Niektórzy z naszych Czytelników prawdopodobnie kojarzą, być może nawet znają wspomnienia Waltera Schellenberga, wydane w naszym kraju jeszcze za poprzedniego ustroju. Wtedy – z przyczyn takich, co to każdy wie i rozumie, a nikt nie chce wspominać – zostały bezczelnie ocenzurowane. Na szczęście trafiła już na półki księgarń nowa wersja, przełożona z angielskiego, ale kompletna, nietknięta flamastrem cenzora.

Mamy więc dwa powody do radości. Pierwszy jest natury ogólnej: oto padło kolejne ograniczenie postawione kiedyś przez cenzurę, która niezależnie od okoliczności jest procederem co najmniej wątpliwym moralnie. Drugi zaś ma naturę szczególną: wreszcie do rąk polskiego Czytelnika trafia nieokrojona wersja pozycji, którą zaliczyć trzeba do najciekawszych książek wspomnieniowych spośród wszystkich napisanych przez włodarzy III Rzeszy.

Walter Schellenberg przyszedł na świat w 1910 roku Saarbrücken, a dorastał w Luksemburgu. Miał więc od początku styczność ze światem pozaniemieckim, co w oczywisty sposób działało na korzyść człowieka robiącego karierę w służbach wywiadowczych. Gdy do władzy doszli narodowi socjaliści, Schellenberg zaczął wspinać się po kolejnych szczeblach i powierzano mu coraz trudniejsze i ciekawsze zadania – choćby porwanie brytyjskich agentów z holenderskiego miasta Venlo czy „przechwycenie” (byłego) króla Edwarda z żoną Wallis. Miał też do czynienia z Polakami; trzeba zresztą przyznać, że wyraża się o nas z pewnym szacunkiem. Po upadku Canarisa osiągnął wreszcie rangę SS-Brigadeführer und Generalmajor der Polizei, którą zachował do końca wojny. Wiosną 1945 roku próbował – zapewne raczej dla ratowania własnej skóry niż z nagłego odruchu serca – wynegocjować uwolnienie (lub przynajmniej zapewnienie bezpieczeństwa) więźniom obozów koncentracyjnych i możliwie najłagodniejsze warunki pokojowe.

W 1951 roku z powodów zdrowotnych opuścił więzienie i trafił do świata, w którym na dobrą sprawę był zupełnie nikim. A ponieważ zaczynało się odbudowywanie struktur państwa (zachodnio)niemieckiego i co bardziej doświadczeni oficerowie z czasów wojny wracali do łask – w końcu mieli doświadczenie w walce z Sowietami – Schellenberg miał nadzieję, że będzie jednym z nich. I w tym właśnie celu spisał swoje wspomnienia. Warto mieć w pamięci, że książka ta stanowi swoiste CV, którym chciał się zareklamować, że między innymi w tym właśnie celu ją pisał.

Podstawą wspomnień są więc sukcesy Schellenberga, których – trzeba mu to przyznać – miał niemało, a opisuje je całkiem zgrabnie i uwypukla nienachalnie. Oczywiście (i niestety) gładko przechodzi obok tematyki Holocaustu, ale przynajmniej powstrzymał się od żałosnych w swej istocie prób wybielenia życiorysu. Pisarzem był jednak średnim, czyta się więc co prawda bez wysiłku, ale i bez jakiejkolwiek przyjemności, toteż wartość tej książki ogranicza się do znaczenia historycznego. Na tym polu jednak „Wspomnienia arcyszpiega Hitlera” to, jak już wspomniałem, jedna z najciekawszych książek wspomnieniowych. Informacje w niej zawarte są trudne lub wręcz niemożliwe do znalezienia w innych źródłach, co wynika z wyjątkowej pozycji zajmowanej przez autora. Nikt wyżej postawiony na tej gałęzi reżimu nazistowskiego nie spisał przecież wspomnień. Hitler popełnił samobójstwo jeszcze w czasie wojny, Himmler podążył w jego ślady tuż po schwytaniu, Kaltenbrunnera powieszono w 1946 roku, Heydricha zabili czescy komandosi, Canarisa powieszono we Flossenburgu na miesiąc przed końcem wojny, a Heinrich Müller – którym zresztą Schellenberg gardził – zginął prawdopodobnie w czasie bitwy o Berlin.

W kontekście tego, że mamy do czynienia z pozycją mającą służyć przede wszystkim historykom (również pasjonatom-amatorom), zdecydowanie największą wadą nie tyle samej książki, co jej polskiego wydania jest brak indeksu. Jedynie w pewnym stopniu równoważą ten brak podtytuły poszczególnych rozdziałów, z których to podtytułów dowie się Czytelnik, co autor opisuje na następnych stronach. W praktyce, jeśli nie ma się treści świeżo w pamięci, wyszukiwanie w niej informacji jest mordęgą. Za to należy się duży minus, jak z Warszawy do Berlina co najmniej.

Poza tym jednak wydanie jest zasadniczo poprawne. Za publikację odpowiadały wspólnie Bellona i Rytm, efekt zaś jest taki, że estetyka jest bellonowska (dość siermiężna, ale niebrzydka), natomiast poprawność tłumaczenia – rytmowska. Lepiej tak niż na odwrót, wiadomo w końcu, jak w Bellonie wyglądają tłumaczenia.

Naprawdę szkoda, że w parze z wartością historyczną nie idzie – powtarzam: nie idzie – wartość literacka. Mielibyśmy wówczas do czynienia z pozycją wybitną, naprawdę dla każdego, bo w końcu kto nie lubi strzelanin, porwań i afer szpiegowskich z udziałem pięknych (trochę konfabuluję) kobiet? A tak dostajemy do rąk książkę nadającą się wyłącznie dla historyków i hobbystów. Czy przedstawiciele tych grup powinni rozważyć zainwestowanie pieniędzy we wspomnienia Schellenberga? Tak, zdecydowanie tak.