Temat rozliczeń z kolonializmem w byłych europejskich mocarstwach omija nasz kraj raczej szerokim łukiem – co jest oczywiste ze względu na naszą historię i geografię – a echa powiązanych z tą kwestią protestów, procesów i dyskusji naukowców i polityków w takich krajach jak Wielka Brytania, Francja czy Belgia, jeśli jakimś cudem dotrą do Polski, są marginalizowane i wyrwane z kontekstu. Siłą rzeczy nie mamy takich doświadczeń, bo w czasie, gdy światowe potęgi dzieliły między siebie niczym tort ziemie Afryki, Azji czy Oceanii, Polacy walczyli o odzyskanie niepodległości, będąc w położeniu czasami bliższym – oczywiście nie stawiając tutaj znaku równości – podbijanej rdzennej ludności gdzieś w afrykańskim interiorze.

Niniejsza recenzja powstała w ramach współpracy reklamowej Konfliktów z wydawnictwem. Książka została opublikowana pod naszym patronatem medialnym. Opinie zawarte w recenzji pochodzą wyłącznie od jej autora.

Owszem, u nas też zdarzają się dyskusje sprowadzające się do wniosków o konieczności wystawienia moralnego rachunku za politykę „polskich panów” na wschodnich terenach I Rzeczpospolitej, jak i w okresie międzywojennym, ale czy możemy mówić o typowo kolonialnej polityce ówczesnych elit? Rzecz dyskusyjna.

Tymczasem na Zachodzie to już stały nurt historiografii, a jednym z głośniejszych nazwisk zajmujących się tą tematyką jest amerykańska historyczka, profesorka afrykanistyki i studiów afroamerykańskich na Uniwersytecie Harvarda, Caroline Elkins. Szerzej dała się poznać po opublikowaniu książki „Rozliczenie z imperium. Przemilczana historia brytyjskich obozów w Kenii”, za którą w 2006 roku otrzymała Nagrodę Pulitzera za literaturę faktu. Książka opowiadająca o powstaniu Mau Mau z lat 1952–1955, czyli walkach kenijskiego ludu Kikuju z brytyjską administracją oraz obozach koncentracyjnych, w których zamykano rebeliantów, ich rodziny i wszystkich podejrzewanych o sprzyjanie powstaniu. Wielka Brytania przez dziesięciolecia ukrywała ich istnienie na tyle skutecznie, że trudno oszacować liczbę osób uwięzionych, torturowanych, gwałconych, głodzonych i zamordowanych. Książka zebrała świetne recenzje, a Autorka zeznawała przed brytyjskim sądem, podczas procesu wytoczonego monarchii przez wciąż żyjących powstańców. Dopiero w 2013 roku rząd brytyjski zadecydował o wypłacie weteranom odszkodowań.

Takich historii, jak tragiczne losy kenijskich rebeliantów, jest w najnowszej książce Elkins znacznie więcej. „Dziedzictwo przemocy” to nie jest jednak, jak sugeruje podtytuł, historia imperium brytyjskiego, ale historia tego, jak Brytyjczycy starali się przemocą właśnie utrzymać swoje imperium, i jak je po drugiej wojnie światowej stracili.

Caroline Elkins – Dziedzictwo przemocy. Przekład: Marek Fedyszak. Znak Horyzont, 2025. Stron: 896. ISBN: 9788324090648.

Wydawnictwo Znak podeszło do polskiego wydania książki z pełnym profesjonalizmem. Twarda okładka, spora liczba zdjęć i map, przejrzysty układ części i rozdziałów – nie ma się do czego przyczepić. Blisko sto pięćdziesiąt stron zajmują przypisy i bibliografia, co świadczy o mrówczej pracy Autorki, która, jak sama przyznaje, poświęciła jej dziesięć lat życia. Badania były prowadzone w kilkunastu krajach, na czterech kontynentach, w ponad dwudziestu archiwach oraz podczas setek wywiadów z osobami z obu stron kolonialnego podziału.

„Imperium brytyjskie zrodziło się z konfliktu” – takie były jego korzenie oraz początki kolonialnych instytucji i praktyk mających wpływ na życie setek milionów ludzi zwłaszcza w XIX i XX wieku. Ten imperialny liberalizm, którego idee Elkins w przejrzystym wywodzie rozkłada na czynniki pierwsze, źródło potężnej dumy angielskich elit politycznych, wojskowych, naukowych i kulturalnych, w rzeczywistości aż kipiał od przemocy, która ukształtowała duże obszary współczesnego świata i bez której tego imperium nie dałoby się tak długo utrzymać. Tak właściwie to dopiero po utracie kolonii w Ameryce Północnej i powstaniu Stanów Zjednoczonych Brytyjczycy swoją energię skierowali na Azję i Afrykę, rozciągając kontrolę gospodarczą i polityczną na kolejne ziemie. Głównym celem było szukanie rynków dla swoich towarów i kapitału.

Jeśli traktaty lub sama dominacja gospodarcza przestawały służyć interesom Londynu, wówczas dochodziło do aneksji danego terytorium i rozciągnięcia nad nim kontroli politycznej, „uzyskując przewagę gospodarczą poprzez politykę protekcjonizmu, która obejmowała cła, monopole i gromadzenie rezerw w funtach dzięki dodatniemu bilansowi handlowemu. Wielka Brytania realizowała inwestycje w odległych zakątkach globu, eksportowała tam wytwarzane towary, ludzi, język i kulturę, importując surowce dla swoich fabryk, żywność dla Brytyjczyków, i zyski dla dystyngowanych kapitalistów”. Gdy upokarzane narody podnosiły głowę, aparat imperium przystępował do ochrony interesów z całą stanowczością. Wojny burskie, irlandzka wojna o niepodległość, powstanie Arabów i syjonistów na palestyńskim terytorium mandatowym, powstanie sipajów w Indiach, rebelia niewolników w jamajskim Morant Bay i inne strajki na Karaibach, czy stany wyjątkowe na Malajach, Cyprze i w Kenii – wszystkie te konflikty zdaniem Autorki co do zasady łączy to, że najlepiej uwidaczniają i obrazują opresyjne rządy Wielkiej Brytanii w koloniach, hierarchie władzy i odmienności o charakterze rasowym, systemy stosowania zalegalizowanego bezprawia oraz uzasadnienia prawne, które im towarzyszyły.

„W tych epizodach codzienny przymus, w który obfitowały brytyjskie rządy, ustępował miejsca niewyobrażalnym skrajnościom, które Brytyjczycy musieli dezawuować, eliminować lub jakoś pomieścić w imperialistycznej narracji o reformie i postępie.” Przemoc była wręcz nierozerwalnie związana z „misją cywilizacyjną” Wielkiej Brytanii, niezależnie, czy rządzili liberałowie, konserwatyści (Winston Churchill nie jest z pewnością jednoznacznie pozytywną postacią tej książki), czy nawet laburzyści. Powojenne problemy gospodarcze sprawiły, że nowy rząd Partii Pracy pod kierunkiem Clementa Attlee bardziej niż kiedykolwiek musiał uciekać się do przemocy, jeśli miał uczynić z idei imperium lekarstwo na gospodarcze kłopoty państwa i zapewnić mu miejsce w nowym światowym porządku.

Imperium było jak doktor Jekyll i pan Hyde, chowając w aksamitnej rękawiczce żelazną pięść. Przenosząc środki i praktyki służące tłamszeniu rebelii i utrzymywaniu władzy, z jednego punktu zapalnego w drugi, przy okazji udoskonalano je. Wojskowi z urzędnikami niższego szczebla, policjantami, funkcjonariuszami służb bezpieczeństwa i tajnymi agentami wywiadu jeździli tam, gdzie akurat ich wyuczone strategie i praktyki represji były mocarstwu niezbędne. Te same metody co w Palestynie i Bengalu, wykorzystywano na Malajach i w Kenii (to działało też w drugą stronę, bo na partyzanckich pomysłach Irlandczyków wzorowali się chociażby Bengalczycy). W kraju patrzono na nich jak na bohaterów. Ci, którzy zachowali dość skrupułów, pisali do rodzin, że przemierzając ulice Kalkuty czują się tak, jak niemiecki oficer musiał się czuć podczas spaceru po paryskim bulwarze. W ojczyźnie chroniło ich prawo. Ich ofiary, nawet gdy po drugiej wojnie światowej prawa człowieka na dobre pojawiły się w prawie międzynarodowym, były spod tego prawa wyjęte, bo wspomniany liberalny imperializm był „ukryty pod listkiem figowym rządów prawa, które usprawiedliwiały ciągłe przetrzymywanie więźniów politycznych, surowe represje oraz minimalną odpowiedzialność”.

Po drugiej wojnie światowej długo nie zmieniało się nic, mimo iż bez wsparcia żołnierzy z kolonii i wysiłku tamtejszego przemysłu Wielkiej Brytanii trudno byłoby skutecznie walczyć z państwami Osi. Po wojnie zdemobilizowani żołnierze wracali do swoich krajów ze świadomością, że Brytyjczyków da się pokonać. Nauczeni czytania i pisania z czasem włączali się w dyskusję o samostanowieniu narodów, wiedząc o istnieniu Karty Atlantyckiej, komunizmu i nacjonalizmów. Wyrastał z tego antykolonialny etos, krzyżujący się z konfliktami społecznymi i lokalnymi koncepcjami wolności i zwierzchnictwa.

Zadane wówczas przez Wielką Brytanię rany nadal otwierają się i krwawią do dzisiaj. Do dzisiaj też, jak zaznacza autorka, Anglikom z trudem przychodzi spłacać rachunki – mniej lub bardziej dosłownie – za budowanie swojego raju na ziemi kosztem podbitych ludów. Wśród argumentów przeciwników kajania się dawnego mocarstwa są i takie, że gdyby nie „stabilne” rządy w koloniach, te wiecznie spływałyby krwią ofiar chociażby konfliktów na tle religijnym czy rasowym, podając za przykład pogromy muzułmanów i hinduistów po podziale Indii Brytyjskich na Indie i Pakistan w 1947 roku. Emocje towarzyszące rozliczeniom po koloniach nadal są więc spore, tym bardziej należy się szacunek autorce za profesjonalne podejście do tematu i odważne nazywanie zła tam, gdzie do zła dochodziło. Jest w tym pewien chichot historii, że tak mocną punktującą brytyjski imperializm książkę napisała Amerykanka. Dla osób interesujących się historią Wysp z całą pewnością jest to pozycja obowiązkowa.