19 września 1944 roku, a więc chwilę po Rumunii i Bułgarii, nazistów opuściła Finlandia – sojusznik od początku oportunistyczny. Głów­no­do­wo­dzący Fińskich Sił Obronnych i prezydent kraju mar­sza­łek Carl Manner­heim nie miał innego wyjścia, jak tylko podpisać porozumienie o zawie­sze­niu broni ze Związ­kiem Radziec­kim oraz Wielką Brytanią. Była to dla niego gorzka pigułka do przełk­nię­cia. W 1941 roku Man­ner­heim połączył siły z Hitle­rem w ramach, jak to określano w Finlandii, „wojny kontynu­a­cyj­nej”.

Celem marszałka było odzys­ka­nie terenów – w szczegól­ności leżącej nad Zatoką Fińską Karelii – które utracił na rzecz Związku Radzieckiego na mocy traktatu podpisanego w Moskwie po wojnie zimowej w latach 1939–1940, kiedy to Finowie zmusili Armię Czerwoną do najwięk­szego wysiłku, zanim ostatecz­nie uz­nali swoją porażkę. W sojuszu z nazistami fińska armia pomogła utrzymać oblęże­nie Leningradu, a tym samym ponownie zajęła utracone ziemie. Po odblo­ko­wa­niu miasta w styczniu 1944 roku jed­nostki Frontu Leningradzkiego Gowo­rowa i Frontu Karel­skiego Mierieckowa wdarły się jednak w głąb Finlandii.

Do lipca Sowieci zajęli znacznie więcej fińskiego terytorium – w tym Karelię – niż stracili w miesią­cach poprzedzających blokadę. Aby zwolnić jednostki dla innych frontów, Stawka zawiesiła tę ofen­sywę i utworzyła dobrze umocnioną linię obronną, z której nękała znużone już wojska Manner­heima. Zdając sobie sprawę, że dalszy atak jest nieunikniony, Finowie – którzy od wiosny ponieśli straty w liczbie około 600 tysięcy ofiar – postanowili wysondo­wać Moskwę co do perspek­tyw zawie­sze­nia broni ze Związkiem Radziec­kim.


Artykuł jest fragmentem książki

Ostatnia runda 1944: Jak Stalin wygrał wojnę

↓ KLIKNIJ I KUP PONIŻEJ ↓


Decyzja ta zapadła mimo usilnych starań dyploma­tycz­nych niemieckiego ministra spraw zagranicz­nych Joachima von Ribbentropa, a później także szefa OKW Wilhelma Keitla, który przybył do Helsinek 17 sierp­nia, przywożąc ze sobą jedno z najwyższych odznaczeń za walecz­ność ze szkatuły Hitlera – Liście Dębu – aby dodać je do Krzyża Rycerskiego Krzyża Żelaz­nego Man­ner­heima. Siedem­dzie­się­cio­sied­mio­letni marsza­łek, weteran Cesarskiej Armii Rosyj­skiej Mikołaja II, nie dał się jed­nak zwieść. Oświadczywszy Keitlowi, że fińska armia nie zniesie kolejnego rozlewu krwi, posypał dodatkowo rany nazistów solą, informując go, iż Helsinki uważają wcześniejsze umowy z Berlinem za zawarte pod przymusem i nieważne.

29 sierpnia Kreml odpowiedział na wstępne zapytanie Finlandii, oświad­cza­jąc, że rząd sowiecki byłby skłonny przyjąć delegację pod dwoma warunkami: Helsinki miały zerwać stosunki z III Rzeszą i naka­zać wszyst­kim niemieckim oddziałom natychmias­towe opusz­cze­nie Finlandii; ponadto jeżeli Wehr­macht nie zasto­so­wałby się do tego polecenia, Berlin miał zostać poinformo­wany, że wszelkie niemiec­kie oddziały pozostające na terytor­ium kraju po 15 wrześ­nia zostaną internowane. 2 września fiński parlament zaakcep­to­wał te warunki i upoważnił rząd do zerwania stosun­ków z nazistow­skimi Niem­cami.

Pięć dni później fińska delegacja przy­była do Moskwy, gdzie kazano jej czekać przez następny tydzień, zanim Sowieci zdecydo­wali się przedsta­wić swoje niene­go­cjo­walne warunki zawie­sze­nia broni. Zgodnie z nimi Finowie mieli nie tylko zaak­cep­to­wać granice ustalone w traktacie mos­kiew­skim, lecz także oddać ZSRR inne cenne strate­gicz­nie regiony – na zawsze lub na mocy długoter­mi­no­wej dzier­żawy terenów, z których ostrzał sowieckiej ciężkiej artylerii zdo­łałby dosięgnąć Helsinek. Finlandia musiała również wypłacić w ciągu pięciu lat sięgające 300 milionów dolarów repa­racje. 19 września parla­ment w Hel­sin­kach zatwierdził dokument, który oznaczał w rzeczy­wis­tości kapitula­cję, i tego samego popołud­nia fińscy delegaci w Moskwie złożyli pod nim podpisy. Było to dla Finlandii upoko­rze­nie, ale zarazem jedyne realis­tyczne wyjście z sytuacji. Manner­heim okazał się mądrym mężem stanu, który uratował w ten sposób swoją ojczyznę przed staniem się bolsze­wic­kim państ­wem klienckim w obrębie rozszerzającego się imperium Stalina.

Niemal niezwłocznie po podpisaniu zawieszenia broni Sowieci wywarli na Helsinki silną presję, by wojska fińskie ruszyły na byłych sojuszników i pomogły w całkowi­tym wyparciu Grupy Armii Północ z Finlandii. Man­ner­heim podporządkował się i naka­zał swoim żołnie­rzom dołączyć do Sowietów we wznowionej ofensywie prze­ciwko Niemcom. Schörner, dowodzący teraz Grupą Armii Północ, przewidział przejście Finów na drugą stronę i zaczął się już wycofywać przez Norwegię w kierunku Przy­lądka Północnego na północnym zacho­dzie i Zatoki Botnickiej na południu. Hitler zdawał sobie sprawę, że utrzymanie tam przy­czółka będzie niemoż­liwe, dlatego tym razem zaakcepto­wał zalecenie swoich dowód­ców, aby 20. Armia Górska ewakuowała cały obszar. Chociaż połączone Front Lenin­gradzki i Front Karelski nie mogły sobie zapisać na koncie triumfu, nie zdoławszy zapobiec ucieczce większości wojsk nie­miec­kich, które wymknęły się bez uszczerbku, był to kolejny znaczący krok na drodze do klęski nazistowskich Niemiec.

Generałowie Ferdinand Schörner (z prawej) i Otto Wöhler, kwiecień 1944 roku.
(Bundesarchiv, Bild 183-2007-0313-500 / Mittelstaedt, Heinz / CC-BY-SA 3.0)

Pod koniec września 1944 roku armie Hitlera nad Bałtykiem znajdowały się w wielkim niebezpieczeń­stwie. Litewska stolica, Wilno, upadła 13 lipca, estońskie miasto Narwa 10 sierpnia, a stolica Estonii, Tallinn, 26 września; ponadto obecność sił sowiec­kich nad Zatoką Ryską zapowiadała nieuchronny upadek stolicy Łotwy. Grupa Armii Północ wspierana przez 3. Armię Pancerną, gdy została zaatakowana przez wojska 1., 2. i 3. Frontu Bałtyc­kiego oraz 3. Frontu Białoruskiego, musiała bronić długiego, odleg­łego, płytkiego i niebez­piecz­nie odsło­nię­tego frontu, który nie przedsta­wiał dla Wehrmachtu zna­czą­cej wartości strategicznej. Jako że siły Grupy Armii Środek były już rozciąg­nięte do granic moż­li­wości, słabe i zniechę­cone dywizje Schör­nera stanęły w obliczu odcięcia oraz okrążenia, a najbar­dziej oczy­wistą, ale zakazaną drogą ucieczki pozostawało Morze Bałtyckie.

Ryga była atakowana od północy, wschodu i południa przez wszyst­kie trzy fronty bałtyckie. Chociaż upadek łotewskiej stolicy był przesądzony, Sowieci musieli przełamać silny opór Niemców, którzy okopali się za dobrze umocnio­nymi liniami obronnymi ponad 60 kilo­met­rów od miasta i zdołali stamtąd przeprowadzić serię destrukcyjnych kontrataków oraz usta­no­wić – choć kosztem ciężkich ofiar – wąski korytarz łączący oblę­żoną Grupę Armii Północ Schörnera z Grupą Armii Środek. Tylko utrzy­ma­nie tego korytarza dawało szansę ucieczki zarówno drogą lądową, jak i drogą morską.

Wśród dowódców Hitlera Schörner wyróżniał się wyjąt­kową brutal­noś­cią. Zdawało się, że ten fanatycznie oddany naziz­mowi i sadys­tyczny służbista czerpał przyjemność z zastra­sza­nia podwład­nych – do tego stopnia, że osobiście nakazał egzekucję setek żołnierzy pod swoim dowództwem za „tchórzos­two” lub „defetyzm”. Fanatyzm nie wystarczał jednak, by pows­trzy­mać sowieckie natarcie – dopro­wadził natomiast do potężnego rozlewu krwi. Jak obrazowo ujął to Sztemienko: „Nasze oddziały musiały metodycznie przedzierać się przez obronę nieprzyjaciela i spychać go metr po metrze”.

Na początku września sierżant Ludwig Dürling, służący w jednym z poważ­nie uszczuplo­nych pułków artylerii Schörnera, wysłał list z Mitau (Jełgawy) – placówki obronnej położo­nej około 40 kilo­metrów na połud­niowy zachód od Rygi – do swojego młod­szego brata Erwina. Był w ponurym nastroju:

Z innych frontów nie ma żadnych dobrych wieści […]. Teraz także Finlandia. Czy przegramy w końcu tę wojnę? To byłoby straszliwe, zaiste powód do rozpaczy. My, Niemcy, naprawdę nie byliśmy takimi zbrodniarzami, nawet jeżeli naziści trochę przesa­dzili z Żydami. Cóż, wolałbym zginąć, niż jechać do Rosji na roboty przy­mu­sowe, przynaj­mniej całe to gówno by się skończyło.

Tydzień później napisał jeszcze jeden list, tym razem z bunkra „wczesnego ostrzegania” swojej jednostki:

Iwan już nas dostrzegł i czasem do nas strzela – straciliśmy kolej­nych dwóch ludzi […]. Nam samym prawie nie wolno strzelać, gdyż najwy­raź­niej brakuje amunicji, a rezultat jest taki, że Iwan biega, nie kryjąc się, po otwartej przestrzeni. Mam tylko nadzieję, że Rosjanie nie dotrą tu zbyt szybko, bo zrobi się niecieka­wie. […] Nie minie wiele czasu, zanim zaatakują gdzieś z ogromną przewagą, żeby prze­drzeć się [do] Morza Bałtyc­kiego.
Nawiasem mówiąc, odkąd jestem tutaj z moją baterią, zginęło już czterech ludzi z oddziału, a ośmiu zostało rannych, niektórzy poważnie, […] wkrótce zupełnie nas zabraknie.

Rozgoryczony tą myślą Dürling wyraził następnie rozczarowanie i wściekłość:

Mnóstwo ludzi należących do oddziału nic nie robi, są bezuży­teczni. To hańba. W kółko to samo – jedni leżą w gównie aż do śmierci, a drudzy siedzą na tyłach, gadają o bzdurach, jedzą i świetnie się bawią […]. Brak nam prawdziwego dowódcy – tego, którego mamy teraz, przysłali na zastępstwo; niewiele mówi czy robi […]. Tak, to wszystko hańba i mam tylko nadzieję, że wkrótce się skończy.

Po drugiej stronie tej samej linii mechanik porucznik Elektron Prikłonski, którego złożona z trzech pojazdów jednostka artyleryjska walczyła w szeregach 3. Frontu Białoruskiego, przyglądał się kolumnie niemieckich jeńców mijających ich zakamuflowaną na skraju dużego lasu pozycję:

Szli gęsiego jeden za drugim, pochyleni, patrząc pod nogi, szurając podeszwami po drobnym, suchym piasku […]. Nagle nisko, równo­legle do drogi z potężnym rykiem nadleciała eskadra dziewięciu szturmo­wych Iłów-2. Jeńcy – jakby na rozkaz – padli natychmiast płasko na ziemię. Eskor­tu­jący ich żołnierze nie byli w stanie nic zrobić: jakkolwiek by przeklinali i kopali „synów Vaterlandu”, ci się nie podnieśli, dopóki groźny warkot naszych „garbatych” nie umilkł w oddali.

W miarę jak oddział Prikłonskiego ostrożnie zbliżał się do niemieckich linii, napięcie gwałtownie rosło:

W ogóle nie spaliśmy. Czasem na lewej flance, a czasem na prawej wybuchała nerwowa wymiana ognia – to niewi­dzialna piechota kontynuowała wyrównywanie rachunków […]. Świetliki pocisków smugowych błyskają w pobliżu w gęstym mroku lub powoli szybują w oddali. Podczas wymiany ognia wszyscy wytę­żamy słuch, by nie umknął nam hałas zbliżających się niemieckich czołgów.

Następnego ranka Prikłonski, z „zaczerwienionymi od niewyspa­nia” oczyma, uniósł ostroż­nie pokrywę włazu swojego czołgu i wyjrzał na zewnątrz „niczym dawny wojownik zza tarczy, usiłując dostrzec, skąd i dokąd strzelają”. Nagle zauważył między sztache­tami ogrodzenia rusza­jącą się lufę niemieckiego karabinu maszy­no­wego. Natychmiast wybuchła wymiana ognia, która ustała dopiero wtedy, gdy jeden z żołnierzy piechoty nadbiegł z wiado­mością, że po drugiej stronie wioski wykryto trzy lub cztery czołgi wroga. Prikłonski wraz z załogą uruchomili pojazd i ruszyli w tamtą stronę. Nie zostali wykryci do chwili, gdy w odległości mniej więcej kilometra zobaczyli niemiecką kolumnę usiłującą schronić się w lesie. Otworzyli ogień. Ostrzeliwani odpowiedzieli tym samym, przyspie­sza­jąc w ucieczce. Jeden z niemiec­kich wozów zjechał z drogi i niemal przewrócił się w rowie: „Dmitrij [strzelec] starannie wycelował i trafił trzecim pociskiem. Eksplozja oderwała wieżę czołgu, a na tle lasu rozbłys­nął płomień palącej się benzyny”. Reszta batalionu nieprzyjaciela uciekła do lasu, skąd ponownie otworzyła ogień wraz z artylerią i baterią moździerzy, co zmusiło oddział Prikłonskiego do schowania się wśród zabudowań wioski.

Po 24 godzinach bez snu Prikłonski i reszta załogi mieli nadzieję odpo­cząć, ale zastępca dowódcy, starszy lejtnant Siergiej Fiedo­tow – „postawny, przypomi­na­jący niedźwie­dzia mężczyzna z dobrodusz­nym zazwyczaj wyrazem szerokiej, piegowatej, dzioba­tej twarzy” – krzyknął niecierpliwie: „Dowódca pojazdu! Rozpo­czy­naj­cie tankowanie! Wyśpicie się po wojnie”. Prikłonski usiłował oponować, mówiąc, że tankowanie za dnia w odsłonię­tym miejscu jest niebezpieczne, ale jego zastrzeżenia zostały zlekceważone. Tak więc podczas gdy Fiedotow stał oparty o jeden z czołgów, Prikłonski odkręcał korek wlewu, a drugi załogant napełniał wiadro z 200‑litrowej beczki benzyny. Trzeci – Wasia Szaron – zaczął właśnie przenosić paliwo do miejsca, gdzie czekał Prikłonski, gdy nagle nastąpiła eksplozja. Między nimi spadł pocisk artyleryjski.

Wasia, którego wybuch odrzucił na mniej więcej pięć metrów od pojazdu, szarpnął się cały i lekko uniósł głowę. Spojrzał na mnie, najwyraźniej tracąc już przytom­ność – nigdy nie zapomnę tego spojrzenia – po czym jego głowa ponownie opadła na ziemię i przestał się ruszać. Zeskoczy­łem na ziemię i pochyliłem się nad towa­rzy­szem. Jego prawe ramię było poszarpane, a cała prawa strona twarzy – od kości policzkowej po skroń – zamie­niła się w krwawą miazgę. Już nie oddychał. Rozejrzałem się wokół, zdezorien­to­wany i przerażony.

Szaron był jedynym z oddziału Prikłonskiego, który zginął, choć kilku innych zostało rannych – niektórzy na tyle ciężko, że trzeba ich było ewakuować z linii frontu. Fiedotow, który tak nierozważ­nie zarządził tankowanie, odniósł jedynie powierz­chowne rany. „Szkoda, że tylko tyle, bo to wszystko z jego winy” – skonstato­wał z goryczą Prikłonski.

Chociaż fronty bałtyckie nieubłaganie zbliżały się do Rygi, tempo natarcia było powolne, a jego koszty wysokie. Jak zauważył Sztemienko: „Przy takim przebiegu operacji nie mogło być mowy o szybkim zwycięstwie i ponosiliśmy coraz cięższe straty”. 24 września Stawka przeorga­ni­zo­wała więc ofensywę na Bałtyku, próbując w ten sposób wytrącić Niemców z równowagi. Wspie­rany przez sowiecką Flotę Bałtycką Front Leningradzki miał dokończyć wyzwalanie Estonii, a 2. i 3. Front Bałtycki miały wywrzeć większą presję na Rygę, nato­miast wojska 1. Frontu Bałtyckiego oraz 3. Frontu Białoruskiego – skoncentro­wać swój atak na położonym 280 kilometrów na południowy zachód od łotew­skiej stolicy Memlu (Kłajpe­dzie).

Stawka sformułowała stojące przed żołnie­rzami zadanie w niezbyt zgrabny, lecz wystar­cza­jąco prosty sposób: należało „odciąć całą grupę bałtycką nieprzyjaciela od Prus Wschodnich, a także stworzyć warunki do kolejnych uderzeń przeciwko niemu, aby unicest­wić wszystkie niemieckie siły faszystowskie na kierunku bałtyckim” – oznaczało to osta­teczne wykluczenie jakiejkolwiek możli­wości ponownego ustano­wie­nia korytarza między Grupą Armii Północ a Grupą Armii Środek. Generał Bagramian wyraził zachwyt, gdyż był to jego zdaniem „najdogodniejszy moment na niespo­dzie­wany manewr głównych sił Frontu w celu przeprowadzenia ataku z nowej, korzystniejszej strony”.

Przegrupowanie oznaczało zarazem poważną zmianę kierunku i ogromną operację logis­tyczną – Bagramian musiał wycofać swoje oddziały z frontu ryskiego i przekazać ich pozycje 2. Frontowi Bałtyc­kiemu, po czym przerzucić je 240 kilometrów na południe w celu przepro­wa­dze­nia nowej ofen­sywy. Dokładnie wiedział, jak to zrobić: „Przegrupowanie i transport objęły (łącznie z siłami 2. Frontu Bałtyckiego) 500 tysięcy żołnierzy, z górą 9 tysięcy dział i moździe­rzy, ponad 1300 czołgów oraz AS [artylerii samobież­nej], a także masę różnych innych zasobów”. Całe przesunięcie musiało zostać doko­nane w warunkach ścisłej maskirowki w ciągu dwóch tygodni. To skomplikowane przedsię­wzię­cie logistyczne zrealizo­wano tak umiejętnie, że niemiecki wywiad wykrył ruch czterech sowieckich armii na południe dopiero 4 października.

I nawet wtedy Niemcy nie byli w stanie dokładnie ustalić kierunku tego przemieszczenia. Stał się on jednak oczywisty już następnego dnia, gdy Bagramian posłał swoje wojska do boju. Do wieczora pierwsze jednostki 5. Gwardyj­skiej Armii Pancernej głęboko spenetro­wały niemiecką obronę wokół Memla, 9 paź­dzier­nika zaś przejęły pozycje sztabu północnego skrzydła 3. Armii Pancernej, po czym dotarły do wybrzeża Bałtyku na północ oraz południe od miasta, a tym samym nieodwołalnie i kata­stro­fal­nie przerwały komunikację między odizolowaną Grupą Armii Północ Schörnera a głównym korpusem Grupy Armii Środek.

Dopiero w tym momencie nazistowskie władze posłuchały żądań Wehr­machtu, aby ewaku­o­wać ludność cywilną z regionu. Do tej pory reżim podkreślał, że każde takie posu­nię­cie byłoby równo­znaczne ze zdradą i podlegałoby najsurowszym karom. Nawet teraz jednak wyjechać mogli tylko niedołężni starcy, kobiety i dzieci; sprawni mężczyźni – co oznaczało zbyt starych lub zbyt młodych, by trafić do regular­nej armii – musieli pozostać na miejscu i wcielono ich do Volkssturmu, czyli nowo utworzo­nego przez Himmlera odpo­wied­nika brytyjskiej Straży Krajowej. Członko­wie Volks­sturmu byli słabo wyszkoleni i uzbrojeni, a w prze­ci­wień­stwie do swoich odpowiedników z Wysp mieli masowo ginąć na polu bitwy. Tych nieszczęśników zaczęto wkrótce pogard­liwie określać mianem „Eintopf ”, czyli gulaszu, gdyż Volkssturm miał się składać z „nieświe­żego mięsa i zieleniny”. Jeden z oddziałów tego pospolitego ruszenia przeka­zano Dywizji Großdeutsch­land, gdzie został on doko­opto­wany do rezerw „elitarnej” niemieckiej jednostki bojowej. Kiedy Guy Sajer po raz pierwszy zobaczył tych nowych rekrutów, był zaskoczony:

Niektórzy mężczyźni, zgarbieni, o pałąkowatych nogach i poora­nych zmarszcz­kami twarzach, mieli prócz mun­duru i mauzera na ramieniu sześćdzie­siąt albo sześćdzie­siąt pięć lat na karku. Ale jeszcze więk­szym zaskocze­niem byli młodzi […] chodziło rzeczy­wiś­cie o dzieci, które kroczyły u boku staruszków o twarzach pełnych cierpienia. Najstarsze spośród nich liczyło zaledwie szes­naście lat. Nie skłamię, jeśli powiem, że niektóre miały lat trzynaście. Pośpiesz­nie ubrano je w pod­nisz­czone żołnierskie mundury. Karabiny, które dostały, były czasem tak duże jak one. Był to zarazem komiczny i przerażający widok. W oczach tych dzieci dało się jedynie wyczytać niepokój; taki sam jak u pierwszaków na początku roku szkolnego.

Obawy młodziutkich żołnierzy były uzasadnione: i tak ciężkie już straty, jakie poniosła Dywizja Groß­deutsch­land, przebijając się do Rygi w bezsku­tecz­nej próbie wzmocnienia oblężonego garnizonu, w nadchodzą­cych tygodniach miały gwałtownie wzrosnąć. Podobny los czekał kawal­kadę zdespero­wa­nych uchodź­ców, którzy podążali za żołnierzami do miejsca, w którym mieli nadzieję uzyskać bezpieczne schronienie. Jak opisał to Sajer:

Widzę tragiczny, niekończący się orszak uchodź­ców, brną­cych na ogół pieszo w srogim mrozie i błocie z pierw­szych roztopionych śniegów; widzę niewyobra­żalny chaos, jaki staramy się opano­wać, pomimo zakazu przełożo­nych poma­gając ludziom i pod­trzy­mu­jąc ich na duchu. Każdy wehikuł o sprawnym silniku choćby tylko przez godzinę wiezie prócz najnie­zbęd­niej­szego sprzętu wojsko­wego chmarę wystraszo­nych dzieciaków, drżą­cych z zimna, głodu, ze stra­chu i Bóg wie z jakiego jeszcze powodu. Pełzające pojazdy oto­czone są rodzi­nami. Wśród nich widać żołnierzy – ostatnią nadzieję uchodźców.

Oczywiście nie każdy uchodźca uwięziony w kleszczach 1. Frontu Bałtyc­kiego szukał schro­nie­nia w Rydze, która upadła 13 paź­dzier­nika. W okoli­cach Memla, gdzie też były dobre podstawy, by sądzić, że zwycięskie wojska nie potraktują miejscowej lud­ności z szacunkiem, szybko rozcho­dziły się przerażające opo­wie­ści o „grabieży, gwałtach i plądrowa­niu”. W rezultacie rodziny się rozdzie­lały: niektórzy uciekali do lasu lub kryli się po szopach i jaskiniach; inni znajdo­wali na wybrzeżu łodzie, którymi przy odrobi­nie szczęścia można było dopłynąć do względnie bez­piecz­nych Prus Wschodnich; jeszcze inni ruszali wpław przez zalew do Mierzei Kurońskiej tylko po to, by utonąć, nie osiągnąwszy tego pozornie bliskiego celu.

Maj 1945 roku – Niemcy kapitulujący w kotle kurlandzkim składają broń.
(TASS)

Wkrótce ofiarą blitzkriegu Bagramiana padła jednostka artyleryj­ska Ludwiga Dürlinga. 9 paź­dzier­nika, gdy 5. Gwardyjska Armia Pancerna przebiła się na połud­niowy zachód od pozycji jego dywizji, Niemcy zaczęli szybko wycofy­wać się na zachód, by dołączyć do licznych formacji pancernych Grupy Armii Północ, które podjęły próbę wyrwania się z sowieckiej pętli na północ od Memla. Początkowo, mimo niepowo­dze­nia tego kontrataku, Dürling wykazy­wał niezwykły optymizm. W liście do brata z 15 paź­dzier­nika pisał: „Jesteśmy wprawdzie odcięci od lądu, ale otrzymujemy zaopatrzenie przez port Libau [Lipawa, na północ od Memla (Kłajpedy)] […]. Nie martwię się; poradzimy sobie, moja dywizja była przecież w kotle już kilkakrotnie”.

Dwa tygodnie później jego nastrój zdążył się pogorszyć:

Wczoraj mieliśmy duży atak Rosjan, […] są niesamowi­cie mocni. Prawdopo­dob­nie już nie uda nam się ponow­nie otworzyć korytarza lądowego na południe – Iwan rozma­załby nas na miazgę. Nawiasem mówiąc, już to robi. Po prostu zakła­dam, że prędzej czy później wywiozą nas statki. Albo zostaniemy tutaj, aż wszyst­kich nas rozpie­przą […]. Nigdy w życiu nie doświadczy­łem takiej nawały artyleryj­skiej. Na wzgórzu, gdzie miałem pozycję, jeden lej po pocisku był prawie od razu przy drugim.

Rozgoryczony i rozżalony Dürling narzekał na żywienie w pułku: „co haniebne, nie otrzymu­jemy prawie żadnych dodatkowych racji, a piechota i SS dostają ich mnóstwo. To wielka, cholerna hańba”. Bardziej trwożyły go jednak inne rzeczy:

To wszystko jest i tak oszustwem. Czasami zasta­na­wiam się, po co w ogóle jeszcze walczymy, skoro nieprzyjaciel wypruwa z nas bebechy. Jak wygrać taką wojnę? Cóż, jeżeli o mnie chodzi, może tak być dalej. W końcu wszyst­kich nas i tak diabli wezmą – czy tutaj, czy w Niem­czech.

Dwa dni później nie miał już właściwie nadziei:

W baterii pozostało już tylko kilku zwiadowców, więc oczy­wiś­cie cały czas jest moja kolej. Najpóź­niej jutro muszę znowu ruszać na zwiad […]. Rosjanie atakują dzień i noc […], front powoli, ale zdecydowa­nie cofa się coraz bardziej na północ. Mam tylko nadzieję, że wywiozą nas z Libau na czas […]. Doszed­łem do wniosku, że wojna jest przegrana i nie mamy już niczego, co moglibyśmy przeciwstawić Rosja­nom i Amery­ka­nom. Całe to gadanie o rzekomej nowej broni i rychłym zwy­cięs­twie to tylko propaganda, żebyśmy walczyli dalej. Biorą nas za durniów.


Artykuł jest fragmentem książki

Ostatnia runda 1944: Jak Stalin wygrał wojnę

↓ KLIKNIJ I KUP PONIŻEJ ↓


W ciągu następnego tygodnia pułk Dürlinga dołączył do długich kolumn ludzi oraz maszyn wycofują­cych się z oblężonego miasta wzdłuż wybrzeża i szukają­cych tymczasowego wytchnienia na jeszcze bardziej odległym od Rzeszy Półwyspie Kurlandzkim, skąd jedyna droga ucieczki wiodła przez Bałtyk. Pod koniec paździer­nika 33 niemieckie dywizje – ponad 250 tysięcy żołnie­rzy, których rozpacz­liwie potrzebowano na innych frontach – zostały uwięzione na odizolowanym skrawku tery­torium Łotwy między wybrzeżem a liczącą 160 kilometrów linią frontu przebie­ga­jącą od Zatoki Ryskiej na wschodzie do miejsca położonego nieco na południe od nadmorskiego Libau (dziś łotewskiej Lipawy) na zacho­dzie.

Ze strate­gicz­nego punktu widzenia ich rolą było ponieść „śmierć na raty” pod­czas usiło­wa­nia utrzyma­nia frontu w serii bitew na wynisz­cze­nie, których nie mieli żadnej nadziei wygrać. Guderian mówił później, że stoczył z Hitlerem „zażartą walkę o wycofanie tych bezcennych oddzia­łów”; naczelny dowódca upierał się pozostawić je na miejscu, powta­rza­jąc w kółko: „Niemiecki żołnierz nie oddaje dobrowolnie ani piędzi ziemi; grupa armii walczy tam, gdzie jest”.

Stosując się do tych rozkazów, Schörner zabronił używania słowa „kocioł” na określe­nie półwyspu, gdyż brzmiało ono nazbyt pesymistycznie; krążyły nawet pogłoski, że naruszenie zakazu będzie karane śmiercią. Niezależnie od tego, czy było to prawdą, śmierć – zwielo­krot­niona – miała stać się nieodłącz­nym elemen­tem zmagań w kotle kurlandzkim, który oficjalny niemiecki historyk tych walk określił mianem „stworzonej dobrowolnie przez Hitlera Dunkierki, lecz z zakazem ewakuacji”.


Artykuł opublikowany we współpracy z wydawnictwem Znak Horyzont. Ilustracje pochodzą od redakcji.

W.S. Tarasiewicz, TASS