Zanim Stany Zjednoczone znalazły się w stanie wojny z Trzecią Rzeszą, obywatelom amerykańskim, którzy zdecydowaliby się na wstąpienie do sił zbrojnych któregokolwiek z wojujących państw, groziły wyjątkowo surowe konsekwencje, z wieloletnim więzieniem, kolosalnymi grzywnami i utratą obywatelstwa włącznie. A jednak pomimo zagrożenia nie tylko konsekwencjami prawnymi, lecz także ostracyzmem ze strony krewnych i znajomych oraz – jak to na wojnie – utratą życia i zdrowia, znaleźli się śmiałkowie gotowi walczyć ramię w ramię z Brytyjczykami przeciwko ich – Brytyjczyków, nie Amerykanów – śmiertelnemu wrogowi.

Powody, dla których decydowali się na ten krok, były tak różne jak oni sami. Niektórzy chcieli po prostu walczyć ze złymi nazistami, innymi kierowała żądza przygody, jeszcze inni czuli, że Stany Zjednoczone w końcu i tak będą musiały walczyć z Niemcami, więc z czysto pragmatycznego punktu widzenia lepiej poznać nieprzyjaciela jak najszybciej. Jeden z nich, pasażer storpedowanej Athenii we wrześniu 1939 roku, podjął tę decyzję z czysto osobistej wściekłości. A kolejny chciał pomścić ojczyznę przodków.

Stanley Michael „Mike” Kolendorski postanowił wstąpić do RAF-u późną wiosną 1940 roku, tuż po ewakuacji spod Dunkierki, w okresie, gdy niemal każdy postronny obserwator zakładał, że Wielka Brytania upadnie najpóźniej jesienią. Kiedy oznajmił decyzję rodzinie, w odpowiedzi usłyszał, że jest niespełna rozumu. Mimo że w jego domu mówiło się po polsku, mimo że rodzina Kolendorskich wciąż utrzymywała pewne więzi z Polską, decyzja Mike’a, żeby w taki właśnie sposób ją pomścić, nie spotkała się z choćby śladowym zrozumieniem. Rodzice, Adam i Katy (Katarzyna), przekonywali go, że wojna to zmartwienie Brytyjczyków (i że tak czy inaczej już ją przegrali), a on jako Kalifornijczyk nie jest im nic winien.

RAF jednak zasadniczo przyjmował młodych amerykańskich lotników z szeroko otwartymi ramionami, gdyż od tego, czy będzie dysponował wystarczająco wieloma pilotami myśliwskimi, zależało przetrwanie całego kraju. Szczególnie cenni byli doświadczeni piloci – Polacy, Czesi, Francuzi – ale ogromny problem stanowiła bariera językowa. Pilota, który nie mówił po angielsku, nie można było naprowadzić na niemiecką wyprawę bombową, nie można było koordynować z nim manewrów w powietrzu, a to z jednej strony czyniło takiego lotnika praktycznie bezużytecznym, z drugiej zaś – skutkowało nieufnością wobec jego umiejętności pilotażowych, nawet jeśli te stały na bardzo wysokim poziomie.

Tu właśnie kryła się ogromna zaleta Amerykanów: mówili po angielsku… a przynajmniej w narzeczu, które pozwalało dogadać się z użytkownikami „prawdziwej”, „czystej” angielszczyzny. Mimo braku doświadczenia bojowego ta jedna zaleta sprawiała, że byli bezcenni – można było rzucić ich do walki natychmiast. Latem 1940 roku zaczęły się nawet pojawiać ogłoszenia w amerykańskiej prasie zachęcające do wstępowania do RAF-u. Ochotnicy musieli pojechać (na własny koszt) do Kanady, zgłosić się do Królewskich Kanadyjskich Sił Powietrznych, a stamtąd mieli trafić do Wielkiej Brytanii, niektórzy jednak pod zmyślonym pretekstem udawali się w podróż bezpośrednio do Anglii czy Szkocji. Niektórzy zaciągali się pod fałszywymi nazwiskami, aby po powrocie do Stanów nie mieć problemów z prawem.

Mike Kolendorski latał z polskimi szachownicami na ubiorze (fot. American Air Museum)

Mike Kolendorski latał z polskimi szachownicami na ubiorze; na osłonie silnika widoczne godło „Orlich Eskadr”
(fot. American Air Museum)

Zdecydowana większość Amerykanów znalazła się w szeregach RAF-u już po najgorętszym okresie bitwy o Wielką Brytanię. Niemniej jednak wciąż byli potrzebni.

Mike Kolendorski wbrew rodzinie postawił na swoim i trafił do Wielkiej Brytanii; jego żona, Charlotte, wystąpiła o rozwód, ale Mike nieszczególnie się tym zmartwił. Po przeszkoleniu dostał przydział do 71. Squadronu, jednej ze słynnych „Orlich Eskadr” zrzeszających amerykańskich pilotów, sformowanej 19 września 1940 roku w RAF Church Fenton. Przybył tam wraz z siedmioma innymi lotnikami 7 listopada 1940 roku, tego samego dnia co dziewięć używanych Hawkerów Hurricane’ów Mk. I, które zastąpiły zdezelowane, praktycznie bezwartościowe Brewstery Buffalo.

Polski jankes od pierwszego dnia służby bojowej zasłynął ogromną ochotą do walki. Pod byle pretekstem załączał boosta, nawet jeśli było oczywiste, że nie ma szans dogonić przeciwnika. Oznaczało to dużo szybsze zużycie silnika. Kolendorski popełniał ten grzech tak często, że w końcu obsługa naziemna po prostu odłączyła przełącznik boosta w jego Hurricanie. Skutek zaś był taki, że pewnego dnia 71. Squadron stracił szansę na odniesienie swojego pierwszego zwycięstwa; Gus Daymond w czasie lotu na osłonę konwoju rzucił się na samotnego Dorniera Do 17, ten jednak zanurkował i zdołał uciec, a Daymond leciał Hurricane’em Kolendorskiego, toteż nie był w stanie wykrzesać dodatkowej mocy i dopaść Niemca.

Kolendorski bezdyskusyjnie zasługiwał na miano najbardziej swawolnego pilota 71. Squadronu, co w jednostce słynącej z kiepskiej dyscypliny stanowiło nie lada osiągnięcie. Bezmyślne forsowanie maszyny było jednym z najpoważniejszych przejawów tego stanu rzeczy, ale bynajmniej nie jedynym. Zasłynął też „bombardowaniem” niemieckich posterunków we Francji pustymi butelkami po piwie. A co najgorsze, do utrzymywania się w formacji miał podobne podejście jak wybitny niemiecki as Hans-Joachim Marseille – tyle że brakowało mu instynktu myśliwskiego legendarnej „Gwiazdy Afryki”. Tymczasem bezmyślne oddzielenie się od kolegów zagrażało zarówno im, jak i lotnikowi samotnikowi. Stanowiło największy błąd (by nie powiedzieć, że zbrodnię), jaki mógł popełnić pilot myśliwski.

17 maja 1941 roku w czasie lotu na wymiatanie nad Holandią Hurricane’y 71. Squadronu (stacjonującego wówczas w Martlesham Heath) spotkały formację Messerschmittów Bf 109 z Jagdgeschwader 53. Dwaj Niemcy oddzielili się od formacji i zaczęli lecieć tak, jakby chcieli dać się zestrzelić. Trudno było o bardziej oczywistą pułapkę. Na wszelki wypadek jednak prowadzący przypomniał wszystkim pilotom przez radio, żeby nikt się nie oddzielał.

Dla porucznika Mike’a Kolendorskiego pokusa była jednak zbyt wielka. Odłączył się od formacji i rzucił się na parę Messerschmittów. Zanim zdołał się do nich zbliżyć, weszła mu na ogon druga para Niemców. Padło jeszcze ostrzeżenie przez radio, ale było już za późno. Hurricane Mk. IIb Kolendorskiego, numer Z3186, poszatkowany pociskami, spadł korkociągiem do kanału La Manche, prawdopodobnie z martwym już pilotem. Nazajutrz morze wyrzuciło jego zwłoki na wybrzeżu Holandii. Miał dwadzieścia sześć lat.

Bezmyślność Mike’a Kolendorskiego, którą on sam przypłacił utratą życia (jako pierwszy pilot „Orlich Eskadr” poległy w walce), ocaliła jednak być może innych amerykańskich myśliwców. Do tej pory traktowali oni ostrzeżenia brytyjskich przełożonych mniej więcej tak, jak dziecko przykazania rodziców, żeby nie przebiegać przez ulicę na czerwonym świetle. Teraz jednak ujrzeli na własne oczy, że dyscyplina w powietrzu to naprawdę sprawa życia i śmierci. I przekazali tę wiedzę młodszym stażem kolegom, dla których stanowili bardziej wiarygodne źródło informacji.

Zobacz też: Billy Fiske. Olimpijczyk, lotnik, bohater.

Bibliografia

William R. Dunn, Fighter Pilot: The First American Ace of World War II. University Press of Kentucky, 2014.
Tony Holmes, American Eagles: US Fighter Pilots in the RAF 1939-1945: Rare Photographs from Wartime Archives. Pen and Sword, 2015.
David Alan Johnson, Yanks in the RAF. The Story of Maverick Pilots and American Volunteers Who Joined Britain’s Fight in WWII. Prometheus Books, New York 2015.
Archive Report: Allied Forces, aircrewremembered.com. Dostęp: 5 stycznia 2015.
zdjęcie tytułowe: National Museum of the US Air Force