęły ostro błyszczeć. Naraz nabrał entuzjazmu, wręcz odwagi: z palącego się domu wyskoczył w ostatniej chwili przed odpadającym balkonem, kiedy już wywlókł stamtąd zrolowany gobelin ze scenami pasterskimi. W innym upatrzył sobie ścienny zegar – rzecz podróżną! – wysoki na półtora człowieka niczym dzwonnica. W trzecim oczarował go fortepian, a we wszystkich paki z pościelą i odzieżą. Z początku nie próbowałem nawet go powstrzymywać. Domy były puste, wiele aż do gruntu zniszczonych. Brodziliśmy wśród potłuczonego szkła i połamanych sprzętów, przez góry rupieci. Ciągnęło mnie magicznie do półek z książkami i biurek. W domu sędziego powiatowego odkryłem wspaniałą bibliotekę. Półki aż do sufitu. Na jednej filozofia, na innych historia, gdzie indziej tomy prawnicze. […] To wszystko powinno być zabezpieczone i odtransportowane. Doszło do kłótni z Bielajewem. Rozkazał naszym pasażerom przydźwigać fortepian i całe te graty, ja oczywiście sam nie mogłem sobie poradzić z książkami. Mówiłem, a ściślej zawstydzałem go i w końcu przynajmniej część książek została załadowana do naszej ciężarówki”.

Będąc z wykształcenia literaturoznawcą i historykiem literatury niemieckiej, a z zamiłowania pisarzem, Lew Kopielew został oficerem politycznym i w Prusach Wschodnich wypełniał misję, którą w rozkazie wyjazdu sprecyzowano tak: „Przeprowadzenie politycznego rozeznania, studia nad polityczno-moralną sytuacją ludności wroga i aktywnością faszystowskiego podziemia”.
„Mieliśmy więc rozmawiać z ludźmi, z ludnością nieprzyjaciela – pisał dalej Kopielew. – Pierwszy dzień naszego pobytu w Prusach Wschodnich zbliżał się do końca, a ja widziałem tylko parę trupów. Wtem w grupie żołnierzy zwróciła moją uwagę stara kobieta. Miała na sobie długi znoszony płaszcz pluszowy z wyliniałym futrzanym kołnierzem nieokreślonego rodzaju, a jej kapelusz przewiązany był szalem. Wyskoczyłem z kabiny kierowcy, pobiegłem w tamtą stronę. Żołnierze ochoczo przylgnęli do niej mówiąc: »Soldaten, Soldaten, gut, gut«„.

Od Niemki Kopielew dowiedział się, że szuka ona córki z dziećmi, które głodują. Obie są wdowami. Gdy major zaoferował pomoc, Niemka wzięła go za zwykłego żołnierza, który od kilku dni w Neidenburgu gwałcił, rabował i palił.
– My biedni ludzie, u nas nic pan nie znajdzie. Córka jest chora – mamrotała ze strachu zapominając, że przed chwilą mówiła, iż szuka córki…
„Stara, kulejąc z pośpiechu, zaplątuje się w swój długi płaszcz pluszowy, mocno przyciskając do siebie torebkę. Idę obok niej. Ciężarówka podąża za nami. […] Stara kobieta mówi, z wolna nawiązując kontakt. Nikt nie spodziewał się, że Rosjanie wkroczą tak szybko. Panowie z władz powiatowych ciągle uspokajali, a potem schowali głowy i raz, dwa dali nura” – czytamy dalej w Chranit’ wieczno.
Dodajmy, że radzieckim komendantem wojennym Nidzicy był major Iwan Zajnowicz. To on powinien zapewnić ludności cywilnej zajętego miasta bezpieczeństwo, przede wszystkim zaś ochronę przed żołnierzami własnej armii, powinien zapewnić żywność i podstawową opiekę medyczną. Nie zapewnił. Nie on jeden zresztą.

Major Lew Kopielew próbował bronić napastowane przez czerwonoarmistów kobiety. Doszło do kilku scysji nie tylko z szeregowcami, ale także z podoficerami, a nawet oficerami. Tak było w Neidenburgu, tak było później w Allenstein (Olsztynie), skąd Kopielew trafił do zażarcie bronionego przez Niemców Graudenz (Grudziądza), gdzie został ranny. Na początku kwietnia 1945 roku aresztowano go w szpitalu. Wcześniej ktoś zapewne zameldował, że jakiś zwariowany major tu i ówdzie bronił strudzonym żołnierzom dostępu do Niemek. Oskarżono go o szerzenie „burżuazyjno-humanistycznej propagandy na rzecz wroga”. Dziesięć następnych lat Lew Kopielew spędził w radzieckich więzieniach i obozach karnych.
W drugiej wojnie światowej humanitaryzm przegrał już dawno. I wcale nie w Prusach Wschodnich. Przegrał w zajmowanej przez Wehrmacht Polsce we wrześniu 1939 roku…

Do celi w moskiewskim areszcie na Łubiance, prosto z ogarniętego walkami Elbinga, przywieziono innego oficera Armii Czerwonej, który wcześniej przebywał w Neidenburgu. Był nim kapitan Aleksander Sołżenicyn. W Rostowie ukończył on studia matematyczne i zdążył jeszcze rozpocząć pracę nauczycielską, gdy jesienią 1941 roku zmobilizowano go i skierowano do oficerskiej szkoły artylerii, a po jej ukończeniu – na front. W zgodnej opinii przyjaciół i wrogów był dzielnym żołnierzem, kilkakrotnie odznaczanym. Za dzielność otrzymał Order Wojny Ojczyźnianej drugiego stopnia i Order Czerwonej Gwiazdy. Wyróżnił się podczas walk w Prusach Wschodnich, wyprowadzając swój oddział z okrążenia.
Aresztowano go – jak się rzekło – w Elbingu 9 lutego 1945 roku, a więc jeszcze podczas zażartych walk o to miasto. Stało się to po przechwyceniu przez NKWD listu Sołżenicyna do przyjaciela, który zawierał krytyczne uwagi na temat prowadzenia wojny przez Związek Radziecki i roli w tej wojnie samego Stalina. Za uprawianie antyradzieckiej agitacji i próbę… utworzenia organizacji antyradzieckiej skazano go na osiem lat pobytu w wychowawczym obozie pracy.

Jako pierwszy miejsce odosobnienia opuścił w 1953 roku Sołżenicyn, otrzymuąc przy tym zakaz osiedlania się w europejskiej części ZSRR. Wkrótce po nim wolność odzyskał Kopielew. Obaj zostali zrehabilitowani po XX Zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, który obradował w Moskwie w połowie lutego 1956 roku. Obaj też wkrótce zostali dysydentami, których władze ZSRR za rządów Leonida Breżniewa pozbawiły obywatelstwa radzieckiego. Sołżenicyna wyrzucono z kraju, a Kopielewowi nie zezwolono na powrót z Republiki Federalnej Niemiec, dokąd wyjechał w celach naukowych.

Aleksander Sołżenicyn zasłynął z powieści przedstawiających tragiczne losy ludzi więzionych w ZSRR za dyktatury Józefa Stalina. Zwłaszcza jego trzytomowy Archipelag GUŁag przyczynił się do uhonorowania pisarza Nagrodą Nobla w dziedzinie literatury za rok 1970. W wielu biografiach Sołżenicyna nie wspomina się jednak, że jest on również autorem przejmującego w swym obiektywnym przekazie wielkiego poematu Noce pruskie.
Jest to wierszowana relacja z Prus Wschodnich, gdy krainę tę zimą 1945 roku zdobywali towarzysze broni Sołżenicyna. Opisuje on bezsensowne niszczenie wsi i miast, grabież mienia rodzin mieszkających tu od setek lat, mordowanie zwierząt i ludzi. Nikt i nic nie zostaje w Nocach pruskich oszczędzone. Czytając poszczególne wersy poematu, po przymknięciu oczu zobaczymy leżące na łóżku ciało nagiej nastolatki, zgwałconej przez pluton, a może nawet przez całą kompanię Armii Czerwonej. Zobaczymy jej matkę, którą oślepiono po tym, gdy próbowała ratować córkę, a teraz błaga żołnierza (narratora poematu), którego słyszy, ale nie widzi, żeby ją zabił. Czerwonoarmiści nie oszczędzają nikogo. Z zimną krwią mordują starszą kobietę i jej złożonego chorobą męża.

Oto tylko niewielka próbka poezji Sołżenicyna w kilku cytatach z Nocy pruskich, w anonimowym tłumaczeniu, jakich sporo krąży na internetowych forach miłośników historii Prus Wschodnich:

Kleinkoslau, Grosskoslau
cała wieś, to pożar!
Wszystko w ogniu! Krowy ryczą
zamknięte w płonących oborach.
Cóż, nieboraki,
Wy nie swojaki!
[…]
Zweiundzwanzig, Horingstrasse.
Dom niespalony – splądrowany.
Dobiega cichy jęk zza ściany:
to matka – ranna, ale żyje. Na materacu
córka, dziecko jeszcze – martwa.
Dużo ich było? Pluton? Kompania?
Wszystko wedle prostych słów:
Nie zapomnimy! Nie wybaczamy!
Krew za krew i ząb za ząb,
Z dziecka – kobieta, z kobiety – trup.
[…]
Ostry dzwonek. Łomot w drzwi.
Jakiś brzęk – to szyba pękła.
Potem tupot, za kimś biegną.
I kobiecy krzyk po chwili:
Jestem Polka, a nie Niemka!
A im i tak wszystko jedno.
Jest okazja – to skorzystaj.

W poszczególnych wersach Nocy pruskich Aleksander Sołżenicyn uwiecznił przede wszystkim opisy bestialstw i grabieży towarzyszących wkroczeniu Armii Czerwonej do powiatu nidzickiego. Tego samego powiatu, z którego pochodził Erwin Kruk, olsztyński pisarz i dziennikarz. Kruk, który w 1945 roku stracił oboje rodziców, był wówczas małym dzieckiem. W jego pamięci nie utrwaliły się więc sceny, które przez lata spędzały sen z powiek nieco starszym od niego koleżankom i kolegom.

W „Gazecie Olsztyńskiej” z 22/23/24 stycznia 1999 roku Erwin Kruk napisał: „Według statystyk, do których dotarłem w ostatnich latach, po przejściu Armii Czerwonej i trwającej przez pierwsze miesiące okupacji sowieckiej, spośród ludności powiatu nidzickiego śmierć poniosło 2506 osób. Między innymi 600 osób zastrzelono, 233 osoby zmarły w konwojach, a 88 w obozach pracy; 13 osób popełniło samobójstwo; okoliczności śmierci 765 osób nie są znane”. Sama Nidzica została zniszczona w 80 procentach.