19 września 1944 roku, a więc chwilę po Rumunii i Bułgarii, nazistów opuściła Finlandia – sojusznik od początku oportunistyczny. Głównodowodzący Fińskich Sił Obronnych i prezydent kraju marszałek Carl Mannerheim nie miał innego wyjścia, jak tylko podpisać porozumienie o zawieszeniu broni ze Związkiem Radzieckim oraz Wielką Brytanią. Była to dla niego gorzka pigułka do przełknięcia. W 1941 roku Mannerheim połączył siły z Hitlerem w ramach, jak to określano w Finlandii, „wojny kontynuacyjnej”.
Celem marszałka było odzyskanie terenów – w szczególności leżącej nad Zatoką Fińską Karelii – które utracił na rzecz Związku Radzieckiego na mocy traktatu podpisanego w Moskwie po wojnie zimowej w latach 1939–1940, kiedy to Finowie zmusili Armię Czerwoną do największego wysiłku, zanim ostatecznie uznali swoją porażkę. W sojuszu z nazistami fińska armia pomogła utrzymać oblężenie Leningradu, a tym samym ponownie zajęła utracone ziemie. Po odblokowaniu miasta w styczniu 1944 roku jednostki Frontu Leningradzkiego Goworowa i Frontu Karelskiego Mierieckowa wdarły się jednak w głąb Finlandii.
Do lipca Sowieci zajęli znacznie więcej fińskiego terytorium – w tym Karelię – niż stracili w miesiącach poprzedzających blokadę. Aby zwolnić jednostki dla innych frontów, Stawka zawiesiła tę ofensywę i utworzyła dobrze umocnioną linię obronną, z której nękała znużone już wojska Mannerheima. Zdając sobie sprawę, że dalszy atak jest nieunikniony, Finowie – którzy od wiosny ponieśli straty w liczbie około 600 tysięcy ofiar – postanowili wysondować Moskwę co do perspektyw zawieszenia broni ze Związkiem Radzieckim.
Artykuł jest fragmentem książki
Ostatnia runda 1944: Jak Stalin wygrał wojnę
↓ KLIKNIJ I KUP PONIŻEJ ↓
Decyzja ta zapadła mimo usilnych starań dyplomatycznych niemieckiego ministra spraw zagranicznych Joachima von Ribbentropa, a później także szefa OKW Wilhelma Keitla, który przybył do Helsinek 17 sierpnia, przywożąc ze sobą jedno z najwyższych odznaczeń za waleczność ze szkatuły Hitlera – Liście Dębu – aby dodać je do Krzyża Rycerskiego Krzyża Żelaznego Mannerheima. Siedemdziesięciosiedmioletni marszałek, weteran Cesarskiej Armii Rosyjskiej Mikołaja II, nie dał się jednak zwieść. Oświadczywszy Keitlowi, że fińska armia nie zniesie kolejnego rozlewu krwi, posypał dodatkowo rany nazistów solą, informując go, iż Helsinki uważają wcześniejsze umowy z Berlinem za zawarte pod przymusem i nieważne.
29 sierpnia Kreml odpowiedział na wstępne zapytanie Finlandii, oświadczając, że rząd sowiecki byłby skłonny przyjąć delegację pod dwoma warunkami: Helsinki miały zerwać stosunki z III Rzeszą i nakazać wszystkim niemieckim oddziałom natychmiastowe opuszczenie Finlandii; ponadto jeżeli Wehrmacht nie zastosowałby się do tego polecenia, Berlin miał zostać poinformowany, że wszelkie niemieckie oddziały pozostające na terytorium kraju po 15 września zostaną internowane. 2 września fiński parlament zaakceptował te warunki i upoważnił rząd do zerwania stosunków z nazistowskimi Niemcami.
Pięć dni później fińska delegacja przybyła do Moskwy, gdzie kazano jej czekać przez następny tydzień, zanim Sowieci zdecydowali się przedstawić swoje nienegocjowalne warunki zawieszenia broni. Zgodnie z nimi Finowie mieli nie tylko zaakceptować granice ustalone w traktacie moskiewskim, lecz także oddać ZSRR inne cenne strategicznie regiony – na zawsze lub na mocy długoterminowej dzierżawy terenów, z których ostrzał sowieckiej ciężkiej artylerii zdołałby dosięgnąć Helsinek. Finlandia musiała również wypłacić w ciągu pięciu lat sięgające 300 milionów dolarów reparacje. 19 września parlament w Helsinkach zatwierdził dokument, który oznaczał w rzeczywistości kapitulację, i tego samego popołudnia fińscy delegaci w Moskwie złożyli pod nim podpisy. Było to dla Finlandii upokorzenie, ale zarazem jedyne realistyczne wyjście z sytuacji. Mannerheim okazał się mądrym mężem stanu, który uratował w ten sposób swoją ojczyznę przed staniem się bolszewickim państwem klienckim w obrębie rozszerzającego się imperium Stalina.
Niemal niezwłocznie po podpisaniu zawieszenia broni Sowieci wywarli na Helsinki silną presję, by wojska fińskie ruszyły na byłych sojuszników i pomogły w całkowitym wyparciu Grupy Armii Północ z Finlandii. Mannerheim podporządkował się i nakazał swoim żołnierzom dołączyć do Sowietów we wznowionej ofensywie przeciwko Niemcom. Schörner, dowodzący teraz Grupą Armii Północ, przewidział przejście Finów na drugą stronę i zaczął się już wycofywać przez Norwegię w kierunku Przylądka Północnego na północnym zachodzie i Zatoki Botnickiej na południu. Hitler zdawał sobie sprawę, że utrzymanie tam przyczółka będzie niemożliwe, dlatego tym razem zaakceptował zalecenie swoich dowódców, aby 20. Armia Górska ewakuowała cały obszar. Chociaż połączone Front Leningradzki i Front Karelski nie mogły sobie zapisać na koncie triumfu, nie zdoławszy zapobiec ucieczce większości wojsk niemieckich, które wymknęły się bez uszczerbku, był to kolejny znaczący krok na drodze do klęski nazistowskich Niemiec.

Generałowie Ferdinand Schörner (z prawej) i Otto Wöhler, kwiecień 1944 roku.
(Bundesarchiv, Bild 183-2007-0313-500 / Mittelstaedt, Heinz / CC-BY-SA 3.0)
Pod koniec września 1944 roku armie Hitlera nad Bałtykiem znajdowały się w wielkim niebezpieczeństwie. Litewska stolica, Wilno, upadła 13 lipca, estońskie miasto Narwa 10 sierpnia, a stolica Estonii, Tallinn, 26 września; ponadto obecność sił sowieckich nad Zatoką Ryską zapowiadała nieuchronny upadek stolicy Łotwy. Grupa Armii Północ wspierana przez 3. Armię Pancerną, gdy została zaatakowana przez wojska 1., 2. i 3. Frontu Bałtyckiego oraz 3. Frontu Białoruskiego, musiała bronić długiego, odległego, płytkiego i niebezpiecznie odsłoniętego frontu, który nie przedstawiał dla Wehrmachtu znaczącej wartości strategicznej. Jako że siły Grupy Armii Środek były już rozciągnięte do granic możliwości, słabe i zniechęcone dywizje Schörnera stanęły w obliczu odcięcia oraz okrążenia, a najbardziej oczywistą, ale zakazaną drogą ucieczki pozostawało Morze Bałtyckie.
Ryga była atakowana od północy, wschodu i południa przez wszystkie trzy fronty bałtyckie. Chociaż upadek łotewskiej stolicy był przesądzony, Sowieci musieli przełamać silny opór Niemców, którzy okopali się za dobrze umocnionymi liniami obronnymi ponad 60 kilometrów od miasta i zdołali stamtąd przeprowadzić serię destrukcyjnych kontrataków oraz ustanowić – choć kosztem ciężkich ofiar – wąski korytarz łączący oblężoną Grupę Armii Północ Schörnera z Grupą Armii Środek. Tylko utrzymanie tego korytarza dawało szansę ucieczki zarówno drogą lądową, jak i drogą morską.
Wśród dowódców Hitlera Schörner wyróżniał się wyjątkową brutalnością. Zdawało się, że ten fanatycznie oddany nazizmowi i sadystyczny służbista czerpał przyjemność z zastraszania podwładnych – do tego stopnia, że osobiście nakazał egzekucję setek żołnierzy pod swoim dowództwem za „tchórzostwo” lub „defetyzm”. Fanatyzm nie wystarczał jednak, by powstrzymać sowieckie natarcie – doprowadził natomiast do potężnego rozlewu krwi. Jak obrazowo ujął to Sztemienko: „Nasze oddziały musiały metodycznie przedzierać się przez obronę nieprzyjaciela i spychać go metr po metrze”.
Na początku września sierżant Ludwig Dürling, służący w jednym z poważnie uszczuplonych pułków artylerii Schörnera, wysłał list z Mitau (Jełgawy) – placówki obronnej położonej około 40 kilometrów na południowy zachód od Rygi – do swojego młodszego brata Erwina. Był w ponurym nastroju:
Z innych frontów nie ma żadnych dobrych wieści […]. Teraz także Finlandia. Czy przegramy w końcu tę wojnę? To byłoby straszliwe, zaiste powód do rozpaczy. My, Niemcy, naprawdę nie byliśmy takimi zbrodniarzami, nawet jeżeli naziści trochę przesadzili z Żydami. Cóż, wolałbym zginąć, niż jechać do Rosji na roboty przymusowe, przynajmniej całe to gówno by się skończyło.
Tydzień później napisał jeszcze jeden list, tym razem z bunkra „wczesnego ostrzegania” swojej jednostki:
Iwan już nas dostrzegł i czasem do nas strzela – straciliśmy kolejnych dwóch ludzi […]. Nam samym prawie nie wolno strzelać, gdyż najwyraźniej brakuje amunicji, a rezultat jest taki, że Iwan biega, nie kryjąc się, po otwartej przestrzeni. Mam tylko nadzieję, że Rosjanie nie dotrą tu zbyt szybko, bo zrobi się nieciekawie. […] Nie minie wiele czasu, zanim zaatakują gdzieś z ogromną przewagą, żeby przedrzeć się [do] Morza Bałtyckiego.
Nawiasem mówiąc, odkąd jestem tutaj z moją baterią, zginęło już czterech ludzi z oddziału, a ośmiu zostało rannych, niektórzy poważnie, […] wkrótce zupełnie nas zabraknie.
Rozgoryczony tą myślą Dürling wyraził następnie rozczarowanie i wściekłość:
Mnóstwo ludzi należących do oddziału nic nie robi, są bezużyteczni. To hańba. W kółko to samo – jedni leżą w gównie aż do śmierci, a drudzy siedzą na tyłach, gadają o bzdurach, jedzą i świetnie się bawią […]. Brak nam prawdziwego dowódcy – tego, którego mamy teraz, przysłali na zastępstwo; niewiele mówi czy robi […]. Tak, to wszystko hańba i mam tylko nadzieję, że wkrótce się skończy.
Po drugiej stronie tej samej linii mechanik porucznik Elektron Prikłonski, którego złożona z trzech pojazdów jednostka artyleryjska walczyła w szeregach 3. Frontu Białoruskiego, przyglądał się kolumnie niemieckich jeńców mijających ich zakamuflowaną na skraju dużego lasu pozycję:
Szli gęsiego jeden za drugim, pochyleni, patrząc pod nogi, szurając podeszwami po drobnym, suchym piasku […]. Nagle nisko, równolegle do drogi z potężnym rykiem nadleciała eskadra dziewięciu szturmowych Iłów-2. Jeńcy – jakby na rozkaz – padli natychmiast płasko na ziemię. Eskortujący ich żołnierze nie byli w stanie nic zrobić: jakkolwiek by przeklinali i kopali „synów Vaterlandu”, ci się nie podnieśli, dopóki groźny warkot naszych „garbatych” nie umilkł w oddali.
W miarę jak oddział Prikłonskiego ostrożnie zbliżał się do niemieckich linii, napięcie gwałtownie rosło:
W ogóle nie spaliśmy. Czasem na lewej flance, a czasem na prawej wybuchała nerwowa wymiana ognia – to niewidzialna piechota kontynuowała wyrównywanie rachunków […]. Świetliki pocisków smugowych błyskają w pobliżu w gęstym mroku lub powoli szybują w oddali. Podczas wymiany ognia wszyscy wytężamy słuch, by nie umknął nam hałas zbliżających się niemieckich czołgów.
Następnego ranka Prikłonski, z „zaczerwienionymi od niewyspania” oczyma, uniósł ostrożnie pokrywę włazu swojego czołgu i wyjrzał na zewnątrz „niczym dawny wojownik zza tarczy, usiłując dostrzec, skąd i dokąd strzelają”. Nagle zauważył między sztachetami ogrodzenia ruszającą się lufę niemieckiego karabinu maszynowego. Natychmiast wybuchła wymiana ognia, która ustała dopiero wtedy, gdy jeden z żołnierzy piechoty nadbiegł z wiadomością, że po drugiej stronie wioski wykryto trzy lub cztery czołgi wroga. Prikłonski wraz z załogą uruchomili pojazd i ruszyli w tamtą stronę. Nie zostali wykryci do chwili, gdy w odległości mniej więcej kilometra zobaczyli niemiecką kolumnę usiłującą schronić się w lesie. Otworzyli ogień. Ostrzeliwani odpowiedzieli tym samym, przyspieszając w ucieczce. Jeden z niemieckich wozów zjechał z drogi i niemal przewrócił się w rowie: „Dmitrij [strzelec] starannie wycelował i trafił trzecim pociskiem. Eksplozja oderwała wieżę czołgu, a na tle lasu rozbłysnął płomień palącej się benzyny”. Reszta batalionu nieprzyjaciela uciekła do lasu, skąd ponownie otworzyła ogień wraz z artylerią i baterią moździerzy, co zmusiło oddział Prikłonskiego do schowania się wśród zabudowań wioski.
Po 24 godzinach bez snu Prikłonski i reszta załogi mieli nadzieję odpocząć, ale zastępca dowódcy, starszy lejtnant Siergiej Fiedotow – „postawny, przypominający niedźwiedzia mężczyzna z dobrodusznym zazwyczaj wyrazem szerokiej, piegowatej, dziobatej twarzy” – krzyknął niecierpliwie: „Dowódca pojazdu! Rozpoczynajcie tankowanie! Wyśpicie się po wojnie”. Prikłonski usiłował oponować, mówiąc, że tankowanie za dnia w odsłoniętym miejscu jest niebezpieczne, ale jego zastrzeżenia zostały zlekceważone. Tak więc podczas gdy Fiedotow stał oparty o jeden z czołgów, Prikłonski odkręcał korek wlewu, a drugi załogant napełniał wiadro z 200‑litrowej beczki benzyny. Trzeci – Wasia Szaron – zaczął właśnie przenosić paliwo do miejsca, gdzie czekał Prikłonski, gdy nagle nastąpiła eksplozja. Między nimi spadł pocisk artyleryjski.
Wasia, którego wybuch odrzucił na mniej więcej pięć metrów od pojazdu, szarpnął się cały i lekko uniósł głowę. Spojrzał na mnie, najwyraźniej tracąc już przytomność – nigdy nie zapomnę tego spojrzenia – po czym jego głowa ponownie opadła na ziemię i przestał się ruszać. Zeskoczyłem na ziemię i pochyliłem się nad towarzyszem. Jego prawe ramię było poszarpane, a cała prawa strona twarzy – od kości policzkowej po skroń – zamieniła się w krwawą miazgę. Już nie oddychał. Rozejrzałem się wokół, zdezorientowany i przerażony.
Szaron był jedynym z oddziału Prikłonskiego, który zginął, choć kilku innych zostało rannych – niektórzy na tyle ciężko, że trzeba ich było ewakuować z linii frontu. Fiedotow, który tak nierozważnie zarządził tankowanie, odniósł jedynie powierzchowne rany. „Szkoda, że tylko tyle, bo to wszystko z jego winy” – skonstatował z goryczą Prikłonski.
Chociaż fronty bałtyckie nieubłaganie zbliżały się do Rygi, tempo natarcia było powolne, a jego koszty wysokie. Jak zauważył Sztemienko: „Przy takim przebiegu operacji nie mogło być mowy o szybkim zwycięstwie i ponosiliśmy coraz cięższe straty”. 24 września Stawka przeorganizowała więc ofensywę na Bałtyku, próbując w ten sposób wytrącić Niemców z równowagi. Wspierany przez sowiecką Flotę Bałtycką Front Leningradzki miał dokończyć wyzwalanie Estonii, a 2. i 3. Front Bałtycki miały wywrzeć większą presję na Rygę, natomiast wojska 1. Frontu Bałtyckiego oraz 3. Frontu Białoruskiego – skoncentrować swój atak na położonym 280 kilometrów na południowy zachód od łotewskiej stolicy Memlu (Kłajpedzie).
Stawka sformułowała stojące przed żołnierzami zadanie w niezbyt zgrabny, lecz wystarczająco prosty sposób: należało „odciąć całą grupę bałtycką nieprzyjaciela od Prus Wschodnich, a także stworzyć warunki do kolejnych uderzeń przeciwko niemu, aby unicestwić wszystkie niemieckie siły faszystowskie na kierunku bałtyckim” – oznaczało to ostateczne wykluczenie jakiejkolwiek możliwości ponownego ustanowienia korytarza między Grupą Armii Północ a Grupą Armii Środek. Generał Bagramian wyraził zachwyt, gdyż był to jego zdaniem „najdogodniejszy moment na niespodziewany manewr głównych sił Frontu w celu przeprowadzenia ataku z nowej, korzystniejszej strony”.
Przegrupowanie oznaczało zarazem poważną zmianę kierunku i ogromną operację logistyczną – Bagramian musiał wycofać swoje oddziały z frontu ryskiego i przekazać ich pozycje 2. Frontowi Bałtyckiemu, po czym przerzucić je 240 kilometrów na południe w celu przeprowadzenia nowej ofensywy. Dokładnie wiedział, jak to zrobić: „Przegrupowanie i transport objęły (łącznie z siłami 2. Frontu Bałtyckiego) 500 tysięcy żołnierzy, z górą 9 tysięcy dział i moździerzy, ponad 1300 czołgów oraz AS [artylerii samobieżnej], a także masę różnych innych zasobów”. Całe przesunięcie musiało zostać dokonane w warunkach ścisłej maskirowki w ciągu dwóch tygodni. To skomplikowane przedsięwzięcie logistyczne zrealizowano tak umiejętnie, że niemiecki wywiad wykrył ruch czterech sowieckich armii na południe dopiero 4 października.
I nawet wtedy Niemcy nie byli w stanie dokładnie ustalić kierunku tego przemieszczenia. Stał się on jednak oczywisty już następnego dnia, gdy Bagramian posłał swoje wojska do boju. Do wieczora pierwsze jednostki 5. Gwardyjskiej Armii Pancernej głęboko spenetrowały niemiecką obronę wokół Memla, 9 października zaś przejęły pozycje sztabu północnego skrzydła 3. Armii Pancernej, po czym dotarły do wybrzeża Bałtyku na północ oraz południe od miasta, a tym samym nieodwołalnie i katastrofalnie przerwały komunikację między odizolowaną Grupą Armii Północ Schörnera a głównym korpusem Grupy Armii Środek.
Dopiero w tym momencie nazistowskie władze posłuchały żądań Wehrmachtu, aby ewakuować ludność cywilną z regionu. Do tej pory reżim podkreślał, że każde takie posunięcie byłoby równoznaczne ze zdradą i podlegałoby najsurowszym karom. Nawet teraz jednak wyjechać mogli tylko niedołężni starcy, kobiety i dzieci; sprawni mężczyźni – co oznaczało zbyt starych lub zbyt młodych, by trafić do regularnej armii – musieli pozostać na miejscu i wcielono ich do Volkssturmu, czyli nowo utworzonego przez Himmlera odpowiednika brytyjskiej Straży Krajowej. Członkowie Volkssturmu byli słabo wyszkoleni i uzbrojeni, a w przeciwieństwie do swoich odpowiedników z Wysp mieli masowo ginąć na polu bitwy. Tych nieszczęśników zaczęto wkrótce pogardliwie określać mianem „Eintopf ”, czyli gulaszu, gdyż Volkssturm miał się składać z „nieświeżego mięsa i zieleniny”. Jeden z oddziałów tego pospolitego ruszenia przekazano Dywizji Großdeutschland, gdzie został on dokooptowany do rezerw „elitarnej” niemieckiej jednostki bojowej. Kiedy Guy Sajer po raz pierwszy zobaczył tych nowych rekrutów, był zaskoczony:
Niektórzy mężczyźni, zgarbieni, o pałąkowatych nogach i pooranych zmarszczkami twarzach, mieli prócz munduru i mauzera na ramieniu sześćdziesiąt albo sześćdziesiąt pięć lat na karku. Ale jeszcze większym zaskoczeniem byli młodzi […] chodziło rzeczywiście o dzieci, które kroczyły u boku staruszków o twarzach pełnych cierpienia. Najstarsze spośród nich liczyło zaledwie szesnaście lat. Nie skłamię, jeśli powiem, że niektóre miały lat trzynaście. Pośpiesznie ubrano je w podniszczone żołnierskie mundury. Karabiny, które dostały, były czasem tak duże jak one. Był to zarazem komiczny i przerażający widok. W oczach tych dzieci dało się jedynie wyczytać niepokój; taki sam jak u pierwszaków na początku roku szkolnego.
Obawy młodziutkich żołnierzy były uzasadnione: i tak ciężkie już straty, jakie poniosła Dywizja Großdeutschland, przebijając się do Rygi w bezskutecznej próbie wzmocnienia oblężonego garnizonu, w nadchodzących tygodniach miały gwałtownie wzrosnąć. Podobny los czekał kawalkadę zdesperowanych uchodźców, którzy podążali za żołnierzami do miejsca, w którym mieli nadzieję uzyskać bezpieczne schronienie. Jak opisał to Sajer:
Widzę tragiczny, niekończący się orszak uchodźców, brnących na ogół pieszo w srogim mrozie i błocie z pierwszych roztopionych śniegów; widzę niewyobrażalny chaos, jaki staramy się opanować, pomimo zakazu przełożonych pomagając ludziom i podtrzymując ich na duchu. Każdy wehikuł o sprawnym silniku choćby tylko przez godzinę wiezie prócz najniezbędniejszego sprzętu wojskowego chmarę wystraszonych dzieciaków, drżących z zimna, głodu, ze strachu i Bóg wie z jakiego jeszcze powodu. Pełzające pojazdy otoczone są rodzinami. Wśród nich widać żołnierzy – ostatnią nadzieję uchodźców.
Oczywiście nie każdy uchodźca uwięziony w kleszczach 1. Frontu Bałtyckiego szukał schronienia w Rydze, która upadła 13 października. W okolicach Memla, gdzie też były dobre podstawy, by sądzić, że zwycięskie wojska nie potraktują miejscowej ludności z szacunkiem, szybko rozchodziły się przerażające opowieści o „grabieży, gwałtach i plądrowaniu”. W rezultacie rodziny się rozdzielały: niektórzy uciekali do lasu lub kryli się po szopach i jaskiniach; inni znajdowali na wybrzeżu łodzie, którymi przy odrobinie szczęścia można było dopłynąć do względnie bezpiecznych Prus Wschodnich; jeszcze inni ruszali wpław przez zalew do Mierzei Kurońskiej tylko po to, by utonąć, nie osiągnąwszy tego pozornie bliskiego celu.
Wkrótce ofiarą blitzkriegu Bagramiana padła jednostka artyleryjska Ludwiga Dürlinga. 9 października, gdy 5. Gwardyjska Armia Pancerna przebiła się na południowy zachód od pozycji jego dywizji, Niemcy zaczęli szybko wycofywać się na zachód, by dołączyć do licznych formacji pancernych Grupy Armii Północ, które podjęły próbę wyrwania się z sowieckiej pętli na północ od Memla. Początkowo, mimo niepowodzenia tego kontrataku, Dürling wykazywał niezwykły optymizm. W liście do brata z 15 października pisał: „Jesteśmy wprawdzie odcięci od lądu, ale otrzymujemy zaopatrzenie przez port Libau [Lipawa, na północ od Memla (Kłajpedy)] […]. Nie martwię się; poradzimy sobie, moja dywizja była przecież w kotle już kilkakrotnie”.
Dwa tygodnie później jego nastrój zdążył się pogorszyć:
Wczoraj mieliśmy duży atak Rosjan, […] są niesamowicie mocni. Prawdopodobnie już nie uda nam się ponownie otworzyć korytarza lądowego na południe – Iwan rozmazałby nas na miazgę. Nawiasem mówiąc, już to robi. Po prostu zakładam, że prędzej czy później wywiozą nas statki. Albo zostaniemy tutaj, aż wszystkich nas rozpieprzą […]. Nigdy w życiu nie doświadczyłem takiej nawały artyleryjskiej. Na wzgórzu, gdzie miałem pozycję, jeden lej po pocisku był prawie od razu przy drugim.
Rozgoryczony i rozżalony Dürling narzekał na żywienie w pułku: „co haniebne, nie otrzymujemy prawie żadnych dodatkowych racji, a piechota i SS dostają ich mnóstwo. To wielka, cholerna hańba”. Bardziej trwożyły go jednak inne rzeczy:
To wszystko jest i tak oszustwem. Czasami zastanawiam się, po co w ogóle jeszcze walczymy, skoro nieprzyjaciel wypruwa z nas bebechy. Jak wygrać taką wojnę? Cóż, jeżeli o mnie chodzi, może tak być dalej. W końcu wszystkich nas i tak diabli wezmą – czy tutaj, czy w Niemczech.
Dwa dni później nie miał już właściwie nadziei:
W baterii pozostało już tylko kilku zwiadowców, więc oczywiście cały czas jest moja kolej. Najpóźniej jutro muszę znowu ruszać na zwiad […]. Rosjanie atakują dzień i noc […], front powoli, ale zdecydowanie cofa się coraz bardziej na północ. Mam tylko nadzieję, że wywiozą nas z Libau na czas […]. Doszedłem do wniosku, że wojna jest przegrana i nie mamy już niczego, co moglibyśmy przeciwstawić Rosjanom i Amerykanom. Całe to gadanie o rzekomej nowej broni i rychłym zwycięstwie to tylko propaganda, żebyśmy walczyli dalej. Biorą nas za durniów.
Artykuł jest fragmentem książki
Ostatnia runda 1944: Jak Stalin wygrał wojnę
↓ KLIKNIJ I KUP PONIŻEJ ↓
W ciągu następnego tygodnia pułk Dürlinga dołączył do długich kolumn ludzi oraz maszyn wycofujących się z oblężonego miasta wzdłuż wybrzeża i szukających tymczasowego wytchnienia na jeszcze bardziej odległym od Rzeszy Półwyspie Kurlandzkim, skąd jedyna droga ucieczki wiodła przez Bałtyk. Pod koniec października 33 niemieckie dywizje – ponad 250 tysięcy żołnierzy, których rozpaczliwie potrzebowano na innych frontach – zostały uwięzione na odizolowanym skrawku terytorium Łotwy między wybrzeżem a liczącą 160 kilometrów linią frontu przebiegającą od Zatoki Ryskiej na wschodzie do miejsca położonego nieco na południe od nadmorskiego Libau (dziś łotewskiej Lipawy) na zachodzie.
Ze strategicznego punktu widzenia ich rolą było ponieść „śmierć na raty” podczas usiłowania utrzymania frontu w serii bitew na wyniszczenie, których nie mieli żadnej nadziei wygrać. Guderian mówił później, że stoczył z Hitlerem „zażartą walkę o wycofanie tych bezcennych oddziałów”; naczelny dowódca upierał się pozostawić je na miejscu, powtarzając w kółko: „Niemiecki żołnierz nie oddaje dobrowolnie ani piędzi ziemi; grupa armii walczy tam, gdzie jest”.
Stosując się do tych rozkazów, Schörner zabronił używania słowa „kocioł” na określenie półwyspu, gdyż brzmiało ono nazbyt pesymistycznie; krążyły nawet pogłoski, że naruszenie zakazu będzie karane śmiercią. Niezależnie od tego, czy było to prawdą, śmierć – zwielokrotniona – miała stać się nieodłącznym elementem zmagań w kotle kurlandzkim, który oficjalny niemiecki historyk tych walk określił mianem „stworzonej dobrowolnie przez Hitlera Dunkierki, lecz z zakazem ewakuacji”.
Artykuł opublikowany we współpracy z wydawnictwem Znak Horyzont. Ilustracje pochodzą od redakcji.