Dawno, dawno temu, bo aż przed trzema dekadami, powstał za Wielką Wodą film „The Final Countdown”, który w Polsce zdobył fanów – i to wielu – pod tytułem „Jeszcze raz Pearl Harbor”. W filmie tym na skutek niewyjaśnionego zjawiska fizycznego lotniskowiec USS Nimitz cofnął się w czasie do grudnia roku 1941, tuż przed japońskim atakiem na hawajską bazę US Navy. Znany nam bieg historii staje pod znakiem zapytania, gdyż jak łatwo się domyślić, bazujące na nim Tomcaty oraz Intrudery byłyby w stanie rozbić w pył flotę uderzeniową Cesarskiej Marynarki. Podobny pomysł legł u podstaw powieści „W oku cyklonu”.

Jest styczeń roku 1942. Fabuła przenosi nas na pokład beznadziejnie przestarzałego niszczyciela USS Walker, który wraz z kilkoma innymi okrętami, między innymi bliźniaczym Mahanem stara się umknąć przed daleko potężniejszą flotyllą japońską z krążownikiem liniowym Amagi na czele. Dowódca Walkera, Matthew Reddy, wprowadza niszczyciel w burzę, licząc na to, że tam zdoła się skryć i uciec przed nieprzyjacielem. Ucieknie, a jakże. Ucieknie – mimo woli, rzecz jasna – aż do innego świata.

Cóż to za świat? Łatwo zgadnąć, choćby tylko patrząc na okładkę. Ale pteranodony (i, jak można się domyślić, inne dinozaury) to tylko część prawdy. W swej podstawowej warstwie pomysł Taylora Andersona nie jest nowy. Można by wręcz rzec, iż został już wyeksploatowany. Anderson jednakże popisowo go odświeżył. Przede wszystkim, dlatego że bynajmniej nie przeniósł swoich bohaterów do czasów prehistorycznych. O nie, to byłoby za proste. Trzeba jednoznacznie podkreślić, że ten świat nie jest prehistoryczny (trafiłem w sieci na kilka komentarzy tak właśnie stwierdzających; znaczy to, że ich autorzy nie przeczytali powieści ze zrozumieniem). Załoga Walkera trafia bez wątpienia do świata czasowo równoległego, to znaczy do stycznia roku 1942 – tyle że… gdzie indziej, do rzeczywistości równoległej, w której dinozaury nie wyginęły, ale też nigdy nie pojawili się ludzie. Reddy i jego załoga napotykają jednak inny gatunek rozumny. A wkrótce i drugi. Oba stoją na dużo niższym stopniu rozwoju aniżeli ówczesna ludzkość. Przepaść między Walkerem a okrętami mieszkańców tego świata jest zdecydowanie większa niż między Nimitzem i jego Tomcatami a Kagą i pozostałymi japońskimi lotniskowcami wraz z ich komponentem lotniczym

Jak już Czytelnicy z pewnością zauważyli, główne role odgrywają okręty, które w rzeczywistości nie wzięły udziału w II wojnie światowej – Walkera zatopiono jako okręt-cel tuż po wybuchu wojny, Mahana skreślono ze stanu US Navy dużo wcześniej, Amagi zaś w ogóle nigdy nie powstał. Autor zyskał więc sobie w ten sposób wolne pole na przyszłość (nie będzie się musiał martwić o to, jak brak tych okrętów wpłynąłby na przebieg II wojny światowej), ale póki co nic nie wskazuje, by kolejne tomy miały rozgrywać się z powrotem w naszej rzeczywistości.

I bardzo dobrze, bo jedną z największych zalet powieści Andersona jest właśnie przekonywający obraz interakcji marynarzy z mieszkańcami świata, w którym się znaleźli, świata, gdzie wciąż żyją olbrzymie dinozaury, gdzie morza pełne są żarłocznych – i olbrzymich – drapieżników, a dwie cywilizacje, ssacza i gadzia, toczą bój na śmierć i życie. Ale zaletą absolutnie największą jest pieczołowite odmalowanie zarówno „tamtego” świata, jak i tego kawałka „naszego” świata, który trafił do „tamtego” – czyli Walkera wraz z załogą. Pod względem realizmu i szczegółowości passusów militarnych i technologicznych Anderson – z zamiłowania rusznikarz i rekonstruktor, z wykształcenia historyk – dorównuje klasykom z Tomem Clancym na czele. Funkcjonowanie niszczyciela od strony technicznej przedstawiono z podziwu godną uwagą poświęconą detalom i – na tyle, na ile byłem w stanie to zweryfikować – zgodnie ze stanem faktycznym. Równie szczegółowo, a przede wszystkim równie przekonywająco ukazał Autor załogę okrętu (a nawet dwóch), a więc mimo wszystko faktycznych bohaterów powieści. Bądź co bądź, chociaż polski tytuł cyklu brzmi „Niszczyciel”, tytuł angielski to „Destroyermen” – „Załoga niszczyciela” czy też bardziej dosłownie „Ludzie z niszczyciela”. Jacy więc są ludzie z niszczyciela USS Walker?

Różni. Przede wszystkim są różni. Mamy oczywiście pewne archetypy – dzielny dowódca dźwigający brzemię odpowiedzialności, piękna i dzielna młoda kobieta, niepokorny zawadiaka o złotym sercu… Każdy Czytelnik doskonale je rozpozna, ale Taylor Anderson zalicza się akurat do autorów umiejących przyrządzić potrawę ze starego przepisu na zupełnie nowy sposób. A w każdym razie na tyle nowy, aby Czytelnik nie poczuł mdłości. Postaci nie są może nakreślone z pietyzmem na miarę Dostojewskiego, jednak wszyscy główni bohaterowie są równie wyraziści, co wiarygodni. No i do tego Anderson nie pisze bzdur, co często zdarza się innym twórcom science fiction, dla których fiction staje się ważniejsze nie tylko od science, ale i od common sense – zdrowego rozsądku.

Niech za dowód tego, jak głęboko Anderson przemyślał swój świat, swoich bohaterów, ich postrzeganie otaczającej rzeczywistości, posłużą brontozaury, które wielokrotnie przewijają się w tekście. Brontozaur, jak wszem wobec wiadomo, był naukową wpadką wybitnego skądinąd paleontologa Othniela Marsha, który mylnie rozpoznał kości znanego już wówczas apatozaura jako nowy gatunek. Już szykowałem się, by wygarnąć to autorowi w recenzji, a tymczasem Anderson swoim autorskim komentarzem na ostatnich stronach (mówiłem już, że uwielbiam takie komentarze w powieściach?) dokumentnie mnie zgasił. Pisze bowiem o brontozaurach: „W porównaniu z ludźmi z 1942 roku wręcz toniemy w zalewie informacji. Tak więc nim ktoś zacznie wymyślać mi od idiotów, którzy nie wiedzą, że nigdy nie było takiego zwierzęcia jak brontozaur, niech pomyśli, że z punktu widzenia tamtych ludzi sprawa wyglądała inaczej”.

Wciórności! Mister Anderson! Jak tak można?! Nad czym ja mam się znęcać, jeśli nie nad brontozaurami? Może nad tłumaczem? Też nie bardzo. Panowie Radosław Kot i Grzegorz Dziamski najwyraźniej znają się na rzeczy i z grubsza orientują w terminologii marynistycznej, szczególnie urzekło mnie, że wiedzą, iż po naszemu mówi się „na oku” i do czego zwrot ten się odnosi. Do ideału zabrakło doszlifowania kilku drobiazgów w rodzaju „walca parowego” (s. 21; steamroller to po naszemu po prostu walec drogowy) albo sierżanta „emeryta” (s. 8; powinno być oczywiście „w stanie spoczynku”). Jedyny poważniejszy błąd występuje przy kalibrze artylerii głównej krążownika Amagi – podanym jako 410 milimetrów (s. 51). Tłumacz najwyraźniej źle zaokrąglił szesnaście cali – do pełnych dziesiątek, podczas gdy kaliber ów wynosić miał 406 milimetrów; był to tak zwany kaliber waszyngtoński, od limitów przyjętych w ramach traktatu waszyngtońskiego z 1922 roku.

Wracając „do adremu”, chcę raz jeszcze podkreślić, że mamy tu do czynienia ze świetną powieścią, niezależnie od tego, czy rozpatrujemy ją jako science fiction, czy military fiction. Oczywiście gdzieniegdzie autor poszedł na skróty – objawem tego są nie tylko archetypiczne, grubo ciosane postaci, ale i do szczętu przeżarta złem cywilizacja czarnych charakterów (widać tu pewne analogie do propagandy z okresu II wojny światowej) czy na przykład wielki talent do nauki angielskiego wykazywany przez drugą z tamtejszych cywilizacji. Łatwo się domyślić, że w ten prosty sposób Anderson chciał sobie zaoszczędzić problemów z niemożnością interakcji ludzi oraz istot nieomalże z innej planety (wyobraźcie sobie rozmowę z rozumnym koniem!). Może to i lepiej, tym bardziej że nijak nie umniejsza to literackiej wartości pierwszego tomu cyklu „Niszczyciel”. Nie znajdziemy za to uproszczeń w dziedzinie militarnej. Równie dobrze można sięgnąć po „W oku cyklonu”, aby dowiedzieć się z grubsza, jak funkcjonował w warunkach bojowych niszczyciel typu Wickes. Jeśliby zaś usunąć z powieści Walkera, stałaby się w pewnym sensie odpowiedzią na pytanie, jakie gatunki rządziłyby Ziemią, gdyby nie nastąpiło wielkie wymieranie dinozaurów – oczywiście jest to kwestia niemożliwa do jednoznacznego rozstrzygnięcia, można jednak pospekulować, a akurat koncepcja Andersona jest spójna i logiczna. Jest to przecież nasz świat – to samo niebo, te same oceany, te same kontynenty (tak samo przebiegały wszakże procesy geologiczne), wszystko takie samo oprócz zwierząt – większości zwierząt, mamy rzecz jasna krokodyle, które istniały na długo przed dinozaurami – gdyż na tej alternatywnej Ziemi ewolucja przebiegła zupełnie inną drogą.

Ja z kolei powinienem, jak to zazwyczaj w recenzjach bywa, odpowiedzieć na pytanie, czy warto sięgnąć po „W oku cyklonu”. Jeżeli do tej pory nie oznajmiłem tego wystarczająco dosadnie, niniejszym walę z grubej rury: warto. Jest to porządna pod względem literackim powieść, w ciekawy sposób odświeżająca nienowy już pomysł, a przy tym doskonale przygotowana pod względem merytorycznym. Dla Czytelnika pasjonującego się tematyką wojennomorską będzie to przyjemna lektura pozwalająca mu jednocześnie pozostać na obszarze swoich zainteresowań. Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy; jeśli będą równie sprawnie napisane, cykl „Destroyermen” stanie się jednym z moich ulubionych.