Kilka dni temu w mediach, także tych branżowych, pojawiła się informacja, jakoby amerykańskie lotnictwo zamierzało przebazować do Australii pewną liczbę bombowców B-1B Lancer. Miałyby one stanowić środek nacisku na Chińską Republikę Ludową w walce o wpływy na Morzu Wschodniochińskim; Pekin toczy spór o wyspy i akweny z Brunei, Filipinami, Malezją, Tajwanem i Wietnamem.
Informacja wydawała się stuprocentowo pewna, gdyż trudno było sobie wyobrazić lepsze źródło. Był nim asystent sekretarza obrony Stanów Zjednoczonych do spraw bezpieczeństwa w regionie Azji i Pacyfiku, David Shear. 13 maja trakcie przesłuchania przez senacką komisję spraw zagranicznych Shear zeznał, że Pentagon rozmieści statki powietrzne, „w tym bombowce i samoloty dozoru powietrznego”, w Australii. Zakładano, że chodzi właśnie o Lancery (które w 2012 i 2014 roku stacjonowały już przez krótki czas w Australii w ramach międzynarodowych ćwiczeń) i bezpilotowce Global Hawk. Agencja Xinhua oznajmiła zaś, że Pekin przestrzegł już Waszyngton przed prowokacjami, które mogłyby zagrozić stabilności w regionie.
Wkrótce okazało się jednak, że informacja, która wzbudziła takie zamieszanie (w ostrzegawczym tonie zdążyło się wypowiedzieć także chińskie ministerstwo spraw zagranicznych), była skutkiem… przejęzyczenia. Tak przynajmniej tłumaczy słowa Sheara Pentagon, który zapewnia, że urzędnik po prostu się pomylił, a Stany Zjednoczone nie planują wysyłać do Australii ani bombowców, ani dronów. Potwierdzili to również premier Australii Tony Abbott i rzecznik ambasady Stanów Zjednoczonych w Canberze. W grę wchodzi jedynie dalsze rotacyjne wysyłanie samolotów (również bombowców) do australijskich baz w ramach ćwiczeń, ale nie może być mowy o stałym bazowaniu.
(abc.net.au, xinhuanet.com; fot. US Air Force / Senior Airman Michael B. Keller)