Rodzice mamy Wojtka byli Ślązakami. Dziadka podczas wojny, jak wielu innych, przymusowo wcielono do Wehrmachtu i zginął od kul, walcząc przeciwko swoim po stronie niemieckiej. Tragedia! Mama została sierotą i do dziś tkwi w niej zadra do Niemców, bo przecież przez nich zginął jej ojciec. Rodzina taty to natomiast narodowościowe puzzle, porozrzucane po świecie, wędrujące z Podola przez Kanadę najpierw znów na Podole, a następnie aż na Ziemie Odzyskane. W Repatrlandzie osiedlili się w Namysłowie. Wojtek urodził się w Oławie, do szkoły chodził w Brzegu (nie w Brzegu Dolnym), gdzie zamieszkali jego rodzice, a dziś odkrywa w okolicach swojego wrocławskiego mieszkania ślady Niemców z Breslau oraz pierwszych polskich osadników. Jego rodzinna wędrówka jeszcze się nie skończyła… Najmłodsze pokolenie właśnie podbija świat.
– Tato, Roman Iwanyszczuk – opowiada Wojtek – urodził się w czterdziestym pierwszym w powiatowym Borszczowie, leżącym w zajętym już przez Sowietów, a przed wojną polskim województwie tarnopolskim, jakieś czterdzieści kilometrów od Zaleszczyk. Ponoć piękne to było miasteczko, babcia wspominała je ze łzami w oczach. Stały w nim wielki osiemnastowieczny kościół katolicki i dziewiętnastowieczna cerkiew z charakterystyczną kopułą, zachowały się kamienne fortyfikacje starego zamku i wieża obronna przebudowana na dzwonnicę. Przed wojną blisko było stąd do granicy ze Związkiem Radzieckim, więc w mieście latami stacjonowali żołnierze z Korpusu Ochrony Pogranicza. To tam właśnie, nie jak dziś na „odzyskanym” Dolnym Śląsku, znajdował się biegun ciepła ówczesnej Polski, więc uprawiało się arbuzy oraz melony, paprykę, tytoń i winorośl.
– Jak ustalił brat mojego taty, zafascynowany historią naszej rodziny i miasteczka, w którym się urodził, eksperymentowano tam nawet z uprawą ryżu i pomarańczy. W Przewodniku krajoznawczym po powiecie borszczowskim, wydanym w trzydziestym szóstym, napisano nawet, że w okolicy istniało trzysta sadów, a w nich rosło pięć tysięcy brzoskwiń, pięćdziesiąt tysięcy moreli, szesnaście i pół tysiąca jabłoni, półtora tysiąca orzechów i aż pięćset dziesięć tysięcy krzewów winorośli. Żaden polski powiat nie mógł się pochwalić podobnym dobrostanem. Kiedy jednak ziemie te zajęła Armia Czerwona, władza sowiecka kazała wszystkie owocowe drzewa wyciąć w pień. Ludziom tłumaczono, że chodzi o walkę z alkoholizmem, czyli pędzeniem wykwintnego miejscowego bimbru. Z dorodnymi drzewami owocowymi wycięto dorodną tamtejszą polskość.
Artykuł jest fragmentem książki
Repatrland ‘45. Drogi Polaków na Ziemie Odzyskane
↓ KLIKNIJ I KUP PONIŻEJ ↓
Pradziadkowie też pochodzili z tych okolic – Wojtek wyczytuje w książce opracowanej przez swojego wuja, że mama babci, Józefa Kurnik, z domu Bogdasiewicz, urodziła się pod koniec dziewiętnastego wieku w Uściu Biskupim, blisko Borszczowa.
– Rodzice mojego pradziadka, Anna i Piotr, mieszkali natomiast nad samym Dniestrem, w Zaleszczykach. Zmarli młodo, a ich rodzina wyemigrowała w latach dwudziestych do Kanady. Ponoć pradziadek szukał z nimi kontaktu, ale nie udało się mu ich odnaleźć. Umarł, kiedy mój dziadek miał zaledwie osiem lat. Druga gałąź rodziny też wędrowała po świecie. Jarosław, brat mojego taty, nagrał opowieść swojej mamy, a mojej babci, stąd wiemy, jak potoczyła się „wędrówka ludów” naszej rodziny. Tak ocalił tę historię od zapomnienia. Dzisiaj zapewne trudno w to uwierzyć, ale babcia Adela urodziła się w Winnipeg, w stolicy stanu Manitoba w Kanadzie, dokąd jej rodzice wyemigrowali z polskich Kresów tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Szukali lepszego życia. Najpierw przez ocean popłynął pradziadek, Antoni Kurnik. Spakował walizki w roku 1912 i wyruszył w siną dal. Kiedy zarobił pierwsze pieniądze i jako tako się urządził, wysłał list oraz bilety na statek dla swojej żony Józefy i córeczki Eugenii. Pełne obaw, w wielkim strachu, zaokrętowały się i przez tydzień płynęły przez ocean. Dotarły bezpiecznie.
W Kanadzie małżeństwu urodziły się jeszcze trzy córki: Maria, Adela i Viktoria. Najstarsze dziewczynki posłano tam do szkoły, a kiedy wydawało się, że rodzina zostanie w Kanadzie już na zawsze, że tam będzie jej nowy dom, Antoni podjął decyzję, że czas wracać, bo odrodziła się Polska! Był grudzień 1921 roku, po latach zaborów znów na mapach pojawił się kraj, którego od lat na nich nie było. Miało być w nim pięknie i bogato, lepiej niż w Kanadzie. Ale na statek pradziadek nie wsiadł. Popłynęła jedynie jego ciężarna żona z córkami… Mąż chciał jeszcze zostać, najwyżej rok, żeby się bardziej odkuć, zarobić więcej i w nowej Polsce kupić trochę ziemi albo założyć jakiś biznes. Józefa wróciła więc bez niego. Dotarła przez ocean i morza do Uścia Biskupiego, małej wioski w powiecie borszczowskim, z której wyjechała przed prawie dziesięcioma laty. Czas zatoczył koło. W Uściu niewiele się zmieniło, a może i było jeszcze gorzej, biedniej, smętniej niż przed Wielką Wojną… Obiecanego przez męża raju z pewnością tam nie było. Matka z pięcioma córkami ledwie wiązała koniec z końcem. Tęskniła za Kanadą.

Uroczystość 10‑lecia istnienia Korpusu Ochrony Pogranicza w Batalionie KOP „Borszczów” w Borszczowie.
(A. Imas via Narodowe Archiwum Cyfrowe)
Mijały miesiące, ale mąż nie wracał. Przez pewien czas słał jeszcze listy. Pisał, że wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, do Detroit, gdzie ktoś mu załatwił świetną, dobrze płatną pracę w zakładach samochodowych Forda. I faktycznie, tak dobrze mu się tam powiodło, że zainwestował: kupił wielki dom z osiemnastoma pokojami, które wynajmował robotnikom. Interes szedł mu wyśmienicie, więc powiększał majątek, dokupił sąsiednią parcelę, żeby rozbudować pensjonat. Mijały kolejne lata i żona wreszcie zrozumiała, że mąż już nie wróci. Antoni zapragnął jeszcze ściągnąć do siebie dwie córki: Gienię i Maryńcię, więc matka jeździła z nimi do starostwa w Borszczowie, żeby załatwić tam niezbędne dokumenty, ale kiedy trzeba było postawić kropkę nad i, pojechać po wizę do ambasady w Warszawie, w ostatniej chwili się rozmyśliła i powiedziała, że nigdzie córek samych nie puści. Mąż się wściekł i to ostatecznie ich poróżniło. Wkrótce po tej awanturze zachorował ciężko na grypę, może podczas wtórnej fali słynnej hiszpanki, która zdziesiątkowała Stany i Europę kilka lat wcześniej, i zmarł na obczyźnie.
W zniszczonym wojną Uściu młodej wdowie z piątką dzieci żyło się biednie. We wsi mieszkali teraz już niemal tylko Ukraińcy, z kościoła katolickiego pozostała po Wielkiej Wojnie tylko dzwonnica… Nawet Żydzi, których przed wojną, kiedy Uście było jeszcze miasteczkiem, mieszkało tu sporo, wyjechali. Wiele ich domów spłonęło, inne stały puste, po niektórych pozostały tylko działki, z których wywieziono gruz i zatarto inne ślady ich obecności. Została tylko rodzina Walltmanów, młynarzy Rosenbaumów, ocalał też sklepik spożywczy wdowy Różyszczakowej, z której córkami i synem Haimem Kurnikówny się zaprzyjaźniły. Jako że mąż umarł i skończyło się przysyłanie pieniędzy na utrzymanie zza oceanu, kiedy tylko dziewczęta ukończyły szkołę powszechną, poszły do pracy. Adela znalazła zatrudnienie w podległym Starostwu Powiatowemu w Zaleszczykach gospodarstwie rolnym w Horoszowej, oddalonej od Uścia o kilka kilometrów, które codziennie przemierzała pieszo. Tam poznała przystojnego zarządcę, Emiliana Iwanyszczuka. Zaiskrzyło między nimi i wkrótce się pobrali.
Emilian, grekokatolik, z dziada pradziada pochodził z Zaleszczyk, od lat był sam na świecie. Urodził się w roku 1910, ale już w wieku dziewięciu lat został sierotą. Rodzice i bracia zmarli podczas epidemii hiszpanki, która zdziesiątkowała świat zaraz po pierwszej wojnie światowej. Ludzie umierali wówczas jeden po drugim.
Emilian w tym wielkim nieszczęściu miał jednak fart, bo zaopiekował się nim Mitrofan Diechtiarew, właściciel największej w Zaleszczykach Krajowej Szkółki Winorośli i Drzew Owocowych. Zanim zaczął prowadzić to przedsiębiorstwo, był carskim żołnierzem, a ponoć przez dłuższy czas nawet członkiem osobistej ochrony cara Mikołaja II, zamordowanego przez bolszewików w 1918 roku. Kiedy podczas Wielkiej Wojny wokół miasta toczyły się zacięte walki Rosjan z Austriakami, stanął na czele tutejszej administracji i rozkochał się w tym mieście. Po wojnie jako carski oficer nie mógł już wrócić do swojego kraju, osiedlił się więc tutaj, w odrodzonej Polsce. Był tak szanowany, że wybrano go nawet na burmistrza. Emilian trafił więc pod opiekę jednej z najzacniejszych rodzin w okolicy, która otoczyła go opieką i zadbała o jego wykształcenie.
Kiedy młodzieniec ukończył szkoły i specjalistyczne kursy ogrodnicze, w trzydziestym trzecim ożenił się z Karoliną Rozalik, dziewczyną z sąsiedztwa. I znów spotkało go nieszczęście: młoda żona zmarła przy porodzie, po raz kolejny został na świecie sam, z nowo narodzoną córką, której na imię dał po żonie Karolina. Próbował jakoś żyć. Wyspecjalizował się w uprawie winorośli i moreli, a praca stała się jego pasją. Jeździł nawet na specjalistyczne kursy do Rumunii, a że szło mu dobrze, szybko został nauczycielem i mistrzem ogrodnikiem w szkole rolnej w Zaleszczykach. Uczył przedmiotów praktycznych, pracował w szklarniach i szkółkach uprawy roślin, aż powierzono mu zarządzanie gospodarstwem w Horoszowej, gdzie uczył uprawy winogron. Tam też poznał młodą Adelę Kurnik, która niedawno z matką i siostrami wróciła z Kanady, potrafiła mówić po angielsku, co robiło na wszystkich w okolicy wielkie wrażenie.
Wkrótce jednak wybuchła kolejna wojna i znów los przekreślił wszystkie jego ambitne plany. Tuż po siedemnastym września trzydziestego dziewiątego stracił pracę. Akurat gdy Sowieci zaczęli przekształcać w kołchozy dawne polskie ziemskie majątki i państwowe gospodarstwa, urodził mu się pierwszy syn, Jarosław. Jeździł więc za pracą od Zaleszczyk aż po Kamieniec Podolski i doradzał, jak uprawiać winorośl. Z Horoszowej rodzina musiała się wyprowadzić. Zabrali ze sobą krowę, kilka świń oraz kur i osiedli się w Borszczowie. Najpierw wynajęli mieszkanie u tamtejszego Żyda. Dom stał na skarpie, tuż nad płynącą przez miasto Niczławą – tę część miasta nazywano pogardliwie Pastewnikiem. Później przenieśli się do domu znajomych Polaków, u których wynajęli mały pokoik. Emilian dostał wreszcie stałą pracę w powiatowym wydziale rolnictwa, które powierzyło mu kierowanie gospodarstwem złożonym z sześćdziesięciu hektarów winnic i dwa razy tyle lasów.
Z Zaleszczyk przed Sowietami musiał uciekać także dobrodziej Emiliana Mitrofan. Ukrywał się w okolicy dosyć długo, aż wreszcie przekazał przez kogoś list do Emiliana. Pisał, żeby go nie szukał, bo to niebezpieczne, ale kiedy sytuacja się uspokoi, sam się z nim skontaktuje.
Mitrofan odnalazł Emiliana w wołyńskiej Mielnicy, dokąd rodzinę Iwanyszczuków przeniesiono w czterdziestym pierwszym po zajęciu tych terenów przez Niemców. Przyszedł nocą, w wielkiej tajemnicy. Bał się. Był wychudzony i zaniedbany. Musiał długo ukrywać się w lesie. Posilił się tylko i po krótkim odpoczynku znów ruszył w drogę. Przekonywał, że wkrótce znów się odezwie, ale nigdy już nie wrócił. Jak później opowiadali ludzie, zamordowali go Rosjanie na pobliskim moście na Dniestrze, a ciało wrzucili do rzeki. Rosjanie na zajętych terenach wprowadzali swoje porządki. Całe miasto obwieszono czerwonymi sztandarami i oplakatowano wizerunkami Lenina oraz Stalina, ich portrety obowiązkowo ustawiono w witrynie niemal każdego sklepu. Urządzano propagandowe wiece, na które siłą spędzano mieszkańców miasteczka. Skandowano proradzieckie hasła. Indoktrynowano. Zmieniano i krajobraz, i mentalność.
Do władzy dorwały się wtedy przeróżne miejscowe szumowiny, przede wszystkim Ukraińcy. Wreszcie mogli pokazać, kto tak naprawdę tutaj rządzi.
W sklepach brakowało dosłownie wszystkiego, ale jakoś się żyło, choć żaden Polak nie mógł uwierzyć, że właśnie teraz, po niespełna dwudziestu latach, Polska znów się skończyła. A kiedy w czterdziestym pierwszym wkroczył tu Wehrmacht, zaczęły się mordy. Niemcy podsycali w Ukraińcach nastroje nacjonalistyczne, a ci uwierzyli, że jest szansa na powstanie „samostijnej Ukrainy”, tępili więc Polaków, rozbudzali nienawiść. I popłynęła krew.
Najpierw ludzie zaczęli opowiadać, że gdzieś tam parę dni temu Ukraińcy zamordowali jakiegoś Polaka. Później, że rodacy przepadają w lasach, znikają bez wieści. Wreszcie po okolicy rozniosła się wieść o spaleniu całej polskiej wsi i wymordowaniu wszystkich jej mieszkańców. Choć do tych rzezi wciąż dochodziło gdzieś daleko, to jednak z każdym dniem się zbliżały i, niestety, dotarły również do Borszczowa. Któregoś dnia na oczach młodziutkiej Adeli bandyci z Ukraińskiej Powstańczej Armii siekierą zamordowali emerytowanego przedwojennego polskiego policjanta, a jego poranione dwie córki jeszcze żywe wrzucili go głębokiej studni. Była przerażona. Bała się o siebie i swoje małe dzieci. Kiedy więc kolejnego dnia na ulicy podszedł do niej Ukrainiec i siłą zabrał dziecięcy wózek, który prowadziła, tylko przez chwilę próbowała do niego krzyczeć, że wózek jest jej potrzebny, bo przecież ma małe dziecko. Podbiegł do niej, zagroził pięścią i wściekły wykrzyczał, że on też ma dzieci. Prawo siły było po jego stronie. Polaków nikt tu już nie bronił.
Ale w okolicy mieszkali też porządni Ukraińcy i gdyby nie ostrzeżenie kobiety, która sprzątała pobliskie biura, zapewne wszyscy Iwanyszczukowie zginęliby z rąk banderowców. Pewnego razu zastukała do okna i powiedziała, że tej nocy planują napaść na miasto. Adela zabrała wtedy troje małych dzieci i uciekła do matki w Uściu Biskupim. Szła nocą najkrótszą drogą wzdłuż Dniestru. Udało się, dotarła do rodzinnego domu bezpiecznie. Emilian również uciekł, choć Ukraińcy zasadzili się na niego w lesie. Zatrzymali bryczkę, którą jechał do podległej mu winnicy, ale udało mu się im wyrwać i spłoszyć ich konie. Strzelali do niego i go gonili. Długo kluczył po lesie, aż wreszcie ich zgubił.
Niemcy w tym czasie rozprawiali się z miejscowymi Żydami. Najpierw kazali na ich domach wymalować gwiazdy Dawida, a następnie przy pomocy ukraińskich policjantów zamykali ich w gettach i sukcesywnie wywozili do obozów zagłady. Innych zabijali w lasach. Znów w miasteczku rozmawiano o masowych mordach. Kiedy w kwietniu czterdziestego czwartego Podole ponownie zajęła Armia Czerwona, Sowieci skierowali Emiliana do pracy. Miał założyć dla nowej władzy wielką winnicę. Nie popracował długo, bo już 8 stycznia czterdziestego piątego powołano go do Wojska Polskiego. Adela z synami i przybraną córką Karoliną znów została sama… Płakała, kiedy mąż wyjeżdżał. Płakała również, kiedy pięć miesięcy później i jej kazano ruszyć w drogę. Borszczów nie był już polskim miasteczkiem. Teraz znajdował się w Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Polacy nie mieli tu czego szukać.

Tablica w Zbąszynku upamiętniająca 70. rocznicę przybycia pierwszych wagonów z Polakami wysiedlonymi z Kresów i osiedlonymi na Ziemiach Odzyskanych.
(Kazachstanski nygus, Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe)
Wyjechać miała więc także Adela z dziećmi, jej siostry z rodzinami oraz matka. Taki los spotkał wielu jej rodaków z okolicy. W maju czterdziestego piątego przed dom Iwanyszczuków podjechała furmanka. Adeli nie pozwolono spakować wszystkiego, co chciałaby zabrać – obowiązywały limity na zboże, meble, sprzęty kuchenne i osobiste. Co się nie zmieściło, można było sprzedać. Ale już wtedy pod opuszczanymi polskimi domami czaili się szabrownicy, do niedawna znajomi z pracy, ze sklepu, z ulicy, przyjaciele spoglądający teraz łapczywie zza węgła na potencjalny łup i zrozpaczonych wygnańców.
Wóz zabrał matkę z dziećmi do miejscowości Iwanie Puste. Tam na stacji kolejowej musieli czekać jeszcze tydzień, aż z okolicy pozwożono niemal wszystkie polskie rodziny. Wreszcie zebranych jak zwierzęta na targu, przerażonych i zrozpaczonych, niepewnych tego, co ich czeka, rozlokowano w otwartych wagonach. Z Adelą i jej dziećmi jechały matka Józefa oraz jej cztery siostry, a także rodzina jednej z nich, Gieni. Pociąg zatrzymał się ostatecznie dopiero po miesiącu. Kierownik transportu krzyczał: „Wyładowywać! Dalej nie jedziemy!”. Na budynku dworca przeczytali, że dotarli do Namslau. „Witamy repatriantów na ziemi odzyskanej” – wrzeszczał do nich czerwony transparent powieszony na budynku.
Niemieckie miasto było częściowo spalone. Ocalałe domy w większości stały puste. Wszędzie kręciło się mnóstwo sowieckich żołnierzy i wojskowych samochodów. W jednej chwili na ulicach zaroiło się od młodych polskich kobiet. Ich mężowie wciąż jeszcze nie wrócili z wojny. Szukały więc same najlepszych poniemieckich domów, które nadawałyby się do zamieszkania. Zaglądały do każdego, szukały czegoś do jedzenia, oceniały stan dachów i wyposażenie. Szukały łóżek, garnków, pierzyn, koców. Dzieci w tym czasie pod opieką starszych bawiły się wokół rozładowywanych wagonów odstawionych na bocznicę.
Ktoś wówczas powiedział Adeli, że na południu miasta stoi sporo niezburzonych domów, w których znajdą niemal wszystko: i meble, i garnki, i pierzyny. Wybrała jeden dla siebie i drugi nieopodal dla siostry Gieni. Weszły do środka. Ale dom był pusty, zdewastowany. W kącie stały jedynie dwa połamane łóżka. Wszędzie unosiło się pierze z rozdartych kołder i poduszek. Żadna nie była cała. W trzydrzwiowej szafie brakowało środkowych drzwi. W kuchni stały tylko stół i biały kredens. Niczego więcej nie znalazły. Ktoś więc szybko pobiegł do nowych sąsiadów i przyniósł z innego poniemieckiego domu kilka koców oraz poduszek. Pierwszą noc przespali na podłodze.
Przy tej samej ulicy zamieszkały siostry, kiedyś Kurnikówny, i inne borszczowskie rodziny z tego samego transportu. Kobiety znały się dobrze z małej podolskiej wsi, więc i tu spędzały ze sobą mnóstwo czasu. Kiedy zebrało im się na wspomnienia, nostalgicznie rozmawiały w „wiejskim ukraińskim” – ten język przy domu Iwanyszczuków można było usłyszeć jeszcze w latach osiemdziesiątych.
Iwanyszczukowie w Namslau życie zaczęli sobie układać od naprawiania łóżek, szukania w okolicy garnków, talerzy i ubrań. W Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym otrzymali przydział na sprzęty domowe, a w starostwie oficjalny przydział na dom. Ale walizek długo nie rozpakowywali. „Przecież jesteśmy tu tylko na chwilę, po co to wszystko wyciągać”, mówiły kobiety. „Zaraz mężowie się zjadą i wrócimy do Borszczowa”, łudziły się. Dzieci Adeli więc pokornie czekały na tatę. Ale Emilian przyjechał do rodziny dopiero w październiku, i to tylko na tygodniowy urlop. Odszukał bliskich przez Czerwony Krzyż. Dumnie nosił polski mundur, ostatni przydział miał do pułku artylerii stacjonującego w Twierdzy Modlin. Tam się rozchorował, zapadł na ciężkie zapalenie stawów, przez które na długie miesiące przestał chodzić. Wysłano go do szpitala w Kaliszu, a kiedy tam podleczono, zwolniono wreszcie, już na stałe, do nowego domu. Wówczas dzieci zapytały: „Tato, kiedy wracamy do domu?”. Najpierw się zdenerwował, a kiedy po chwili się uspokoił, pełnym rozpaczy głosem oznajmił: „Nigdzie nie pojedziemy. Tamtej Polski już nie ma. Nie ma jej w Mielnicy, nie ma w Borszczowie, nie ma w Zaleszczykach. I nigdy już jej tam nie będzie!” To zabrzmiało jak wyrok. Wszyscy zamilkli. Adela ukradkiem uroniła kilka łez. Już było wiadomo, że trzeba powyciągać wszystko z walizek i zadomowić się na poniemieckim.
W pierwszych latach po wojnie żyło im się bardzo ciężko. Brakowało dosłownie wszystkiego. Emilian, zmożony chorobą, wciąż nie mógł jeszcze pracować; leczył się, jeżdżąc od lekarza do lekarza. Żeby zarobić, Adela kupowała więc mleko na wiadra od gospodarzy na miejscowym targu i jeździła z dwoma dużymi bańkami do Wrocławia, żeby tam je sprzedawać, zupełnie jak „baba”, która przychodziła do mieszkania babci Renaty Pałys we wrocławskiej kamienicy. Któż wie… Może tą „babą” była właśnie ona. W dawnym potężnym Breslau, teraz już w zniszczonym Wrocławiu, schodziło niemal wszystko, co tylko chciało się sprzedać. W wielkim mieście pełnym Przybyszów szukających lepszej doli żyło się jeszcze gorzej niż w małych, „odzyskanych” dolnośląskich miasteczkach czy na samowystarczalnych wsiach.
Adela w Namysłowie, jak wreszcie oficjalnie nazwano Namslau, kupowała więc także gorące bochenki chleba, urozmaicając asortyment, który wiozła na sprzedaż. W pociągach niemal zawsze brakowało miejsca, bo ludzie kursowali w tę i we w tę w poszukiwaniu czegokolwiek do kupienia lub klienteli na swoje towary. Przez chwilę w ten sposób rodził się polski kapitalizm, by za chwilę dać się stłamsić niemal w zarodku. Adela zazwyczaj podróżowała na stopniach wagonu, obserwując Repatrland, nową ojczyznę. Wysiadała na Dworcu Nadodrze, ale nie musiała się zapuszczać w głąb zniszczonego i niebezpiecznego miasta. Wszystko, co tylko przywiozła, rozchodziło się w mgnieniu oka najczęściej już przed budynkiem dworca, więc szybko łapała pociąg powrotny, by zdążyć wydać obiad dzieciom i schorowanemu mężowi.
Artykuł jest fragmentem książki
Repatrland ‘45. Drogi Polaków na Ziemie Odzyskane
↓ KLIKNIJ I KUP PONIŻEJ ↓
Wielka radość zapanowała więc w namysłowskim domu, kiedy pojawiła się w nim przydziałowa krowa z UNRRA, mówiło się, że to dar od „cioci Unrry”. Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy została utworzona już w czterdziestym trzecim z inicjatywy Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, ZSRR i Chin, żeby pomagać na obszarach wyzwolonych. W latach 1945–1947 dostarczyła do Polski, niczym dobra krewna, stąd to porównanie, dwa miliony ton różnych towarów, między innymi ciągniki, maszyny budowlane i rolnicze, parowozy, wagony kolejowe, samochody ciężarowe, warsztaty naprawcze i montownie, a także odzież, tekstylia, sprzęt medyczny, leki, materiały płynne, zboże, zwierzęta, artykuły spożywcze i kilka milionów pięciokilogramowych paczek żywnościowych z zapasów wojskowych. To wszystko o wartości trzech miliardów dolarów. Mimo niewątpliwych korzyści gospodarczych dla Polski już w połowie czterdziestego szóstego władze PRL-u pod naciskiem ZSRR zaczęły traktować tę organizację jako formę „ingerencji Stanów Zjednoczonych w suwerenność Polski Ludowej” i w pewnym momencie wycofały zgodę na jej działalność na obszarze kraju.
Dorodna krowa z „unrry” była cielna i żeby mogła się paść na łące należącej do państwowego gospodarstwa rolnego, dzieci Adeli po szkole musiały odrobić to w pegeerowskim polu. Zasługiwały na nagrodę, więc kiedy rodzicom udało się zdobyć w mleczarni niechciane tam wysłodki z buraków cukrowych, mama i babcia gotowały z nich czarną melasę, z której wypiekały pyszne ciasta. Inni pędzili z nich bimber i wymieniali go na coś do jedzenia. Wszyscy kombinowali, jak tylko potrafili. Emilian wreszcie wyzdrowiał i poszedł do pracy. Zajął się tym, co lubił i kochał najbardziej. W powiatowym biurze rolnym zatrudniono go na stanowisku instruktora ogrodnictwa i pszczelarstwa, mieszczącym się przy świeżo mianowanej ulicy Józefa Stalina. Pracę zmieniał potem kilkakrotnie, ale zawsze był związany z namysłowskimi urzędami. Jak przed laty na Wschodzie i tutaj na Ziemiach Odzyskanych aż do przejścia na rentę w roku sześćdziesiątym siódmym jeździł po całym powiecie i pomagał rolnikom zakładać sady oraz winnice. Był w tym bardzo dobry. Cenili go nie tylko w okolicy, lecz także w Lubuskiem, zagłębiu tutejszego winiarstwa. Rodzina na dobre zapuściła więc w Repatrlandzie swoje korzenie.
Wojtek Iwanyszczuk, wnuk Emiliana i Adeli, jego brat, a także ojciec i wuj wciąż mieszkają na Dolnym Śląsku. Nawet dom wybrany w 1945 roku wciąż pozostaje w ich rodzinie – mieszka w nim teraz kuzyn Wojtka. Po dziadkach pozostało na szczęście ocalone wspomnienie – trzy godziny nagrań rozmów syna Jarosława z matką Adelą oraz rodzinna książka, w której spisał to wszystko, czego się dowiedział o losach swojej rodziny.