Ponad pięćdziesiąt lat musieli czekać polscy Czytelnicy na przetłumaczenie wspomnień dowódcy legendarnego krążownika pomocniczego „Kormoran”, komandora Theodora Detmersa, opowiadających o jednym z ciekawszych starć morskich – z australijskim krążownikiem „Sydney” – podczas II wojny światowej. Po raz pierwszy ukazały się one w 1959 roku. W naszym kraju ich wydaniem zajęła się – w ramach „Serii z Kotwiczką” – Oficyna Wydawnicza Finna.

Wspomnienia Detmersa powstały na podstawie prowadzonego w trakcie rejsu prywatnego dziennika. Komandor Theodor Detmers (1902–1976) był doświadczonym dowódcą. Do Reichsmarine wstąpił w 1921 roku, podczas wojny dowodził niszczycielem „Hermann Schoemann”, a następnie „Kormoranem” – przerobionym ze zwykłego statku handlowego krążownikiem pomocniczym. Po jego zatonięciu w 1941 roku przez sześć kolejnych lat przebywał w niewoli. Głównym zadaniem „Kormorana” było „przeszkadzanie” w funkcjonowaniu linii żeglugowych aliantów na Atlantyku i Oceanie Indyjskim. Rejs Detmersa i podwładnych trwał dokładnie 352 dni. W jego trakcie „Kormoran” zatopił jedenaście alianckich jednostek, o łącznym tonażu 68 724 BRT. Kres tego imponującego wyczynu przyniosło dość nieoczekiwane dla niemieckiego dowódcy starcie z wspomnianym już krążownikiem „Sydney”. Starcie zakończone zwycięstwem, choć pyrrusowym, gdyż poważnie uszkodzonego w boju „Kormorana” trzeba było zatopić.

Momentami można odnieść wrażenie, że akcja książki wcale nie dzieje się w czasie globalnego konfliktu. Podwładni Detmersa łowią rekiny, organizują imprezy z przebierankami z okazji przepłynięcia równika, próbują łapać albatrosy i tylko od czasu do czasu zdarza im się zatopić jakiś statek. Brzmi zupełnie jak skrót powieści o karaibskich piratach, a nie o marynarzach dumnej Kriegsmarine. Ciekawie przedstawiono codzienną służbę na okręcie „od kuchni”, a także przygotowania i treningi przez wypłynięciem w misję.

Przyznam, że zanim przeczytałem pierwszą stronę książki, już byłem uprzedzony co do stylu autora. Spodziewałem się „suchego” żołnierskiego języka, żywcem wziętego z raportów składanych przełożonym. Fragmentami rzeczywiście tak było, ale trzeba też dodać, że podczas lektury zdarzały się także przebłyski literackiego talentu, o który trudno by podejrzewać niemieckiego służbistę. Tekst skrzy się nawet odrobiną humoru, na przykład gdy niemieccy marynarze dla zmylenia wroga postanawiają nazwać swój okręt… „Wiaczesław Mołotow” (Sowieci byli wówczas neutralni, dlatego „Kormoran” podszywał się pod nich przez cały rejs przez Atlantyk. Na Oceanie Indyjskim banderę radziecką zastąpiła japońska, a następnie holenderska). Nie wiem, na ile język powieści jest zasługą Detmersa, a ile od siebie dodali redaktorzy i autor przekładu Marek Jurczyński (podziękowanie za fachowe przypisy). W każdym razie książkę czyta się przyjemnie i przeczytanie niewiele ponad dwustu stron zajęło mi zaledwie dwa popołudnia.

Książka jest w twardej oprawie, strony są szyte, a między okładkami znajdziemy kilkanaście fotografii i schemat techniczny „Kormorana”. Niestety wydawcy nie ustrzegli się wpadek. Od drobnych literówek (na przykład Gotehafen zamiast Gotenhafen) po brakujące w spisie treści dwa rozdziały. Błędy są także w wspomnianym schemacie tytułowego okrętu. Szkoda, że nie dodano mapki obrazującej rejs „Kormorana”. Aż się o to prosiło, ponieważ trudno wymagać od Czytelnika, aby śledził lekturę z mapą akwenów w drugiej ręce, by po współrzędnych poznać miejsca zatopienia upolowanych przez niemiecki okręt statków. Nie są to jednak niedociągnięcia, które odwiodą miłośników tego typu lektury od sięgnięcia po wspomnienia komandora Detmersa. Warto!