Z Markiem Siemionowiczem Sołoninem, autorem cyklu książek o pierwszych dniach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej oraz świeżo wydanej w Polsce „Nic dobrego na wojnie”, rozmawialiśmy na XX Tagach Książki Historycznej w Warszawie.

Czy było cokolwiek, co Związek Sowiecki mógł zrobić w ostatniej chwili, aby uniknąć klęski na tak wielką skalę w pierwszych dniach wojny?
Znakomite pytanie, jeszcze nikt mi dziś takiego nie zadał. Armia sowiecka znajdowała się w stanie nieprzygotowania do wojny, więc nie mogło zdarzyć się nic, co zapobiegłoby katastrofie. Oczywiście skala tej katastrofy mogła być mniejsza. Należało zrobić jedną, prostą rzecz: z jedno- lub dwutygodniowym wyprzedzeniem wcielić w życie plan redyslokacji wojsk. Każda dywizja i każda armia miała taki plan, trzymałem je w ręku, to są setki dokumentów. Gdyby ten plan zrealizowano, Armia Czerwona byłaby lepiej przygotowana do walki.

A skoro zadał Pan takie ciekawe pytanie, opowiem Panu coś, o czym jeszcze nikt nie wie, ponieważ dokumenty odtajniono dopiero w 2010 roku. Z rodzinami – żonami i dziećmi – dowódców Armii Czerwonej związana jest pewna bardzo tragiczna historia. Najwyżsi dowódcy kategorycznie zabronili ewakuacji żon i dzieci, w związku z czym po wybuchu wojny rodziny dowódców pozostały na terenach zajętych przez nieprzyjaciela. Miało to swoje konsekwencje: część dowódców porzuciła podwładnych i zajęła się ratowaniem krewnych. Trzymałem w ręce dokumenty potwierdzające istnienie takich planów: na której stacji ludzie mają być ładowani do pociągów, na której mają być wysadzani, wszystko opisane w szczegółach. Myślę, że to mały, ale istotny detal. Gdybyśmy na krótko przed wojną zdjęli z oficerów ciężar myślenia o rodzinach, sprawy mogłyby się potoczyć inaczej.

Co wobec tego sądzi pan o rozstrzeliwaniu generałów i oficerów Armii Czerwonej za rzekome tchórzostwo czy brak kompetencji w obliczu niemieckiego najazdu?
Myślę, że Józef Stalin działał według swoich przyzwyczajeń i swojej logiki, wobec czego postanowił znów wszystkich nastraszyć. Jest takie rosyjskie powiedzenie: znaleźć zwrotniczego [Стрелочник – przyp. red.], czyli znaleźć kozła ofiarnego, i wybrano do tej roli dowództwo Frontu Zachodniego. Dowództwa innych frontów nie zachowały się lepiej, ale upatrzono sobie właśnie tych.

Interesujące jest według mnie coś innego: to, że Stalin po rozpoczęciu wojny rozstrzelał pewną liczbę oficerów, jest zupełnie normalne, ale co ciekawe, już jesienią 1941 roku przestał ich rozstrzeliwać, chociaż właśnie wtedy Armia Czerwona poniosła największe klęski w rejonie Briańska, Wiaźmy i Kijowa. Moim zdaniem sam był wówczas na tyle przerażony, że postanowił nie straszyć ludzi, aby ci, którzy jeszcze nie oddali się do niewoli, nie uciekli od niego.

Krążą plotki, że kiedy Niemcy podchodzili pod Moskwę, członkowie politbiura mieli odwiedzić Stalina z zamiarem usunięcia go ze stanowiska, a przynajmniej tego właśnie Stalin miał się w tamtym momencie obawiać.
Myślę, że łączy się tutaj kilka mitów. Historia o tym, że Woroszyłow, Beria i Mołotow przyszli do Stalina jest całkiem prawdopodobna, tyle że miało to miejsce już 30 czerwca 1941 roku. 29 i 30 czerwca głęboko przerażony Stalin zamknął się w swojej daczy. Gdy przyszli doń towarzysze z politbiura, faktycznie myślał, że chcą go aresztować, ci jednak przybyli prosić, aby wrócił do pracy.

Nie było więc zagrożenia, że Stalin zostanie usunięty?
O ile wiadomo, nie było takiej szansy.

Czy lotnictwo sowieckie byłoby godnym przeciwnikiem dla Luftwaffe, gdyby nie zostało zaskoczone na lotniskach i mogło podjąć walkę tak jak RAF rok wcześniej?
Połowa odpowiedzi znajduje się w pytaniu. Otóż sowieckie samoloty nie zostały zniszczone na lotniskach w pierwszych dniach wojny, o czym piszę bez przerwy od dziesięciu lat i mam nadzieję, że ten mit w końcu zniknie. Rzeczywiste straty sowieckich sił powietrznych na ziemi i w powietrzu były rzędu pięciuset–sześciuset samolotów, które stanowiły około jednej dziesiątej łącznej liczby samolotów w rejonie granicy. W lotnictwie najważniejsze są zaś nie samoloty, ale piloci, a straty wśród pilotów były zupełnie marginalne.

Jakiego uzbrojenia czy wyposażenia najbardziej brakowało Armii Czerwonej? O ile w ogóle brakowało…
Oczywiście, że brakowało. Można wskazać rażące błędy sowieckich władz, w konsekwencji których Armii Czerwonej brakowało na przykład pocisków przeciwpancernych kalibru 76 milimetrów. To był kosztowny błąd, gdyż pocisków przeciwpancernych kalibru 45 milimetrów były miliony, w związku z tym najnowocześniejsze sowieckie czołgi – T-34 i KW – z działami kalibru 76 milimetrów nie mogły walczyć, ponieważ nie miały czym strzelać. Zaistniała paradoksalna sytuacja: najnowocześniejsze sowieckie czołgi były mniej skuteczne w walce z niemieckimi czołgami niż przestarzałe czołgi uzbrojone w działa kalibru 45 milimetrów.

Drugim problemem były braki wysokooktanowego paliwa lotniczego. Powstała kolejna paradoksalna sytuacja: państwo dysponujące największymi w Starym Świecie zasobami ropy naftowej nie mogło zapewnić paliwa swoim siłom powietrznym.

W książce „Wojna absolutna” Craig Bellamy stawia tezę, iż kiedy nadeszła zima i Generał Mróz wszedł do walki po stronie Armii Czerwonej, ta była w stanie skorzystać z jego wsparcia dzięki krwawym doświadczeniom z wojny zimowej przeciwko Finlandii. Czy zgadza się Pan z tą tezą?
To, że generał Mróz pomógł Armii Czerwonej, nie może budzić żadnych wątpliwości, zima przełomu lat 1941 i 1942 była ekstremalnie zimna. Taka teza może więc być całkiem rozsądna. 17 kwietnia 1940 roku odbyła się narada z udziałem Stalina, na której omawiano wyniki wojny z Finlandią. W przemówieniu końcowym Stalin powiedział, że „nasza armia zawsze potrafiła walczyć w zimie, a doświadczenia fińskie nas o tym upewniły” i że armia sowiecka jest w stanie walczyć w najgorszym mrozie. A kto wątpi w skuteczność generała Mroza, powinien sam przyjechać do Rosji i na własnej skórze się o niej przekonać.