Idea, jaką kierowali się autorzy i twórcy wydanego niedawno komiksu Monte Cassino, jest czymś godnym najwyższej pochwały – zgadzam się z nią całkowicie i zawsze będę popierał takie inicjatywy. Cel był ambitny: pokazanie prawdy o straszliwym losie polskich żołnierzy, piekle, które przeszli, walcząc w słynnej bitwie. Aby dotrzeć szerzej do młodego odbiorcy, jako formę przekazu wybrano komiks – gatunek sztuki raczej niełatwy dla tematyki historycznej czy wojennej, gdyż niepodzielnie panują tu fantasy i science fiction.
Niestety, Monte Cassino mocno mnie rozczarowało. Kiedy historia opiera się na spisanych przez Wańkowicza wspomnieniach uczestników bitwy, jeszcze jakoś to wygląda. Natomiast kiedy scenarzysta pozostawiony jest samemu sobie, wieje przeraźliwą nudą. Mocno zużyta historia o „cenzorze” przydzielonym z góry dziennikarzowi piszącemu prawdę o wojnie, z początkowym, przydługim dialogiem dwóch oficerów, z którego w pamięci pozostaje jedynie ciągłe powtarzanie zwrotów „panie pułkowniku” i „poruczniku”. Podejrzewam, że nawet w wojsku się tak nie mówi, a jeżeli tak, to trzeba było to ograniczyć dla dobra czytelnika. Polecam autorowi scenariusza przeczytanie kilku komiksów Jeana Van Hamme’a jako wzoru do naśladowania w kwestii zainteresowania odbiorcy opowieścią już na pierwszej stronie. Z rysunkiem jest podobnie jak ze scenariuszem – kadry przerysowane ze zdjęć mają przynajmniej zachowane proporcje, za to odcinają się mocno od całej reszty, gdzie już o właściwe proporcje niełatwo.
Ponadto rysunek jest zbyt prosty, miejscami wręcz dziecinny, na dodatek pozbawiony potężnego atutu w tego rodzaju opowieści, jakim jest kolor. Spodziewałem się czegoś ociekającego krwią, co mnie naprawdę przerazi, nawet wywoła mdłości, czegoś co mną wstrząśnie, dając namiastkę koszmaru żołnierzy spod Monte Cassino, a dostałem mało wyraziste, czarno-białe kadry, przez które „przechodzi” się, nie zatrzymując ani na chwilę. Razi nadmierna prostota grafik, a podobno w założeniu było dokładne przedstawienie uzbrojenia i mundurów tamtej epoki. Oczywiście trudno wymagać, aby każdy rysunek był niezwykle szczegółowy, ale na przykład wizerunki żołnierzy na pierwszym planie czasami aż się o to proszą. Za wzór podałbym tu Simona Bisleya, który także nie „rozczula” się nad kadrami będącymi dla niego tylko „pchnięciem” akcji dalej, ale za to obrazki, które uważa za istotne, zachwycają, wyrazistością, dynamiką i ogromnym kunsztem. On się bawi tym, co robi, zmieniając styl lub pozostawiając nawet niektóre rysunki tylko jako szkice ołówkowe. Komiks dla rysownika to zabawa, nie męka.
Ponieważ wszystko posiada swoje wady i zalety, teraz co nieco o plusach komiksu. Jednym jest na pewno bogata bibliografia i mnogość materiałów zgromadzonych do stworzenia publikacji oraz konsultacja historyczna – od tej strony, na pewno zrobiono wszystko jak trzeba. Efekty, jakie uzyskano, to już zupełnie inna historia. Ponadto bardzo mi się podobało, że nazywa się tu po imieniu pewne fakty historyczne, czyli zdradzieckie sprzedanie polskiego sojusznika Stalinowi. O podobnych wydarzeniach, takich jak haniebne niezaproszenie do udziału w o defiladzie zwycięstwa Polaków walczących w bitwie o Anglię, trzeba mówić głośno. Niestety to tyle w kwestii zalet tego dzieła.
Przeczytałem, że ambicją twórców jest także pokazanie gehenny polskiego żołnierza również za granicą. Komiksy chyba najbardziej popularne są we Francji, Belgi czy USA. Tyle, że oni mają znakomitych scenarzystów – wspomnianego wyżej Van Hamme’a, Bilala, Jodorowskyego, rysowników – Bisleya, Rosińskiego, Kasprzaka, Gimeneza… Myślę, że Monte Cassino znajdując się na półce w księgarni pomiędzy twórczością takich tuzów, nie zostanie nawet zauważone. Wydaje mi się, że aby odnieść sukces za granicą, potrzebna jest przede wszystkim pasjonująca opowieść, przemycająca w nienachalny sposób treści historyczne. Taki komiks powinien zachęcić czytelnika z małą wiedzą historyczną do poszukania czegoś więcej – książek i różnego rodzaju publikacji, a nie próbować to zastąpić, gdyż nie jest wstanie temu sprostać.