Po raz pierwszy z pisarstwem Tony’ego Horwitza spotkałem się kilka lat temu, gdy do moich rąk trafiła jego poprzednia książka wydana w naszym kraju. Lekturę „Błękitnych przestrzeni. Śladami kapitana Cooka” – bo taki tytuł nosiła – wspominam bardzo miło, więc z nadzieją na co najmniej równie udaną czytelniczą przygodę zabrałem się za „Podróż długą i dziwną. Drugie odkrywanie Nowego Świata”. Z góry przyznam: nie zawiodłem się. To ten sam stary dobry Horwitz – ironiczny, dociekliwy, spostrzegawczy. Rasowy reporter, który równie dobrze odnajdzie się w rozdartym wojną domową Libanie, co w barze pełnym potężnie zbudowanych jasnowłosych i długobrodych potomków szwedzkich osadników, gdzieś pośród trawiastych równin Kansas. Nie ma dla niego świętości: pieczony indyk i ciasto z dyni głównymi składnikami uczty, na którą pielgrzymi z Plymouth zaprosili swoich indiańskich sąsiadów? Wolne żarty…
Książka Horwitza, tak jak „Błękitne przestrzenie…”, ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B. w serii „Terra incognita”. Myślę, że Czytelnikom naszego portalu nie trzeba tego cyklu bliżej przedstawiać. To w jego ramach wydano między innymi świetne reportaże Wojciecha Jagielskiego. Dziennikarz „Gazety Wyborczej” i Tony Horwitz mają ze sobą więcej wspólnego niż tylko tego samego wydawcę w Polsce. Horwitz jest uznanym korespondentem wojennym, nagrodzonym Pulitzerem. Zanim postanowił zostać pisarzem, był dziennikarzem „The Wall Street Journal” i „The New Yorker”. W ciągu dziesięciu lat pracy w roli korespondenta relacjonował konflikty zbrojne między innymi w Zatoce Perskiej, Sudanie, Libanie, Bośni i w Irlandii Północnej.
Pewnego dnia autor z nieukrywanym wstydem zdał sobie sprawę, że jego wiedza o ponadstuletnim okresie dziejów Stanów Zjednoczonych – od odkryć Krzysztofa Kolumba po przybycie na początku XVII wieku na wschodnie wybrzeże pierwszych angielskich osadników – jest jak, co tu kryć, wielka czarna dziura. Wyruszył więc tropem tych Europejczyków, którzy dotarli do Ameryki Północnej przed pechowymi osadnikami z Jamestown. W poszukiwaniu śladów Wikingów Leifa Erikssona zmierzył się z nieprzyjaznym klimatem i uciążliwymi komarami Nowej Funlandii. Aby obejrzeć kości Kolumba, dotarł na Dominikanę, gdzie poznał (aż za dobrze) znaczenie dwóch kluczowych dla tego kraju terminów: ahorita („w jakimś nieokreślonym momencie między chwilą obecną a wiecznością”) i estamos jodidos („jesteśmy w d…”). W spiekocie arizońskiego słońca podążał szlakiem Francisca de Coronado, a wzorem Hernanda de Soto próbował przepłynąć Missisipi w canoe. I po co to wszystko? Z grubsza, aby pokazać zadufanym w sobie Amerykanom anglosaskiego pochodzenia, że historia osadnictwa na terenach USA nie zaczęła się wraz z pojawieniem się na horyzoncie żaglowca „Mayflower” z pielgrzymami na pokładzie. Dziedzictwo Hiszpanów i Francuzów (Wikingów, rzecz jasna, w trochę mniejszym stopniu), którzy przybyli do Ameryki Północnej przed 1607 rokiem (data założenia Jamestown), nie rozmyło się w zalewie kultury „angielskojęzycznej”.
Książkę Horwitza można odczytać na kilka sposobów. Z jednej strony to satyra na amerykański przemysł turystyczny, który z kawałka skały potrafi zrobić narodową relikwię i – rzecz jasna – wycisnąć z tego faktu tyle dolarów, ile tylko się uda. Inny Czytelnik może odebrać książkę jako relację z przyjemnej podróży po Ameryce Północnej, podróży pełnej soczystych anegdot (sam złapałem się kilka razy na głośnym śmiechu przy co zabawniejszych fragmentach) i nie mniej zabawnych indywiduów spotykanych przez autora na trasie. Jednak Horwitz dotyka też trudnych tematów, na przykład segregacji rasowej, której ofiarami padli nie tylko Afroamerykanie, ale także Indianie, których nierzadko wysiedlano daleko od swoich pierwotnych terytoriów. Ci, którym udało się wrócić, starają się pielęgnować tradycje swoich plemion. Pozostali, mieszkający obecnie w rezerwatach gdzieś na Środkowym Zachodzie, gnieżdżą się w osiedlach złożonych z przyczep kempingowych, lub – ci obrotniejsi – korzystają z zysków, które niesie prawo do prowadzenia kasyn.
Książkę wydano jak najbardziej poprawnie. Wśród ponad pięciuset stron w twardej oprawie znajdziemy reprodukcje rycin z epoki i kilkanaście map z wyznaczonymi trasami, którymi poruszali się wojownicy Odyna, hiszpańscy konkwistadorzy oraz francuscy i angielscy osadnicy. Osobiście na piórze Horwitza się nie zawiodłem, czego i Wam życzę.