Clint Eastwood, twardy facet z Kalifornii urodzony w pokoleniu mojego dziadka, jako aktor i reżyser zawsze był dla mnie postacią fascynującą. Wraz z jego „Brudnym Harrym” jeszcze jako dziecko wchodziłem w klimaty filmu policyjnego, dorastałem ze „Wzgórzem złamanych serc” w tle, skrobałem się w głowę przy „Kosmicznych kowbojach”, nudziłem na „Bronco Billym” i „Oszukanej”, zachwycałem „Medium” i „Sullym”. Poczułem się więc niejako w obowiązku podzielić się wrażeniami po jego najnowszym filmie.

Pierwszą napotykaną przez widza informacją o nowym dziele Eastwooda jest to, że powstało ono na kanwie wydarzeń z sierpnia 2015 roku, gdy doszło do próby ataku terrorystycznego na pociąg Thalys z Amsterdamu do Paryża. W fabularyzowanej rekonstrukcji wydarzeń wzięli udział ich autentyczni bohaterowie (i to nie trzej, ale sześcioro) – a skoro oni przeżyli, znamy już zakończenie. To jednak nie mogło mi odebrać przyjemności oglądania efektów skromnie, acz solidnie wykonanej przez filmowców roboty.

Po premierze w Stanach Zjednoczonych film nie spotkał się z entuzjazmem. Postrzegano go tam jako zbyt naturalistyczny, słaby i pozbawiony dynamiki. W obronie mistrza stanęli zaś krytycy z Japonii, być może lepiej rozumiejący, że dobre kino nie składa się wyłącznie z intryg i akcji, ale też ze smaków i krajobrazów.

Tytuł obrazu Clinta Eastwooda, „15:17 do Paryża”, nasuwa skojarzenie do sędziwego już westernu z 1957 roku „15:10 do Yumy”. Gdyby ten tytuł nadawali Europejczycy, podtytuł mógłby brzmieć „Opowieść o zwykłym bohaterstwie”. Poprzez obecność wśród głównych postaci dwóch żołnierzy – kaprala USAF-u Spencera Stone’a i starszego kaprala Gwardii Narodowej stanu Oregon Aleka Skarlatosa – film wchodzi w kanony zarówno kina o walce z terroryzmem, jak i kina obyczajowego w mundurze.

Dla kogoś, kto widział lub czytał „Wielkiego Santiniego”, już od początku wszystko wydaje się na odwrót. Akcja zaczyna się nie w południowo-wschodnich stanach USA, lecz w Sacramento w Kalifornii. Główny czarnoskóry bohater w dzieciństwie nie jest zaszczutym i prześladowanym, lecz rezolutnym, niesfornym i jakby nieco z pogodną rezerwą patrzącym na otaczający go system małym chłopcem. Nie ma w tym świecie miejsca dla ojców, napakowanego testosteronem ego Santiniego, jego alkoholizmu i wiedzionego zacnymi intencjami sadyzmu. Zamiast typowego niegdyś wizerunku bogiń ogniska domowego – ciepłych i silnych amerykańskich matek, zdolnych stawić czoła wszystkiemu – widzimy dwie samotne kobiety, nie radzące sobie z codziennością i dorastaniem wychowywanych w katolickiej szkole synów.

Generał Paul J. Selva oraz Alek Skarlatos, Spencer Stone i Anthony Sadler podczas uroczystości wręczenia odznaczeń we wrześniu 2015 roku (fot. US Army National Guard / Staff Sgt. Michelle Gonzalez)

Generał Paul J. Selva oraz Alek Skarlatos, Spencer Stone i Anthony Sadler podczas uroczystości wręczenia odznaczeń we wrześniu 2015 roku
(fot. US Army National Guard / Staff Sgt. Michelle Gonzalez)

Ciągoty Eastwooda do tworzenia antycznych niemalże tragedii w dzisiejszej oprawie podkreśla zauważalny podział filmu na trzy akty. Najtrudniej jest znieść środkowe pół godziny filmu, kiedy wątek retrospektywny przechodzi w pełne zwykłych czynności (filmowanych bez skrótów) i banalnych dialogów kino drogi w postaci wycieczki trójki młodych Amerykanów po atrakcjach Europy. Reżyser chyba jednak świadomie tworzy tym kontrastowy podkład dla nagle pojawiających się w trzecim akcie krwi i przemocy.

Nawet w najbardziej statycznej części filmu twórcy zdają się do nas mrugać okiem przez niewielkie, acz celne, aluzje historyczne i kulturowe. Choćby każąc niemieckiemu przewodnikowi rowerowemu, obecnemu na ekranie tylko przez chwilę, podśpiewywać „Wiosnę dla Hitlera” z komedii Mela Brooksa i mówić, że zasług za zniszczenie wszelkiego zła na świecie nie można przypisywać wyłącznie Amerykanom.

Warto wspomnieć, że dla Spencera Stone’a zdarzenia w pociągu nie były końcem dramatycznych przeżyć. Dwa miesiące później stał się on celem ataku nożownika z ulicznego gangu, który nie miał pojęcia, że widzi przed sobą osobę medialnie rozpoznawalną. Wstępnie podejrzewano, że mógł to być akt zemsty terrorystów za udaremnienie zamachu. Ostatecznie jednak bandzior trafił za kratki za zwykłe przestępstwo kryminalne, Stone zaś, po operacji poranionych narządów wewnętrznych, po tygodniu wyszedł ze szpitala.

O Eastwoodzie jako aktorze żartowano kiedyś, że ma tylko dwa wyrazy twarzy: w kapeluszu i bez kapelusza. Jego reżyserskie kino ma natomiast zdecydowanie bardzo wiele twarzy. „15:17 do Paryża” nie jest dziełem łatwym w odbiorze. Łączy w sobie zwykłość i dramat, eksperyment reportażowy z filmem akcji, wyzutym z nagminnego za oceanem patosu. Jeśli ktoś jednak ciekaw jest Europy widzianej oczami obcokrajowców i Ameryki bez upiększeń, moim skromnym zdaniem warto ten seans uwzględnić w planach.

„15:17 do Paryża”. Reżyseria: Clint Eastwood. Scenariusz: Dorothy Blyskal. Czas trwania: 94 minuty. Produkcja: Stany Zjednoczone.

„15:17 do Paryża”. Reżyseria: Clint Eastwood. Scenariusz: Dorothy Blyskal. Czas trwania: 94 minuty. Produkcja: Stany Zjednoczone. Premiera: 2018.