Amerykańska wojna domowa – zwana w naszym języku secesyjną – to w Polsce temat słabo znany, zarówno jako temat historyczny, jak i motyw literacki. Oczywiście każdy zna „Przeminęło z wiatrem”, wypada też, aby kulturalny Czytelnik przynajmniej kojarzył „Szkarłatne godło odwagi”, lecz zasadniczo dla wydawców i tłumaczy znad Wisły ten kluczowy okres w historii naszego największego, bądź co bądź, sojusznika to wciąż terra incognita. Tym bardziej dla tutejszych pisarzy. Oczywiście było kwestią czasu powstanie naszej, rodzimej powieści o wojnie secesyjnej. Jeżeli się nie mylę, pierwszym Lachem, który postanowił zmierzyć się z tym tematem, jest Jakub Ćwiek, a efekt jego starań trafił na księgarskie półki jako powieść „Krzyż Południa”, a konkretnie jako jej – póki co – pierwszy tom.

Mam pewne opory przed nazwaniem tej książki bardzo dobrą, ale nie mam wątpliwości co do tego, że jest bardzo ciekawa. I nie, to w żadnej mierze nie jest twierdzenie wewnętrznie sprzeczne. Jakoś tak się składa, że Ćwiek – chociaż ma na koncie już parę powieści, do tego w dwóch wydawnictwach – pisarzem jest takim raczej przeciętnym. Brak mu wyrobienia językowego, a wiele scen w jego powieściach, nie tylko w tej, należałoby uznać za wymuszone. Brakuje mu swobody i płynności Andrzeja Pilipiuka, ostrego pióra Magdy Kozak czy zapierającej dech w piersiach fachowości Adama Przechrzty. Przesadza też z czymś, co zwie się na ogół deus ex machina

Ale…

Ale Ćwiek ma głowę, w której lęgną się kapitalne pomysły. I nie chodzi tu bynajmniej o sam pomysł stworzenia powieści w realiach wojny secesyjnej. Chodzi raczej o to, jak te realia przedstawił. Znajdzie tu więc Czytelnik wierzenia murzyńskich niewolników (które, jak to w fantastyce bywa, okazują się wcale prawdziwe), batalistykę z połowy XIX wieku (czyli militarny aspekt wojny secesyjnej), trochę klasycznego steampunku (z bardzo mocnym naciskiem na steam) w postaci wynalazku, który odmieni bieg wojny, czy wreszcie klimat rodem z twórczości Breta Harte’a, Mayne’a Reida i im podobnych. Na każdy z tych motywów autor nawlókł odrębny wątek, samodzielny lub podtrzymujący jeden z wątków głównych.

Ano właśnie. Wątki. Tu znów dochodzimy do jakości Ćwiekowego pisarstwa. Już nawet nie w tym rzecz, iż autor ledwie zarysował wątki – przecież nie na tym polega pisanie w tomach, aby wszystko wyjaśniać już w pierwszym. Można jednak odnieść wrażenie, że Ćwiek wątki po prostu porzuca, tak jakby o nich wręcz zapominał.

I wiecie co? Mimo tych warsztatowych niedociągnięć tę powieść chce się czytać. Całość jest po prostu tak pomysłowo skonstruowana, że Czytelnika szczerze interesują koleje losu nie tylko tytułowego Crossa i jego oddziału, ale też innych bohaterów – Donnera, Willa Tarletona i całej reszty. Nie przeszkadzają w tym nawet potknięcia redaktorsko-korektorskie, których może nie ma nawet aż tak dużo, ale są szczególnie kompromitujące. Bród, proszę państwa, to może być w rzece, podczas gdy na człowieku spotyka się brud. Bitwa z kolei była nad Antietam, a nie „pod Antatiem” (Antietam to rzeka). Swoją drogą, Południowcy – a inkryminowany fragment był autorstwa Południowca właśnie – nazywali ją bitwą pod Sharpsburgiem. W tym jednym momencie cały klimat diabli wzięli.

Czy warto sięgnąć po tę powieść? Ujmę to w ten sposób. Będę czekał na kolejny tom i jeśli się ukaże, przeczytam go z zainteresowaniem, bo po prostu chciałbym wiedzieć, jak to wszystko się skończyło. Jeśli jednak kontynuacja miałaby się nigdy nie ukazać, trudno będzie mi uznać, że polska literatura poniosła jakąś wielką stratę.